Piasecki Sergiusz - Jabłuszko 02 - Spojrzę ja w okno.rtf

(772 KB) Pobierz

 

 

 

Sergiusz Piasecki

 

 

 

Trylogia złodziejska

Tom 2

 

 

Spojrzę ja w okno

 

 

 

Wydawnictwo Dolnośląskie

Wrocław 1990


 

 

W miarę możności unikałem w powieści Jabłuszko wyrazów i zwrotów z żargonu złodziejskiego. Z uszczerbkiem dla powieści czyniłem to dlatego, żeby nie obciążać treści odsyłaczami i nie rozpraszać uwagi czytelnika. W tej powieści będę nieco obficiej stosować żargon złodziejski, bo uważam, że inaczej zatracają się cechy charakterystyczne niektórych postaci tej powieści. W wypadkach łatwiejszych - tam gdzie można się orientować w znaczeniu wyrazów żargonowych z treści, nie będę stosował specjalnych objaśnień.

Zaznaczam, że żargon złodziejski używany przez bohaterów tej powieści jest niejednolity, np. ucieczkę określają złodzieje wyrazami: zwiewać, urywać, plitować, drałować, piętować, nogować, dawać gwinta. Stać na warcie: być świecą, stać na stromie, stać na lipku, cynkować. Uprzedzić: dać zeks, dać cynk, dać abcyng. Rzeczy kradzione: barachło, awantyż, facjent, szmokty, ciuchy. Wywiadowca: moser, hint, pies, legawy. Niezłodziej: fiej, karaś, frajer, żłób, szkop, cham, gad, dzwon, balon, tuman, szpagat (inteligent). Wyraz lipa ma wiele znaczeń: fałszywy paszport, lipy - fałszywe pieniądze. Są wyrazy żargonowe rzadkie, które prawie się nie zdarzają, np.: oksy - los; częstsze są takie jak; piechota - kury.

Nie jestem językoznawcą ani specjalistą w zakresie badań nad językiem przestępców, nie będę więc tego tematu rozwijał. Zresztą nie jest to teraz moim celem. Podam tylko, dla orientacji czytelnika, że powyższe wyrazy stosowane przez złodziei mińskich w tamtych czasach (akcja powieści obejmuje okres od wczesnej wiosny 1918 roku po sierpień 1919 roku), pochodziły z różnych dzielnic Polski i Rosji, ponieważ wówczas w Mińsku, jako w dużym mieście przyfrontowym o wielkich możliwościach dla fachowych przestępców, koncentrowali się oni z najrozmaitszych dzielnic dawnego imperium rosyjskiego.


1

 

JAŚ WKŁADA TOGĘ KRYTYKA LITERACKIEGO

 

 

Mrok zalewa Komarówkę. Deszcz piłuje i piłuje. Gdzieś daleko, niechętnie, niskim basem skower się odzywa... Bez powodu: dla rozrywki. Może głosu próbuje lub otuchy sobie dodaje.

Bondarewskim zaułkiem Isaj zapycha. Łbem latarnie rozbija, nogami po błocie pisze, z parkanami się wita. Cała ulica jego. Skoki ma giemzowe, huzarskie, z harmonią u dołu cholew. Czapa z lakierowanym daszkiem fantazyjnie zbakierowana, a spod niej zadzierzyście - po kozacku - pukiel włosów się czubi. Marynarka rozchełstana. Ręce w kułaki, kułaki w kieszeniach. Szalik z tyłu jak bandera powiewa. Od razu widać: kierny chojrak płynie.

Isaj to nie złodziej ani alfons, chociaż w różnych okresach swego życia i po tych ścieżkach chadzał. Prędzej styrocznik: w jarmarki na Trojeckim placu chamów w czerwone-czarne obrabia. A naprawdę to i nie styrocznik a pospolity komarowski łobuz. Dziś się uchlał. Przymazał się do zarobionych chłopaków i golnął na darmochę. Teraz sunie zaułkiem, a gdy spostrzega, że z dala ktoś idzie, robi krętsze i częstsze zygzaki: zaczepki szuka - ulicy mu mało.

Bondarewski zaułek rzeczywiście jest ciasny... Ciasny, krzywy, zabłocony. Małe drewniane domki w popłochu na strony się rozbiegły, kucnęły i oczy przymknęły. Tylko gdzieniegdzie, przez szpary w drzwiach lub okiennicach, żółte ostrza świateł się prześlizgują i jak w smole grzęzną w nocy... Jest to ostatnia ulica dzikiego przedmieścia Mińska, Komarówki. Ostatnia i ze względu na położenie, i bezpieczeństwo. Frajery tu nawet w dzień zaglądają niechętnie; menty - w razie potrzeby - przychodzą uzbrojeni po kilku lub kilkunastu naraz. Stąd idą jak w dżunglę tropy - nie zwierzyny - myśliwych. Tropy tych, co szabrem zrywają kłódki i skoble, co wytrychami przenikają w najdalsze skrytki... Bo zwierzynę mają niezwykłą: pilnowaną przez sfory dwunogich psów tresowanych, opancerzoną w stal i prawa... Tu wracają myśliwi z łupami. Lub nie wracają długo, a czasami i nigdy... Tu żyją, bawią się, cierpią i kochają, lecz tu nie umierają nigdy. Może śmierci się wstydzą. Zwierzęta też nie umierają w gronie bliskich... A w rzeczywistości dlatego, że nie mają czasu, by naturalnego końca się doczekać... Może byłby dla nich zbyt pospolity...

Isaj utonął gdzieś w mroku. Tam, za ostatnią, dygocącą w mroku naftową latarnią, służącą do zgęszczania mroku i rozsiewania smutku po świecie. Natomiast ze Ślepiańskiej ulicy Fiśko się wytoczył też pijany. Rąbnął dziś z potoku worek owsa i swej wiernej paserce Łai opylił. Teraz potokarz sunie na melinę i ciągle się uśmiecha gestykuluje i z kimś rozmawia. Wesoło mu i dobrze. Cały świat by do piersi złodziejskiej przycisnął i hamirą uraczył. Znaj fartowca! Gdy wypadł krętym zygzakiem w Bondarewski zaułek - najmilszy port - zerwał czapkę z głowy i potrząsając nią w powietrzu zaśpiewał:

 

Jeśli będziesz z blatnym żyć,

Będziesz cała złotem lśnić!

Mamo, blatnego kocham ja!

Hej-ja!

Mamo, blatnego kocham ja!

 

Piosenka ta spowodowała kłótnię w najbliższym domku. Mieszkało tam już dwa lata nieślubne, lecz dobrze dobrane stadło, i każda prawie rozmowa kończyła się u nich kłótnią - inaczej i miesiąca by ze sobą nie wytrzymali. Byli to: farmazon Piećka Byk i doliniara Kasia Złota Trąba. Piećka Byk szeroko ziewając - serdecznie się znudził - z trudnością wyrzekł:

- Fiśko pruuje... Za-a-ro-biony!...

- Tak: zarobiony! - ironicznie parsknęła Kasia. - Koniowi śniadanie rąbnął.

Zaczęła wciskać dłonią między uda spódnicę, oglądając jednocześnie z boku obcas lewego pantofla, co przez chwilę zaprzątnęło uwagę Piećki.

- Fiśko chłopak fartowy! - potwierdził Byk i klapnął dłonią po stole.

- Uhum... Na garnuszku u krowy - ironizowała Kasia. - A blatny z niego jak i z ciebie: od psucia powietrza. - Kasia Złota Trąba łysnęła okiem ku kochankowi, oczekując wybuchu.

I nie omyliła się. Piećka poczerwieniał, pochylił w dół głowę (stąd Byk) i ryknął:

- Coo?

- Too? - przedrzeźniła wydymając dolną wargę Kasia i wparła się pięściami w boki. Jednocześnie rzuciła okiem po izbie: szukała odpowiedniego do obrony sprzętu. Chycę chyba pogrzebacz.

Piećka Byk to egzemplarz niezwykły. Wyobraźcie sobie: morda jak na czerwono pomalowana cegłą, nos nieforemny, długi jak dojrzały ogórek, a siny jak śliwa wieczorem. Uszy prawie wiszą. Oczy jak rodzynki w żółtawych skrzepach flegmy pływające. Ani rzęs, ani brwi - taki spalony na ogniu placek. Aż dziw, że Kaśka Złota Trąba w trąbę go nie puści. Kasia też nic nadzwyczajnego, ale postawna: biodrzasta, piersista i w zadzie odpowiednio rozrośnięta. Poza tym starowna ksiuta. Michę też prowadzi klawo. Niejeden gorszy fartowiec Bykowi kochanki zazdrości i na Kasię się oblizuje. Dawno by mu ją odbili, ale sama nie chce. Coś tam w nim znalazła i się przylepiła na amen.

Gdy Kasia się wparła z zaczepną miną w boki, Piećka jeszcze niżej pochylił głowę i sapnął:

- Swędzi cię skóra!... Swędzi!... Uwa-ażaj!...

- Ty, cholero, saganem nie kręć! Nie bardzo przestraszył! Naindyczył się, frajerska pało! - piszczała Kasia, kręcąc zaczepnie zadem, a podbródkiem jakby powietrze wiercąc.

- Oj, uważaj! uważaj! - rzęził Byk. - Bo ci japę zalakuję!

- Aha: zalakujesz! Znam ciebie: odważnyś jak stary Abram, co przez lufcik na rudego psa krzyczał... Za-la-ku-jesz...

Kasia, sypiąc błyskawice z oczu, zadreptała ku Bykowi i jeszcze wyżej zadarła podbródek.

- Oj, zalakuję! - coraz ciężej sapał blednąc Byk.

- Jak ryba ściśnie, rak piśnie, kura plunie, krowa frunie... Nie podoba mu się. Grojse ganef! Wielki zahapiora, groźny Warawa!... Zapomniał już, jak kurze w dupę dmuchał!

Aluzja była zrobiona do dawnego zajęcia kochanka, który jako przekupień po wsiach chadzał. Teraz tego się wstydził. Piećka Byk nie wytrzymał: wytrzeszczył oczy i powoli podniósł się z krzesła. Mówić już nie mógł, tylko sapał.

- Oho, jak się naindyczył!... Nie podoba mu się! - piszczała Kasia, coraz zaczepniej wydymając wargi.

Piećka Byk zrobił krok naprzód, poruszając palcami u rąk, jakby je nagle oparzył. Kasia też naprzód stąpiła.

- Widzisz go: znalazł fartowca! Fiśko i fartowiec!

- Fartowiec!! - huknął Byk.

- Aha - pisnęła Kasia. - Sam w barchanowym krawacie chodzi, a jego szmara w cajgowych majtkach!... Fartowiec!... Włóczy się luje jak dym po dachach. Tchórza w kurnikach zastępuje. Babom całą piechotę wydusili! Blatniacy! Szuja!...

I znów zrobili dwa kroki naprzód. Byk coraz więcej bladł i posępniał, Kasia czerwieniła i zapalała się. Byk stracił mowę i ciężko oddychał. Kasia trajkotała coraz żywiej. I na pewno kłótnia by się skończyła biciem naczyń i łamaniem sprzętów (siebie najmniej uszkadzali), lecz do drzwi zapukano. Stało się to w ostatniej chwili (jak zwykle się dzieje w powieści); gdy prawie już się dotykali łbami. To gospodyni mieszkania. Katarzyna Sperda, przyszła do Kasi, czegoś tam pożyczyć od niej. Kasia poszła odemknąć drzwi, a Byk powoli wrócił na miejsce i ciężko klapnął w krzesło, ocierając odwrotną stroną dłoni spocone czoło.

A winowajca tego zajścia, Fiśko, szeroko rozpuścił chody i pruł dalej Bondarewskim zaułkiem, aż spod butów błoto daleko na cztery strony świata pryskało. W pewnej chwili drogę mu zaskoczył swawolny, ciepły, zachodni wiatr. Jak żagiel wydął marynarkę i ruch zahamował. Fiśko się pochylił naprzód: do ataku. Chciał złamać niespodziany opór. Lecz wiatr sprytnie na bok się uchylił i Fiśko, tracąc równowagę, okręcił się na pięcie i zadem soczyście i smacznie chlapnął w kałużę... Aż z brzegów wystąpiła... Kataklizm!...

Złodziej westchnął. Potem roześmiał się... Siedzieć było wygodnie i miękko, a zimna od wody nie odczuwał, bo alkohol potężnie go rozgrzewał... Siedziałby tak może i długo, lecz znów wiatr nadleciał (może robotę obejrzeć) i nakrycie głowy mu zdmuchnął... Ach, ten wiatr!... Więc czapczyna zaczęła hardo po kałuży żaglować. Tego Fiśko nie mógł już wytrzymać: zaklął i kilkakrotnie usiłował bezskutecznie uwolnić się z błotnej kąpieli. Wreszcie to mu się udało. Porwał czapkę z wody i, stojąc pośrodku kałuży w ociekającym błotem ubraniu, nucił triumfalnie po Komarówce:

 

Blatny obrabia frajerów.

Ja z ciuchami do pasera.

Mamo, blatnego kochani ja!

Hej, ja!

Mamo, blatnego kocham ja!

 

Jaś przerwał czytanie rękopisu i zapalił papierosa.

- Jak ci się to podoba? - spytał chłopca Obywatel; uważając go bowiem za najinteligentniejszego z tego towarzystwa, w którym obecnie się obracał, dał mu do przeczytania pierwszą część swojej powieści z życia przestępców.

- Nie podoba mi się wcale - odparł szczerze Jaś.

- Co ci się nie podoba?

- Wszystko, od tytułu zaczynając... Cóż to za nazwa powieści: Mgła?

- Ja nad nazwą długo myślałem - rzekł Obywatel - i tę właśnie wybrałem jako najodpowiedniejszą. Nasuwały mi się inne tytuły, o wiele ładniejsze czy ciekawsze, ale odrzuciłem wszystkie i ten wybrałem... Bo ja, rozumiesz, piszę o świecie zupełnie nieznanym, a okropnie zakłamanym. Dla zwykłego obywatela życie przestępców jest mniej znane niźli życie Buszmenów. Nawet prawnicy i socjologowie tylko zielone mają o nim pojęcie, które się składa z samych bzdur i bajek. Dla zwykłych obywateli przestępcy zawodowi to są ludzie z mgły, o których tym mniej wiedzą, im więcej przeczytają różnych kryminalnych powieścideł. To im ostatecznie wszystko wypaczy.

- A po co ci to pisać?

- Chcę powiedzieć prawdę o tych ludziach, o których mówią i piszą świadomie i nieświadomie same kłamstwa.

- Po co ta prawda jest potrzebna? Po co i komu?

- Przede wszystkim potrzebna jest samym przestępcom, aby pokazać ludziom szlachetnym, że ich wydziedziczeni bracia też są ludźmi, w których więcej jest bólu niż złej woli. Poza tym dla przyszłości. Dla ludzi mądrych, którzy będą szukać prawdy o czasach przeszłych i o różnych odcinkach życia ludzkiego. Dla tych, którzy zechcą krzewić i pogłębiać wiedzę o człowieku... Ja chcę powiedzieć publicznie, że przestępcy to są tylko ludzie nieszczęśliwi. Że wina za ich zbrodnie powinna być rozłożona między wszystkich obywateli, którzy nie potrafili uchronić ich od tego strasznego losu. O tym będę pisał. Powiem ludziom wiele prawdy o tych, których wyrzucono za burtę życia normalnego... Ja sam się czuję winnym wobec nich... Nasza obojętność i surowość dla nich są naprawdę zbrodnią. Podłe, okrutne... Nie mogę bez obrzydzenia przypominać sobie siebie samego, jak występowałem kiedyś w sądzie jako przysięgły wśród dwunastu innych przysięgłych. Sądziliśmy młodego chłopa za zabójstwo ojca. Zabił go siekierą i sam przyszedł na policję. W sądzie nic z niego nie można było wydobyć do sensu. Mówił, że go diabeł opętał i wciąż płakał. Z zeznań świadków też mało co można było się dowiedzieć. Prokurator kokietując obecne na sali damy, machnął świetną mówkę. Myśmy zgodnie oświadczyli: winien. I chłopa posłano w katorgę, na bezterminowe. Słowem, wydarliśmy go z życia. Zniszczyli na zawsze...

Niedawno zacząłem się zastanawiać nad tamtą sprawą. Przypomniałem sobie pewne szczegóły: że ojciec często wracał pijany i bił matkę i młodsze rodzeństwo. Świadkowie nazywali to: lubił stary pouczyć. Syn był zawsze trzeźwy i pracowity. I wiele innych doszło szczegółów. Wówczas wytworzył się we mnie zupełnie inny obraz. Ojciec: tyran, despota, katował rodzinę po pijanemu. Kiedyś syn wystąpił w obronie siebie, matki lub młodszego rodzeństwa. Przerwało się w nim może to, co widział, co przecierpiał przez wiele lat. Nadeszła zła chwila, w której zaślepienie i siekiera przecięły niemożliwą do zniesienia sytuację... Kto winien? To jest pytanie właściwe... Kto winien temu poza ciemnotą i nędzą?... Bo to jest nasza wspólna wina... Kto bardziej winien z tamtych dwóch... Zabójca czy zabity?... Może zabity... A kto będzie sądził tych sytych, inteligentnych byków, którzy urządzali sobie teatr z ludzkiej tragedii i świadomie do tamtej zbrodni dołączyli jeszcze jedną... Na jakie piekło na ziemi skazaliśmy tamtego człowieka?... Skazaliśmy i poszli dumnie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Czy była chociaż jedna próba zagłębienia się w duszę tamtego człowieka... Psiakrew!... I nikt nie przypomniał sobie słów Chrystusa: Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni...

Obywatel zamilkł. Był widocznie zmęczony i zniechęcony. Waga i zawiłość tematu, który poruszył, jakby przygniotły go. Złożył wpół rękopis i wsadził do bocznej kieszeni, brudnego, zniszczonego palta. Jasiowi udzielił się ten nastrój. Po dłuższej chwili chłopiec się odezwał:

- Nikt twej powieści, jeśli będziesz tak pisał, nie wydrukuje. Powiedzą, że występujesz w obronie przestępstwa.

Obywatel nagle dostał wypieków na twarzy i widocznie się zdenerwował.

- Może to powiedzą... Ludzie są podli. Ja występuję i będę występował w obronie sprawiedliwości... Dość mam podłości na sumieniu... Podle żyłem: syty, obojętny, bezpieczny, wówczas gdy inni głodowali i kraść musieli to, co im słusznie się należało... Nikt mnie tak życia nie nauczył jak złodzieje... Jeden to mi powiedział kiedyś tak (wówczas siedziałem w Orle w więzieniu): Jak się pan urządzał, aby żyć poczciwie i w ogóle w kryminale nie siedzieć?... Dla niego było dziwne, że ja dopiero w pięćdziesiątym trzecim roku życia, i to wskutek rewolucji do kryminału trafiłem... - Obywatel się uśmiechnął. - Przypomniałem sobie kiedyś, jak studentem będąc siedziałem przy oknie i przyglądałem się piłującym drzewo na podwórzu aresztantom. Podwórzem szła jakaś dobrze ubrana, tęga pani. Minęła więźniów, lecz wnet się zatrzymała, wyjęła pięć kopiejek, podeszła do jednego z pracujących i rzekła uroczyście:

- Macie, w imię Chrystusa!

Więzień, któremu dawała pieniądze, cofnął rękę i nagle rzekł złym, chrapliwym głosem:

- Ty paniusiu, Chrystusem sobie pyska nie wycieraj. To nie twój brat! Nie dla ciebie przyszedł! Ty dasz pięć kopiejek, nagadasz na pięćdziesiąt, nosa zadrzesz na pięćset, a ukradniesz pięć tysięcy! I te pięć kopiejek dlatego dajesz, że albo powodzenie w interesie chcesz mieć, albo bilet jazdy do raju kupić! Ale Boga nie przekupisz! Ty lafiryndo! Mnie też nie oszukasz! Ja ci drabiną do nieba nie będę!

Byłem wówczas strasznie oburzony: takie chamstwo! Wieszać by takich! Dozorca zbeształ więźnia. Paniusia powiedziała naindyczona, że złoży skargę prokuratorowi... Tak została przyjęta dosadnie wyrażona prawda.. Jak bym ja chciał spotkać teraz tamtego człowieka!... On znał życie!... Dla mnie teraz on więcej wart od tysiąca porządnych obywateli z moich dawnych czasów...

Rozmowa ta się odbywała w mieszkaniu Ignaca Kulikowskiego na Niżniej Lachówce. Obywatel przyniósł tam na zlecenie Jasia kupione w różnych sklepach, według wskazówek Ignaca, rzeczy. Szykowali się do roboty na maszynkę...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin