NUMER Z TELEFONEM.doc

(47 KB) Pobierz
NUMER Z TELEFONEM

NUMER Z TELEFONEM

Wszystko zaczęło się tego dnia, gdy dwóch mężczyzn w granatowych kombinezonach przyszło założyć telefon. Szalałem z radości. Tak bardzo pragnąłem tego aparatu! Wrodzona nieśmiałość i nieumiejętność skrywania uczuć sprawiały, że wszyscy się ode mnie odsuwali. A przecież nienawidziłem samotności, w której mi przyszło żyć! Telefon miał być oknem na świat, awaryjnym wyjściem, przebitym w żałosnej wieży z kości słoniowej.
Po wyjściu monterów długo głaskałem i pieściłem aparat. Bez końca podnosiłem i odkładałem słuchawkę, raz po raz dzwoniłem do zegarynki, informacji i pogodynki.
W ciągu następnych dni każdej napotkanej mniej więcej znajomej osobie natychmiast wręczałem numer telefonu, dodając, że może dzwonić o każdej porze dnia i nocy:
— Mieszkam sam, dzwonek nikogo nie obudzi, a sąsiadów nie ma, bo w budynku są biura, czynne tylko do szóstej.
Pierwszy telefon będę chyba jeszcze po latach dokładnie pamiętał. Właśnie się goliłem, kiedy zadzwonił. Szybko wytarłem mydło z twarzy. Serce waliło mi jak młotem.
Nie znalem cierpkiego, nosowego głosu, który zadźwięczał w słuchawce; złego i przedrzeźnialskiego głosu bobaka.
— Kto mówi?
W odpowiedzi głos wymienił nie znane mi nazwisko. Gdy poprosiłem, by przedstawił się bliżej, rzucił wiązankę niewiarygodnie ordynarnych przekleństw. Zaczerwieniłem się po same uszy. Słuchawka wypadła mi z dłoni. Drżącą ręką przerwałem połączenie. Byłem tak zdenerwowany, że musiałem pójść się położyć. Wreszcie rozhukane serce uspokoiło się i zasnąłem.
Ze snu wyrwał mnie dzwonek telefonu. Chwiejnym krokiem podszedłem do aparatu.
— Halo! — powiedziałem zaspanym głosem.
— Halo! Stanisław? Tu Bannister.
Spośród wszystkich moich znajomych, Bannister był chyba tym, który najbardziej zasługiwał na miano przyjaciela. Jego glos podziałał na mnie niczym filiżanka mocnej kawy. Natychmiast otrząsnąłem się z resztek snu i nabrałem chęci do dłuższej pogawędki.
— Halo! Fajnie, że dzwonisz. Jesteś pierwszą osobą, która do mnie telefonuje.
Wolałem nie wspominać o rozmówcy, który w istocie zainaugurował aparat.
— Ach, tak? No to dlaczego rozpowiadasz na lewo i prawo, że ci ukradłem pieniądze? Jeśli ci chodzi o te tysiąc franków, które mi pożyczyłeś w zeszłym tygodniu, to możesz być spokojny: wysłałem je właśnie pocztą.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to kawał. Bannister miał bardzo specyficzne poczucie humoru.
— Dobrze, w takim razie jestem spokojny. Zresztą nie obawiałem się zbytnio. A poza tym, co słychać?
— Wszystko w porządku, zwłaszcza że nie będę już więcej oglądał twojej parszywej mordy. Jeżeli lubisz nazywać ludzi złodziejami, znajdź sobie inną ofiarę. Ja mam tego dość.
Osłupiałem.
— No, nie... czy przed chwilą mówiłeś poważnie?
— Nie udawaj niewiniątka. Dobrze wiesz, o co chodzi. Odsyłam ci tysiąc franków, więc teraz idź do diabła!
— Nie. Bannister...
Trzask odkładanej słuchawki.
Co za idiotyczna historia! Któż mógł o mnie naopowiadać takich kłamstw!? I co za dureń z tego Bannistera, że we wszystko uwierzył!
Opadłem na krzesło i skryłem twarz w dłoniach. Bannister nigdy nie był moim przyjacielem. Udawał tylko, że mnie lubi, to była taka jego poza. W istocie gardził mną. Gotów był uwierzyć w najohydniejsze plotki. Po co grał komedię, udawał szacunek i przyjaźń? Na co liczył i w czym go zawiodłem?
Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Byłem bardzo smutny i bardzo znużony. Pod wieczór postanowiłem wyjść, żeby poprawić sobie humor. Włóczyłem się od knajpy do knajpy, aż w końcu, oczywiście, natknąłem się na Bannistera.
Udałem, że go nie widzę, i zmusiłem się do sączenia lemoniady najwolniej jak potrafię.
Podszedł do mnie z niewiarygodnym bezwstydem.
— Toż to stary, poczciwy Stasio! Nie wyglądasz najlepiej.
Tytanicznym wysiłkiem woli udało mi się opanować drżenie rąk. Powieka skakała mi nerwowo. Nienawidzę tych starć, w których padają słowa ciężkie, nieodwołalne. Wreszcie udało mi się powiedzieć głuchym głosem:
— Niepotrzebnie grasz komedię. Pewnie się zastanowiłeś i zmieniłeś zdanie, ale dla mnie to za późno. Nie chcę cię znać ani z tobą mówić. Prawdę mówiąc, jesteś mi wstrętny i czuję do ciebie tylko nienawiść, powściąganą przez odrazę.
Pot wystąpił mi na czoło po tej tyradzie. Ale miałem to już za sobą. Teraz nie można się było cofnąć.
Bannister uśmiechał się dziwnie.
— Dobrze. Jak sobie życzysz. Jeżeli o mnie chodzi, to wiedz, że mi ciebie żal. To wszystko. Żegnaj.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł z kawiarni. Zamówiłem podwójny koniak.
Następnej nocy zbudził mnie dzwonek telefonu.
„Jeżeli to Bannister — pomyślałem — może mu przebaczę.”
Odezwał się jednak okropnie wulgarny głos gdaczącej kobiety.
— Się masz! Tu Adelajda! Co słychać?
— Adelajda? Nie znam pani. Jaki numer pani wykręciła?
— Twój, skarbuśku, twój! Bo jesteś mój skarbusiek, no nie? Co za szkoda, że z ciebie impotent!
— ...
— Zatkało cię, co? Nie myślałeś, że wiem o twoim kalectwie? Ja niejedno wiem, jak widzisz. Wiem nawet, jak możesz odzyskać męskość.
— Pani jest nienormalna! Pani nie wie, co mówi!
— I to jak jeszcze wiem! A ty byś chciał, żeby ci powiedzieć, co masz zrobić, no nie?
— Niczego nie chcę. Pani jest nietrzeźwa albo nienormalna.
— Nie jesteś grzeczny, skarbuśku. To nic, i tak ci poradzę. Chwytasz kutasa kciukiem i palcem wskazującym, a potem... zgadnij, co dalej?
— Nie mam ochoty zgadywać, jakie niedorzeczności jest pani w stanie wymyślić.
— I odkręcasz go sobie! Ze środka wylezie czarny, tłusty karaluch. To przez niego ci nie staje, skarbuśku. Potem przykręcasz na powrót i znowu jesteś normalnym facetem! Podziękuj Adelajdzie!
— Biedna kobieto, żal mi ciebie!
— Ależ tak, ależ tak, posłuchaj mojej rady, a może któregoś dnia poświntuszymy troszkę razem. Do widzenia, pięknisiu!
Odłożyła słuchawkę.
Tej nocy już nie zasnąłem.
W tym okresie pracowałem w drukami. Byłem czymś w rodzaju korektora. To drobiazgowa, wymagająca bezustannej uwagi praca. Pewnego wieczoru zadzwonił szef.
— Stanisław?
— Tak, proszę pana.
— Stanisławie, pańska robota jest do niczego. Przykro mi, że muszę to powiedzieć, sam pan wie, że zawsze miałem dla pana wiele sympatii. Dłużej jednak naprawdę nie mogę przymykać oczu. Przekroczył pan granice. Nie płacę panu za robienie błędów, tylko za poprawianie tych, które już zostały zrobione!
— Bardzo mi przykro, proszę pana...
— Przykro panu!? To wszystko, co ma mi pan do powiedzenia?! A ja mam panu może dać podwyżkę?!
— Nie wiem, co się ze mną dzieje...
— Ale ja wiem, co się z panem dzieje! Udawałem, że nie widzę prawdy, ale dłużej tak nie można. Uprzedzano mnie, panie Stanisławie, mówiono, że jest pan bezczelnym niedołęgą, zgorzkniałym nieudacznikiem. Nie chciałem wierzyć. Ale teraz koniec! Nie chcę pana więcej widzieć w drukami! Premii pan nie dostanie, bo te pieniądze i tak ledwo starczą na poprawienie pańskich błędów. Niech się pan cieszy, że nie wystąpię o odszkodowanie!
Z wrażenia odjęło mi mowę. Co go napadło? Jak dotąd, nigdy nie miałem powodu skarżyć się na szefa ani on na mnie. Czyżbym się tak zaniedbał w pracy? Wstyd nie pozwolił mi ruszać się z domu przez cały następny tydzień.
Aż wreszcie otrzymałem ostateczny cios.
— Halo! Pan Stanisław Lepsky?
— Przy aparacie.
— Witam szanownego pana. Nie spotkaliśmy się nigdy, ale dobrze się znamy, a w każdym razie ja wiem o panu wszystko.
— Ach... A jakim cudem?
— Wiem na przykład o pańskim związku z Simoną Flébisse.
— Jest pan jej znajomym?
— Niezupełnie. Pańskie szczęście zresztą, bo inaczej musiałbym jej powiedzieć, że w każdy poniedziałek i piątek przebywa pan od szóstej do dziewiątej z pewną Paulette Ludovic, w hotelu „de la Montagne”, o ile dobrze pamiętam. Nie chciałby pan tego, prawda?
Nagle zrozumiałem, że mam do czynienia z szantażystą. Do tej chwili sądziłem, że nieznajomy tylko przedstawia się w tak oryginalny sposób.
— Nic pan nie mówi? Biedna mała Simone będzie bardzo smutna, kiedy się dowie o wybrykach swego drogiego Stasia. Bo młodą Paulette nie tylko pan ogląda, nieprawdaż? Mówi pan do niej i dotyka jej także. Czy mam się wyrażać jeszcze jaśniej?
Nie byłem w stanie wymówić słowa. Kto to jest? Ktoś z hotelu, czy jakiś znajomy Paulette? Miała tę wadę, że chlapała ozorem na lewo i prawo. Mężczyzna zrozumiał moje milczenie opacznie.
— Mam opowiedzieć dokładnie? Jak pan sobie życzy. Rozbiera ją pan, układa na łóżku i...
— Dość! Czego pan chce? Pieniędzy?
— Właśnie. Pieniędzy. Och, niedużo, nie! Po prostu tyle, żebym miał z czego żyć. Żebym ja też od czasu do czasu mógł sobie zafundować hotel.
— Ile?
— Sto tysięcy franków. Starych franków, oczywiście. Nie stać pana na więcej.
Był świetnie zorientowany.
— Gdzie i kiedy?
— Brawo! Widzę, że się dogadamy. Na stacji metra Place des Fêtes jutro w południe. Niech pan czeka na górze, u wylotu ruchomych schodów. Podejdę do pana. Tylko bez żadnych sztuczek! Nie wyszłoby to panu na zdrowie. Tak piękna kobieta jak Simone nie zasługuje na to, żeby ją unieszczęśliwiać.
— Niech się pan już nie wysila. Przyjdę na spotkanie.
Rzeczywiście, miałem sto tysięcy franków do dyspozycji. Kiedy minęła pierwsza złość, pomyślałem, że szantażysta nie okazał się zbyt zachłanny i że w końcu sto tysięcy franków, na Boga, sto tysięcy to nie taka piekielna suma!
Nazajutrz o umówionej godzinie byłem na stacji metra Place des Fêtes. Czekałem do drugiej, wreszcie zrezygnowałem. Nikt się nie zjawił, nie zauważyłem nikogo podejrzanego w tłumie przewalającym się w godzinach szczytu. Nie muszę chyba dodawać, że byłem w paskudnym humorze.
Około szóstej wieczorem zadzwonił telefon.
— Halo! Doskonale, był pan punktualny!
— Słuchaj no pan — wybuchnąłem — mam co innego do roboty, niż tracić czas na stacjach metra. Jeżeli chce pan pieniędzy, niech się pan po nie pofatyguje! A może je panu przynieść do domu?
Mój rozmówca zaśmiał się nikczemnie.
— Hę, hę, to nie byłoby takie głupie! Wolę jednak, żeby pan dostarczył gotówkę w miejscu spokojnym i uczęszczanym,
— Do rzeczy, do rzeczy!
— Jutro, na Buttes—Chaumont, punktualnie o piętnastej. Niech pan przypłynie statkiem, który kursuje na wysepkę.
— Tylko żebym nie musiał czekać. Będę na pewno.
Nazajutrz, jak poprzedniego dnia, nikt się nie zjawił. Szalałem z wściekłości. Po powrocie do domu czekałem niecierpliwie na telefon szantażysty. Zadzwonił dopiero po jedenastej wieczorem.
Od razu zaatakowałem:
— Nic pan ode mnie nie dostanie, ani grosza! Niech pan opowiada swoją historyjkę komu pan chce, mam to w nosie! Takie cwaniaczki jak pan prędzej czy później lądują w kryminale. Mam nadzieję, że pan się tam znajdzie jak najszybciej!
— Doskonale. W takim razie może się pan pożegnać z boską Simone...
— Mam to gdzieś!
— ...i ze słodką Paulette...
— Mam to gdzieś!
— ... przy okazji może się pan też przyznać znajomym, że się pan wykręcił od służby wojskowej, bo i tak się o tym dowiedzą.
— Idź pan do diabla! Nie mam żadnych znajomych!
Tym razem to ja rzuciłem słuchawkę.
W jakiś czas później Simone, a po niej Paulette, zadzwoniły, by zawiadomić, że ze mną zrywają. Byłem tak przybity, że nie wywarło to na mnie większego wrażenia.
Miałem dość tego telefonu.
Następnego dnia z samego rana udałem się na pocztę główną. Urzędniczka poznała mnie od razu. To ona kilka miesięcy temu przyjmowała podanie.
— Wiem, co pan chce powiedzieć — broniła się. — Ależ, proszą pana, to nie nasza wina. Robimy co się da. Otrzyma pan telefon nie wcześniej jak we wrześniu. Wiem, że to przykre, ale nie pan jeden jest w takiej sytuacji...
Wdała się w wyjaśnienia, których nie dosłuchałem do końca.
Wracając do domu, z każdym krokiem musiałem pokonywać strach. Na podwórku zatrzymała mnie dozorczyni.
— Jakichś dwóch mężczyzn o pana pytało. Powiedziałam, że nie wiem, kiedy pan wróci. Czy dobrze zrobiłam?
Przyglądała mi się z niepokojem. Musiałem mieć nietęgą minę.
— Ależ tak, oczywiście.
Rzecz jasna, drzwi do mieszkania zastałem otwarte. Na stole leżała paczka, starannie owinięta w różowy papier. Rozerwałem opakowanie. W środku była książka telefoniczna.
Machinalnie odwróciłem głowę.
Aparat telefoniczny zniknął.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin