Dixie Browning - Wypatrywanie burzy.pdf

(673 KB) Pobierz
Browning Dixie - Wypatrywanie burzy
DIXIE BROWNING
WYPATRYWANIE BURZY
ROZDZIAŁ 1
Willy mogła wymyślić tuzin powodów, dla których powinna wstać i wziąć się do
roboty, a tylko dwa, dla których mogła jeszcze zostać w hamaku. Ubiegłej nocy przypływ
zabrał jej znowu trochę piasku, w zlewie na pierwszym piętrze leżały talerze z dwóch dni.
fotografie lotnicze, za które tyle zapłaciła, rozrzucone na stoliku do kawy i czekały na
przejrzenie - czekały już tak prawie od tygodnia.
Z drugiej jednak strony, jak często w samym środku sierpnia można ochłodzić się na
północno - wschodnim wietrze? A poza tym musiała pilnować samolotu, prawda?
Zerknęła ukosem na stado wron, które przysiadły na rosnącym nieopodal dębie, aby
dalej prowadzić swoją kłótnię.
Czy rzeczywiście dosłyszała dźwięk nadlatującego samolotu?
- Zamknijcie się, dobrze?
Wrony zerwały się gniewnie, urażone tak rzadko okazywaną przez Willy irytacją. To
był samolot. I wcale nie samolot inspekcyjny.
Willy niechętnie spuściła swe smukłe, piegowate nogi z szerokiego hamaka. No cóż,
jeszcze jeden dzień, jeszcze jeden dolar.
W tym przypadku jednak chodziło o czas dłuższy niż jeden dzień i o zdecydowanie
poważniejszą sumę niż jeden dolar. Kluczyki miała w samochodzie, a buty stały na ganku.
Założyła je po drodze. Gdyby przylatywali ludzie z Audubona, nie zawracałaby sobie głowy
butami, ale tym razem spodziewała się jednego z tych tajemniczych typów z Departamentu
Stanu. Mógł to być każdy - od członka gabinetu poczynając, kończąc zaś na jakimś osobistym
sekretarzu senatora. Nigdy tego nie wiedziała i nigdy nie pytała. Kiedy jej lokatorem był jakiś
facet z Waszyngtonu, starała się wyglądać szacownie, przynajmniej przez kilka pierwszych
dni.
Bainbridge Scott odczekał, aż lekki samolot zatrzyma się całkowicie, zanim rozpiął
pasy i sięgnął po laskę. Miał za sobą koszmarny dzień, w czasie którego musiał wypisać się
ze szpitala, wykonać ostatnie telefony, wymknąć się natrętnemu reporterowi i zamknąć na
lato mieszkanie.
No i musiał dotrzeć aż tutaj. Podróż zorganizowano mu od początku do końca - musiał
jedynie wrzucić trochę swoich rzeczy do torby. Poleciał samolotem wojskowym aż do
Langley i ta część drogi nie była wcale zła, ale potem został wpakowany do czteroosobowej
Cessny 172. Ból w nodze doprowadzał go do szaleństwa.
255064014.001.png
Do diabła, niepotrzebnie dał się namówić Thatcherowi na ten wyjazd. Równie dobrze
mógł parę miesięcy rekonwalescencji spędzić w Aleksandrii. Albo pozostać w szpitalu. Łóżko
było wygodne, jedzenie znośne. Teraz, kiedy przestał być użyteczny, nie mógł oczekiwać od
Departamentu ingerencji za każdym razem, kiedy jakiś natrętny młody dziennikarz spróbuje
zarobić dolara, roztrząsając pod innym kątem wczorajsze nowości.
Dobra, żadnych reporterów, telefonów ani rozmów w ciągu całych dwóch miesięcy.
Tylko dużo wypoczywać, codziennie spacerować milę albo więcej i próbować doprowadzić
do porządku nerwy. Departament Spraw Wewnętrznych miał w różnych miejscach wiele
ustronnych kryjówek do dyspozycji rozmaitych szych, potrzebujących krótkiego
wypoczynku. Scotta trudno było jednak uznać za taką szychę, a i okres pobytu musiał być
nieco dłuższy. Thatcher, przez którego kontaktował się z IAA, musiał uruchomić rozmaite
sprężyny, żeby wynająć mu dom, załatwić transport i wszelkie niezbędne udogodnienia.
Teraz Scott musiał jedynie pozbyć się skurczów w nodze i zapomnieć, że cokolwiek słyszał o
ideologicznej przepychance w Ameryce Środkowej.
- Czy ktoś ma na pana czekać? - Pilot postawił podniszczoną, skórzaną walizkę na
asfalcie.
- Agent, od którego będę wynajmował dom. - Bain wziął teczkę i spróbował unieść się
z fotela. Mięśnie uda schwycił gwałtowny skurcz. Zaklął krótko, widząc jak duża odległość
dzieli go od ziemi.
- Spokojnie, kolego, pomogę - pilot wyciągnął rękę, odebrał bagaż, a wtedy Bain
zdołał wydostać się na zewnątrz.
- Dzięki - mruknął, rzucając w stronę pilota spojrzenie, w którym mieszały się ból,
złość i zakłopotanie. Lotnik dostrzegł w niemal młodzieńczej twarzy oczy starego człowieka i
to potwierdziło jego przypuszczenia. Bain uśmiechnął się do niego chłodno, a potem
odwrócił, słysząc dźwięk nadjeżdżającego pojazdu.
- Oto pański środek lokomocji - stwierdził lakonicznie pilot. - Gdybym się nie
obawiał, że palnę głupstwo, mógłbym przysiąc, że to przerobiony mercedes.
Bain, opierając się mocno na lasce przyjrzał się krótkiemu samochodzikowi
plażowemu na grubych, balonowych oponach, który zatrzymał się koło pasa startowego.
Choć zabiegi wykonane za pomocą palnika acetylenowego zatarły oryginalne linie karoserii,
to jednak było w tym aucie coś, co zdradzało bardzo szacowny rodowód.
Kiedy kierowca ruszył spokojnym krokiem w ich stronę, uwaga obu mężczyzn
natychmiast przeniosła się z pojazdu na osobę, która go prowadziła. Była to bardzo piegowata
młoda kobieta o sennych, zielonych oczach, rozjaśnionych słońcem blond włosach i figurze
255064014.002.png
sprawiającej, że bawełniana spódniczka i podkoszulek wyglądały, jakby pochodziły od
Fredericksa z Hollywoodu.
Ale nie tylko jej wygląd spowodował, że przymrużyli z podziwu oczy. Fascynujący
był również jej sposób chodzenia - leniwy i rozluźniony. Dzięki temu proste zadanie przejścia
od punktu A do punktu B przekształcało się w idealnie zharmonizowaną symfonię ruchu.
- Rany boskie, nawet przeguby na łożyskach kulkowych nie byłyby w stanie pracować
tak bezbłędnie jak jej nogi - westchnął z podziwem pilot.
Wykonawczyni tej subtelnej kadencji rytmów bez najmniejszego zakłopotania
zatrzymała się tuż przed nimi.
- Pan Scott? - zapytała. - Jestem Willy Faulkner, pańska gospodyni. Mam nadzieję, że
miał pan dobrą podróż.
- Witam, panno Faulkner - odparł krótko Bain. Było mu gorąco, czuł się zmęczony i
obolały, koszula lepiła mu się do ciała i nie miał najmniejszej ochoty na wymianę
uprzejmości.
W czasie gdy Bain i jego gospodyni stali, patrząc na siebie badawczym wzrokiem,
pilot zaniósł obie torby do samochodu. Uśmiechając się pod nosem, wspiął się do Cessny i
zasalutował im niedbale na pożegnanie. Nie zauważyli tego.
- Powodzenia, kolego - zawołał. .
Bain odwrócił się gwałtownie i skierował w stronę wozu, kulejąc o wiele bardziej, niż
mu się to zdarzało w ciągu minionych tygodni. Powiedziano mu, że w miejscu zamieszkania
będzie miał własny środek transportu, ale jeżeli to miał być egzemplarz okazowy, to
wygodniej będzie kuśtykać na piechotę albo nie ruszać się wcale.
Zerknął podejrzliwie na kobietę, która twierdziła, że jest jego gospodynią, poszukując
najmniejszego choćby objawu współczucia. „Nie znalazł go i poczuł zupełnie bezsensowny
przypływ irytacji. Do diabła, czy nic jej to nie obchodzi? A może nawet nie zauważyła, że
utyka jak trzynogi bawół? Wprawdzie po pobycie w szpitalu miał już dosyć kobiet, które
wciąż się nad nim roztkliwiały, ale to wcale nie oznaczało, że nie mogłaby choć odrobinę
zainteresować się jego stanem. Przecież nie jest jeszcze starcem, jest w kwiecie wieku, na
litość boską!
- Będziemy w domu za pięć minut - Willy poinformowała swego pasażera, zapinając
pas bezpieczeństwa.
Po drugiej stronie skrzyżowania drogi z lotniska z szosą znajdował się niewielki
sklepik. Na parkingu przed nim stały najrozmaitsze pojazdy, z których sterczały wędki albo
deski surfingowe. Bain obrzucił zawistnym spojrzeniem zdrowych osobników stojących
255064014.003.png
przed sklepem. Byli to przeważnie surferzy. Ich muskularne ciała i wypłowiałe od słońca
włosy sprawiły, że poczuł się, jakby miał nie trzydzieści siedem lat, lecz przynajmniej dwa
razy tyle.
- Hej, chłopcy - zawołała przez szosę Willy, zmieniając biegi i zakręcając. -
Potrzebuję paru worków piasku.
- Nie ma sprawy, Willy - odparł chór nierównych głosów.
- Będziemy, jak się ściemni - zawołał chłopak o dziecięcej buzi i ramionach chyba na
metr szerokich.
- Dziękuję, Maurice.
Skierowali się na północ. Bain podziwiał jej umiejętność przyspieszania bez narażania
jego niepewnej równowagi. Minęły już dwa miesiące od chwili, kiedy przewieziono go
samolotem do szpitala w Stanach, dwa miesiące rozmaitych operacji i zabiegów. Wciąż
jednak czul koszmarny lęk, że przy wstawaniu mógłby upaść prosto na twarz.
- O ile wiem, w umowie o wynajem domu przewidziany jest również środek
transportu?
- Jeep z napędem na cztery koła. - Willy miała ochotę kopnąć się w kostkę, gdy tylko
to powiedziała. Spojrzała na niego przepraszająco, zastanawiając się jednocześnie, co u licha
będzie mogła zaoferować człowiekowi z chorą nogą. Miała dwa samochody, ale żaden z nich
nie był wyposażony w automatyczną skrzynię biegów. - Mogę zresztą pana wozić -
zaproponowała.
Bain przełknął przekleństwo cisnące się na usta i rzucił:
- Mniejsza o to. I tak powinienem dużo chodzić. Thatcher pewnie dlatego urządził
wszystko w taki sposób, żeby mnie zmusić do spacerów.
Willy skręciła na piaszczystą drogę prowadzącą pod drzewami, w stronę dwóch
domów stojących samotnie na siedemdziesięciu pięciu akrach ziemi. Obydwa należały do
niej, mieszkała w jednym, a wynajmowała drugi. Dwa razy do roku umieszczała ogłoszenia w
biuletynie obserwatorów ptaków. Dzięki przyjacielowi jej zmarłego męża, Franklinowi
Smithowi, urzędnikowi państwowemu niższego szczebla, znajdowała się na
wyselekcjonowanej liście osób dostarczających umeblowane mieszkania dla rządowych
dygnitarzy, którzy potrzebowali tygodnia albo dwóch samotności.
O tym człowieku nigdy dotąd nie słyszała, Bainbridge Scott? Nazwisko nic jej nie
mówiło, Ale to i tak było bez znaczenia. Nie słyszała o połowie osób, które Frank jej
przysyłał. Powiedziano jej tylko, że Scott jest osobą prywatną, wyświadczył rządowi pewne
usługi, został ranny i potrzebuje miejsca na paromiesięczny pobyt.
255064014.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin