Conroy Pat - Książę przypływów.pdf

(2481 KB) Pobierz
151091253 UNPDF
PAT CONROY
KSIĄŻĘ PRZYPŁYWÓW
The Prince of Tides
Tłumaczył Jerzy Łoziński
Z miłością i wdzięcznością książkę tę dedykuję: mojej żonie, Lenorze Gurewitz
Conroy, która sprowadza księżyc, moim córkom: Jessice, Melissie, Megan i Susannah, które
noszą nazwisko Conroy, Gregory’emu i Emily Fleischerom, moim braciom i siostrom: Carol,
Michaelowi, Kathleen, Jamesowi, Timothy’emu i Thomasowi, mojemu ojcu, emerytowanemu
pułkownikowi piechoty morskiej USA, Donaldowi Conroyowi, a także pamięci mojej matki,
Peg, niezwykłej kobiety, która zbudowała ten dom i tchnęła weń ducha.
PODZIĘKOWANIA
Wielu ludziom winien jestem wdzięczność za wyrozumiałość i pomoc, jakich udzielili
mi podczas pisania tej książki. Mój ojczym, kapitan marynarki wojennej USA, John Egan,
traktował moją rodzinę i mnie z wielką miłością, kiedy moja matka umierała na białaczkę.
Przez cały czas pisania tej książki Turner i Mary Bellowie pozwalali mi korzystać ze swego
domku w górach, podobnie też kluczy do swego górskiego domu w Highlands w Karolinie
Południowej nie skąpili mi James Landon i Al Campbell. Wiele historii, które tu
pomieściłem, opowiedział mi najwspanialszy z mieszkańców Karoliny Południowej, sędzia
Alex Sanders, kiedy siedzieliśmy w domu Joe i Emily Cummingsów w Tatę Mountain. Z
wielką wprawą książkę przepisała na maszynie Julia Bridges. Nan Talese jest znakomitą
redaktorką i kobietą niezwykłej urody. Wspaniała była też Sarah Flynn. Julian Bach, mój
agent literacki, jest jednym z najwspanialszych ludzi, jakich spotkałem. W moim
wydawnictwie, Houghton Mifflin, panuje prawdziwie rodzinna atmosfera. Barbara Conroy
okazała się świetną prawniczką i wzorem matczynej opieki nad naszymi dziećmi.
Niezrównany był Cliff Graubart z Old New York Book Shop, wielką odwagę wykazał Derril
Randel. Podziękowania należą się także Dentowi Acree, Peggy Houghton i sędziemu
Williamowi Sherrillowi. W życiu miałem szczęście w zawieraniu przyjaźni, chcę więc
przesłać pozdrowienia wszystkim przyjaciołom z Atlanty, Rzymu i miejsc pośrednich. Teraz
was ściskam, a z nazwiska wymienię przy następnej okazji.
PROLOG
Moją raną jest geografia. Ona też daje mi zakotwiczenie, wyznacza mój port
macierzysty.
Wzrastałem pośród przypływów i rozlewisk Colleton, ręce miałem ogorzałe i silne od
całodziennej pracy na kutrze krewetkowym w oślepiającym upale Karoliny Południowej.
Ponieważ byłem jednym z Wingo, więc zacząłem pracować, jak tylko nauczyłem się chodzić.
Kiedy miałem pięć lat, potrafiłem gołymi rękami schwytać kraba. Jako siedmiolatek
zastrzeliłem pierwszą łanię, a w wieku lat dziewięciu regularnie już dostarczałem mięso na
rodzinny stół. Urodziłem się i wychowałem na jednej z brzegowych wysp Karoliny, a słońce
tej okolicy na ciemno zabarwiło moje plecy i barki. Jako chłopiec najszczęśliwszy byłem,
kiedy w małej łódce przemykałem się między mieliznami ze spokojnym plemieniem ostryg
zastygłym na brązowawych ławicach odsłoniętych przez przypływ. Znałem z nazwiska
każdego poławiacza krewetek i oni też mnie znali, pozdrawiając syrenami, kiedy widzieli, jak
łowię ryby.
Jako dziesięciolatek dla przyjemności zastrzeliłem orła bielika, był to wyczyn dla
samego wyczynu, a zrobiłem to pomimo urzekającego piękna jego lotu nad rojowiskiem
dorszy. Był to pierwszy i jedyny raz, kiedy zabiłem nie znane mi stworzenie. Ojciec najpierw
zlał mnie za złamanie prawa i zabicie ostatniego orła w hrabstwie Colleton, potem kazał
oprawić orła, upiec na ognisku i zjeść jego mięso, co robiłem ze łzami cieknącymi mi po
policzkach. Następnie udaliśmy się do szeryfa Bensona, który na godzinę zamknął mnie w
celi. Z piór ojciec zrobił niezgrabny indiański pióropusz i kazał mi go nosić w szkole. Wierzył
w odpokutowanie grzechów. Nosiłem to cudaczne nakrycie głowy przez tydzień, gdyż potem
zaczęło się rozpadać pióro po piórze, które znaczyły mój ślad na korytarzach szkolnych,
jakbym był liniejącym aniołem.
- Żebyś już nigdy więcej nie zabił zwierzęcia równie rzadkiego! - powiedział ojciec.
- Dobrze przynajmniej, że nie był to słoń.
- Miałbyś wtedy posiłek na kilka dni - brzmiała odpowiedź. Ojciec nie pozwalał na
żadne wykroczenia przeciw ziemi rodzinnej.
Potem często jeszcze polowałem, ale orłom nic już nie groziło z mojej strony.
Ducha Południa matka wpoiła we mnie w formie najbardziej delikatnej i czułej.
Wierzyła w sny zwierząt i kwiatów. Zanim zasnęliśmy, głosem urodzonej narratorki
opowiadała nam o łososiach, którym śnią się górskie strumienie i nachylone nad nimi
brązowe łby niedźwiedzi grizzli. Miedzianki, mówiła, śniły o tym, jak zatapiają swe zęby w
łydki myśliwych. Rybołowy zatopione w pierzastych, nastroszonych snach, krzyczały,
spływając ku igrającym w falach śledziom. W snach gronostajów gwałtownie łopotały
skrzydła sów, znieruchomiałemu na noc łosiowi śniły się podpełzające wilki.
Nigdy jednak nie dowiedzieliśmy się, co śniło się jej samej, matka bowiem nie dawała
nikomu przystępu do swego życia wewnętrznego. Wiedzieliśmy, że pszczoły śnią o różach,
róże - o bladych dłoniach kwiaciarki, a pająki o wielkich ćmach zaplątanych w sieci. Dzieci
wkraczały między oszałamiające kołysanki wyobraźni, nie wiedziały jednak, o czym śniła
matka.
Każdego dnia prowadziła nas do lasu czy ogrodu i nadawała imiona zwierzętom czy
kwiatom. I tak monarch stawał się „podstępnym kochankiem sadów”, a żonkile na
kwietniowej łące - „tańcem panieńskich parasolek”. Dzięki swej pomysłowości
najbanalniejszy spacer po wyspie matka potrafiła przemienić w podróż pełną niespodzianek.
Jej oczy stanowiły klucze do pałaców przyrody.
Moja rodzina żyła w dumnej izolacji na Melrose Island, w małym białym domku,
który pomagał budować dziadek. Front domu wychodził na kanał prowadzący do rzeki, w
dole której widać było białe budowle miasteczka Colleton, wznoszące się nad mokradłami
niczym figury szachowe. Melrose Island miała kształt rombu, dwieście akrów kwadratowych
powierzchni i otoczona była przez słone wody rzeki, strumieni i kanału. Moja rodzinna
okolica to żyzny, półtropikalny archipelag, który delikatnie przygotowywał ocean na twardy
opór brzegów kontynentalnych. Melrose była jedną z sześćdziesięciu nabrzeżnych wysp
hrabstwa Colleton. Na jego wschodnim skraju znajdowało się sześć wysp tarczowych,
najdalej wysuniętych w głąb Atlantyku. Inne wyspy, podobnie jak Melrose pełne rozlewisk i
mokradeł, użyczały zielonej gościny brązowym i białym krewetkom, które tam składały ikrę.
Kiedy się pojawiały, czekali już na nie w zgrabnych, śmigłych łódkach ojciec i inni rybacy.
Jako ośmiolatek pomagałem ojcu budować mały drewniany mostek, który łączył nasze
obejście z groblą prowadzącą poprzez mokradła do znacznie większej St Anne’s Island. Ta
połączona była z miasteczkiem długim stalowym mostem przerzuconym nad rzeką. Ojciec
potrzebował pięciu minut, aby pickupem dotrzeć do drewnianego mostku, a następnych
dziesięciu, by znaleźć się w Colleton.
Zanim w 1953 roku zbudowaliśmy most, matka odwoziła nas do szkoły łódką.
Jakkolwiek ohydna mogła być pogoda, każdego poranka płynęła z nami przez rzekę, a po
południu czekała na nas przy głównej przystani. Jazda do Colleton przez „Boston Whaler”
zawsze była szybsza niż samochodem. Przez te lata odwożenia nas do szkoły matka nabyła
wielkiej wprawy w sterowaniu łodzią, ale od kiedy stanął most, rzadko do niej wsiadała. To
Zgłoś jeśli naruszono regulamin