Garlicki Poczet królów i książąt polskich(1).doc

(1814 KB) Pobierz

 

Poczet królów i książąt polskich

Redakcja naukowa: Andrzej Garlicki

 

“Czytelnik", Warszawa 1998. Wydanie VIII


Wstęp

Teksty składające się na tę książkę publiko­wane były uprzednio w tygodniku “Kultura", który ukazywał się do grudnia 1981 r. Przez blisko dwa lata sylwetki królów i książąt pol­skich towarzyszyły czytelnikom “Kultury" wy­wołując zainteresowanie przekraczające naj­śmielsze nawet przewidywania. Sięgnęła do te­go pomysłu i telewizja zapraszając przed ka­mery historyków, by dyskutowali o dawnych władcach Polski. A równocześnie historia nauczana w szkole nie należy — łagodnie mó­wiąc — do przedmiotów lubianych przez uczniów, szkolne podręczniki historii nie sta­nowią lektur, które młodzież czyta z wypieka­mi na twarzy, a publicyści co pewien czas gło­szą zmierzch społecznych zainteresowań odleg­łą przeszłością i bardzo przekonywająco uzasa­dniają tego przyczyny. A przecież — pozornie wbrew logice — mylą się.

Okazuje się bowiem, że zainteresowanie przeszłością — i to zarówno tą bliską, jak i tą nader odległą — jest bardzo duże. Rzeczą soc­jologa jest wyjaśnienie tego fenomenu. Histo­ryk może jedynie sugerować obszary, na któ­rych szukać by należało odpowiedzi. A więc tradycja dwóch prawie stuleci, gdy historia — wraz z literaturą — spełniała rolę czynnika for­mującego nowoczesny naród polski. Dotyczyło to zarówno okresu zaborów, jak również — choć w inny oczywiście sposób — i lat hitlero­wskiej okupacji. Poszukiwano w przeszłości odpowiedzi na pytania, że z najtragiczniej­szych doświadczeń potrafiliśmy przecież pod­nieść się do dalszej egzystencji. Z jednej więc strony rozdrapywanie ran, by nie zarosły bło­ną podłości, z drugiej poszukiwanie tego, co świeciło jasnym światłem w przeszłości, co po­niżonym i prześladowanym pozwalało na du­mę i nadzieję. Nie było to przypadkiem, że dwie te postawy — charakterystyczne zarówno


dla historyków, jak i odbiorców ich prac — współistniały ze sobą. I choć we wzajemnych polemikach niejedno ostre, a często nawet i krzywdzące, padało zdanie, to przecież owa różnorodność myśli była w sumie zjawiskiem niewątpliwie pożytecznym.

Ktoś kiedyś powiedział, że każde pokolenie musi dokonać własnego rozrachunku z historią, że musi wytworzyć sobie własny sposób oglą­du przeszłości. Jeśli sąd ten jest prawdziwy — a dotychczasowe doświadczenia wydają się go potwierdzać — to znaczy, że historia w sensie społecznym nie stanie się nigdy zespołem prawd raz i na zawsze ustalonych, że pozos­tanie żywa i kontrowersyjna. Zarówno w ba­daniach, jak i w społecznej ich recepcji.

Laikowi może wydawać się dziwne i pozba­wione sensu, że historycy powracają w swych badaniach do zagadnień już dawniej naukowo opracowanych i opisanych. I to nawet wów­czas, gdy nie usprawiedliwiają tego nowe od­krycia źródłowe. Prace w ten sposób powstałe często są nie mniej interesujące i wartościowe niż te dotyczące spraw dotąd nie znanych. His­toryk bowiem odkrywa przeszłość również drogą interpretacji faktów znanych, poprzez sformułowanie nowych pytań, poprzez od­mienny sposób szukania na nie odpowiedzi. Historyk tym różni się od kronikarza, że nie tylko ustala fakty, ale stara się wyjaśnić ich przyczyny i skutki. O ile fakty z reguły — choć i tu bywają wyjątki — nie budzą dyskusji, to owe rekonstrukcje przyczyn i skutków, czyli to właśnie, co jest rozumieniem przeszłości, bu­dzą i budzić muszą spory i kontrowersje. Wi­dać to wyraźnie i w tej książce, gdy autorzy sąsiadujących ze sobą tekstów często dość zna­cznie różnią się w interpretacji, czyli ocenie tych samych faktów. Widzę w tym jedną z za­let tej książki. Pokazuje ona bowiem względ­ność ocen historycznych, zachęca do intelektu­alnej refleksji. Owe sprzeczności ocen można było oczywiście usunąć w toku prac redakcyj­nych, ale byłaby to zła przysługa oddana czy­telnikowi. To, że historia nie należy do przed­miotów popularnych w szkole, wynika — jak się wydaje — przede wszystkim z tego, że w szkolnym wydaniu pozbawiona została wszelkiej dyskusyjności, że składa się z sumy dat i autorytatywnych ocen. Nie ma w niej miejsca na intelektualną przygodę, na emocję własnych prób stawiania pytań i własnych na nie odpowiedzi. Być może jest to wobec przeła­dowania programów szkolnych nieuniknione, ale tym bardziej potrzebna jest literatura his­toryczna nie związana szkolnymi rygorami.

Ta książka ma te właśnie ambicje. Nie może ona zastąpić podręcznika szkolnego, mimo że obejmuje ponad osiem stuleci naszej historii. W wielu sformułowaniach różni się od szkol­nych podręczników. Czasami wynika to z tego, że autorzy starali się prezentować najnowsze wyniki badań, czasami zaś z tego, że po prostu różnią się w swych interpretacjach od autorów podręczników. Nie tylko szkolnych — również i uniwersyteckich.

Był czas, gdy pisanie o królach i książętach było metodologicznie podejrzane. W owej pier­wszej dekadzie Polski Ludowej historiografia nasza podlegała wielkim procesom przeobra­żeń w metodzie badania i rozumienia przeszło­ści. Rozpoczynano wówczas studia nad dzieja­mi klas i grup społecznych, nad procesami ekonomicznymi i przejawami aktywności mas pracujących. Mimo uproszczeń i pomyłek był to przecież okres owocny. Może nie tyle przez konkretne dzieła, co przez znaczne rozszerze­nie problematyki badawczej, a przede wszyst­kim przez upowszechnienie metodologii mark­sistowskiej.

Lata następne przyniosły zarówno pogłębie­nie refleksji metodologicznej, jak i znaczną ilość monografii, które zdobyły sobie trwałe miejsce w kanonie podstawowych lektur histo­ryka. Biografistyka była jednak wśród nich najsłabiej reprezentowana. Może i dlatego, że


jest to — wbrew pozorom — dziedzina bardzo trudna. Uprawianie jej wymaga przede wszyst­kim odpowiedzi na pytanie, jaką rolę odgrywa jednostka w procesie dziejowym. Odpowiedź teoretyczna, ogólna nie nastręcza większych trudności. Rozwój społeczny przebiega według pewnych ogólnych prawidłowości. Ale potwie­rdzają się one w długich ciągach czasowych. Dlatego też bieg procesów historycznych może być opóźniony lub przyspieszony przez wiele czynników. Również przez działanie wybit­nych postaci wyciskających swe piętno na his­torii. W sensie pozytywnym lub negatywnym.

Trudności poczynają się piętrzyć wówczas, gdy owe ogólne zasady usiłujemy zastosować w praktyce. Gdy staramy się ustalić, co w dzia­łaniach danej postaci wynikało z jej uwarun­kowań, z jej określenia przez możliwości i ko­nieczności, co zaś było rezultatem własnej de­cyzji, własnego wpływu na bieg wydarzeń. In­nymi słowy, gdy szukamy proporcji pomiędzy tym, co obiektywne, i tym, co subiektywne.

Zrozumienie motywacji działań wymaga zrozumienia psychiki podejmującego działa­nia. Nie jest to łatwe nawet dla psychologa badającego żywego człowieka. Cóż dopiero, gdy od naszego bohatera dzielą nas setki lat. Jakże łatwo wówczas o modernizację, o przy­dawanie opisywanej postaci nieco zarchaizo-wanej dzisiejszej mentalności. Modna ostatnio psychologia historyczna wciąż jeszcze raczej uzmysławia skalę trudności, niż proponuje za­dowalające rozwiązania.

Teksty zawarte w tej książce są dobrą ilust­racją wielorakich kłopotów, które rodzi bio-grafistyka. Różnie rozwiązywali je autorzy. Owa różnorodność wynikała i z odmienności temperamentów badawczych, i z odmienności materii, którą poszczególni autorzy się zajmo­wali. Inne problemy rodził brak źródeł, konie­czność rekonstrukcji mozaiki, gdy zachowały się jedynie jej fragmenty, inne — selekcja tego, co ważne, ze źródeł obfitości. Stąd też niektóre z tych tekstów ukazują przede wszystkim war­sztat historyka, sposób analizy i krytyki źró­deł, gdy inne starają się przedstawić pełny po­rtret bohatera.

Wszystkie jednakże starają się poprzez pryz­mat opisywanej postaci ukazać epokę. Choć oczywiście i w tym wypadku sposób prezenta­cji jest różny w różnych tekstach.

Wybór postaci zgodny jest w zasadzie z “Po­cztem królów i książąt polskich" Jana Matejki. Matejkowski poczet rozszerzony został o tych książąt, których dokonania w jakiś sposób charakterystyczne były dla epoki. Wydawało się bowiem, że rygorystyczne przestrzeganie zasady, że interesują nas tylko królowie i ci z książąt, którzy pretendowali do zwierzchnict­wa nad więcej niż własną dzielnicą, stanowić będzie zbędne ograniczenie. Jest to więc zało­żenie dość dowolne, ale w zbiorze esejów — a tym przecież jest w rezultacie ta książka — usprawiedliwione.

Andrzej Garlicki

Do siódmego wydania:

Mija dwadzieścia lat od chwili, gdy w war­szawskiej ,,Kulturze" zaczęły się ukazywać pierwsze teksty, które następnie złożyły się na wydaną w 1978 r. książkę. Kolejne jej wydania osiągnęły w sumie 375 tysięcy egzemplarzy, co jest najlepszym chyba dowodem, że zaintereso-

Warszawa 1996

wanie historią jest dużo większe, niż nam się czasami wydaje.

W ciągu tych dwóch dziesięcioleci wszystko w Polsce się zmieniło, a mimo to teksty zamiesz­czone w tej książce nie straciły swej wartości. Miłej lektury więc.

A. G.


Grodzisko w Proboszczewicach


Benedykt Zientara

SIEMOWIT

LESTEK

SIEMOMYSŁ

A więc jednak byli!

Zmartwychwstali nieomal po długim, za­wziętym unicestwianiu przez sceptycznie i hi-perkrytycznie nastawioną część historiografii. Od czasu powstania seminariów historycznych na polskich od 1870/71 roku uniwersytetach w Krakowie i Lwowie jedna za drugą upadały legendy, uwiecznione przez średniowiecznych kronikarzy. Wykształceni na niemieckich uni­wersytetach przedstawiciele polskiej mediewis-tyki skrupulatnie analizowali zawarte w na­szych kronikach wiadomości i zestawiali je z obcymi źródłami; badali możliwości dotarcia do prawdy przez naszych kronikarzy i ich chęć lub niechęć do pełnego tej prawdy przekaza­nia. Niewiele przekazów Galia i Kadłubka mo­gło się ostać takiemu śledztwu. W szczególno­ści zaś za “bajeczne" uznano wszystko, co Gali napisał o przodkach Mieszka I. Mieszko jest — zdaniem owych badaczy — postacią au­tentyczną, bo imię jego zapisały kroniki nie­mieckie i czeskie. O żadnym z jego przodków nie wspominały, a więc nie są to postacie his­toryczne. W dodatku Gali splątał je z bajką o Popielu zjedzonym przez myszy — a więc opowiadanie jego warte jest tyle samo, co opo­wiadania Kadłubka o walkach kolejnych Lesz­ków z Aleksandrem Wielkim czy Cezarem.

W 1925 roku Aleksander Briickner, podsu­mowując swe dawniejsze prace, pisał: “U nas tradycji (historycznej na dworze książęcym — przyp. B.Z.) żadnej nie było [...]. Nikt nie wie­dział, czyim synem był pierwszy książę-chrześ-


cijanin (Mieszkoprzyp. B.Z.), bo «historia» dopiero od niego zaczynała; gdzie na koniec nie tubylec-patriota, lecz obcy przybłęda, acz na podstawie informacji krajowej, dawne dzie­je spisywał".

Zadziwia tu przekonanie wielkiego polihis-tora, że na dworze polskim nie było żadnej tra­dycji historycznej, zwłaszcza że tuż obok pisze, iż Gali ,,przybłęda" spisywał swe dzieło “na podstawie informacji krajowej". Dlaczego in­formacja ta nie mogłaby obejmować wiadomo­ści o przodkach Mieszka?

Podobne stanowisko zajmował znakomity me-diewista Kazimierz Tymieniecki, który w 1928 roku pisał: “Nie uzasadnione metodycznie jest traktowanie imion od Piasta aż do Siemomysła jako osób historycznych. Ażeby na miano ta­kie nie zasługiwali, wystarcza ta okoliczność, że żadne źródło o nich nie wspomina. Histo­ria państwa polskiego rozpoczyna się dopiero z Mieszkiem".

Ale jeżeli tak, jeżeli Mieszko jest pierwszym przedstawicielem dynastii, panującym jednak na wielkim terytorium, to jak doszło do nagłe­go powstania tego państwa? I tu w lukę, stwo­rzoną przez wyrugowanie przodków Mieszka, wcisnęła się ,,hipoteza najazdu", ciesząca się w pewnych okresach i kręgach niemałym po­wodzeniem, chociaż nie była właściwie oparta na żadnych podstawach źródłowych.

Hipoteza o powstaniu państwa polskiego drogą najazdu obcych plemion i podboju przez nie miejscowej ludności pojawiała się w Polsce dość często od końca XVIII wieku. W ten sposób usiłowali historycy (m. in. W.A. Macie-jowski, A. Bielowski, K. Szajnocha, F. Pieko-siński) wyjaśnić pochodzenie różnic stanowych w Polsce i genezę poddaństwa chłopów. Dwaj historycy niemieccy, O. Lambert Schulte (1915) i Robert Holtzmann (1918), wykorzystali od­rzucenie historyczności przodków Mieszka I przez znaczną część historiografii jako argu­ment za powstaniem państwa polskiego w dro­dze podboju. Mieszko nie miał polskich przod­ków — ponieważ sam był przybyszem. Był to mianowicie Normanin imieniem Dago lub Dagr, który ze swą drużyną, podobnie jak Ru-ryk na Rusi, dokonał podboju plemion między Odrą a Wisłą i założył tam państwo. “Praw­dziwe" imię Mieszka wyprowadzili wspomnia­ni uczeni z zaginionego (a zachowanego w stre­szczeniu w regestrach papieskich) dokumentu, w którym Mieszko oddawał pod koniec swego życia państwo swe pod opiekę Stolicy Apostol­skiej: w dokumencie tym Mieszko występuje pod imieniem Dagome. Jest to zapewne, jak sądzi Henryk Łowmiański, imię chrzestne Mie­szka (Dagobert?), którego książę użył w kore­spondencji z papieżem zamiast potocznie uży­wanego imienia, aby zamanifestować swą chrześcijańskość; natomiast nie ma powodu przypuszczać, aby książę, znany w Europie pod słowiańskim, pogańskim imieniem Miesz­ka, miał w stosunkach z papiestwem używać równie pogańskiego imienia skandynawskie­go. Co prawda wśród zwolenników hipotezy najazdu pojawili się i tacy, którzy nawet imię Mieszko uważali za tłumaczenie nordyjskiego imienia Bjórn (niedźwiedź), ponieważ Mieszko — to zniekształcenie przezwiska Misko, po­chodzącego od poczciwego misia-niedźwiedzia.

Hipoteza Holtzmanna i Schultego, poparta autorytetem jednego z najbardziej wpływo­wych mediewistów niemieckich okresu między­wojennego, Alberta Brackmanna, zyskała so­bie wielkie powodzenie w kręgach hitlerows­kich, opierających m.in. na niej twierdzenie o braku państwowotwórczych zdolności wśród Słowian oraz o specjalnych w tym względzie talentach Germanów. Ukazało się sporo ksią­żek i moc artykułów, w których liczni niemiec­cy historycy i archeologowie gorliwie zbierali materiały, mające z hipotezy stworzyć pewnik naukowy. Tym bardziej trzeba podkreślić trze­źwe podejście takich uczonych, jak Adolf Hof-meister i Herbert Ludat, którzy sceptycznie

10


y-™y^y-

^: C^^P^^ ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin