Cosby Bill - Czas leci.doc

(506 KB) Pobierz

CZAS LECI

Francis Bacon powiedział: „Wydaje się, że wiek jest atutem dla czterech rzeczy: stare drzewo najlepiej się pali, stare wino jest najlepsze do picia, największe zaufanie ma się do starych przyjaciół, a najchętniej czyta się starych autorów".

Choć to dopiero moja druga książka, zdecydowanie jestem już starym autorem. Młodszym niż Francis Bacon, starszym jednak od siebie, kiedy pisałem „Być tatą".

Czy jestem teraz autorytetem w sprawach wieku? Cóż, o gerontologii wiem tylko tyle, jak się to słowo pisze. W tej książce umieściłem po prostu informacje o aktualnym stanie człowieka, który pojawił się na świecie w 1937, zaledwie dziesięć dni przed tym, jak narodził się Super-man. Co do mnie, jestem zdania, że jedyną rzeczą jaka może lecieć jest czas.

Bill Cosby

PRZEDMOWA

Dokąd to, stary Cos?

Niedawno skończyłem pięćdziesiąt lat. Jest to młody wiek dla drzewa, średni dla słonia, a podeszły dla krótkodystansowca, który musi teraz wysłuchiwać od syna: — Tato, już więcej nie będę z tobą biegał, jeżeli nie wezmę ze sobą czegoś do czytania.

Pięćdziesiąt mogłoby określać liczbę stanów w Stanach Zjednoczonych albo dozwoloną prędkość w milach na autostradzie; nie byłem jednak przygotowany, że mnie właśnie stuknie pięćdziesiątka. Pięćdziesiąt lat powinien mieć mój ojciec, jednak to właśnie do mnie, Billa Cosby'ego Juniora, wyciąga się teraz pięć rozczapierzonych palców i przypomina o tym, co to znaczy.   Kilka   dni  temu   przyjaciel   próbował pocieszyć mnie mówiąc: — Pięćdziesiątka jest zupełnie tym samym, co czterdziestka. — Zaintrygował mnie tym stwierdzeniem; kiedy nad tym rozmyślałem, moje czterdziestoletnie kolana zasugerowały mi, żebym usiadł, moje czterdziestoletnie oczy zaczęły się rozglądać za okularami, podczas gdy mój czterdziestoletni umysł nie mógł sobie przypomnieć, gdzie też się one mogą podziewać.

Czy dotarłem już na szczyt góry? Wciąż słyszę od różnych ludzi, że górę przesunięto, że dzisiaj ludzie są młodsi niż kiedykolwiek. Ja im na to powtarzam, że poprzeczkę w skoku wzwyż ze stu dziewięćdziesięciu pięciu centymetrów, które kiedyś przechodziłem z łatwością, opuściłem do stu dwudziestu, które i tak są dla mnie berlińskim murem. Nie jest to budujący widok, gdy mężczyzna przeskakując przez siatkę do tenisa wali się na ziemię jakby złapany w sieć przez poławiacza homarów.

— Ty wcale się nie starzejesz, przeciwnie, wyglądasz coraz lepiej — mówi doktor Joyce Brothers.

Tak więc, ponieważ zbliżam się do dnia, kiedy zobaczę kort tenisowy nad piłkami (albo liniami), zabieram się do tego, aby podzielić się z wami kilkoma myślami na temat starzenia, na wypadek, gdyby i wam zdarzyło się postarzeć. Chcę przed wami odkryć, jak ja reaguję na starzenie — ciałem, umysłem i uczuciami. Faktem jest, że poeta, który nazywał się Robert Browning uważa je za najlepszą z możliwych przemian:

Dalej, starzejmy się wraz! Najlepsze jeszcze czeka nas.

Podczas tych dni, kiedy potrzebuję aspiryny, żeby wyjść z łóżka, uważam Browninga za zdecydowanie drugorzędnego poetę; był on jednak optymistą i jego strofy zawsze podnoszą na duchu, niezależnie od tego, jak bardzo ból doskwiera.

Czy Browning miał rację, czy też nie, większość z moich wczesnych lat pięćdziesiątych zaliczam do złotych lat. Mam nadzwyczajne szczęście, jestem więc przekonany, że to, co jeszcze mnie czeka będzie tak samo dobre jak to, co minęło. Łapię się na tym, że zmierzam ku temu, co jest przede mną, w dziwny sposób zarazem walcząc ze starzeniem się Cosby'ego i jednocześnie je akceptując. Mam nadzieję, że filozof miał rację, kiedy mówił: — Starość zaczyna się zawsze za pięćdziesiąt lat od teraz.

Ukończenie pięćdziesiątki nie zaniepokoiło mnie, choć ludzie uważają, że powinno, ponieważ pięćdziesiątka jest jednym z tych lat milowych, które kończą się zerem. W Ameryce oczywiście każdy wiek, który kończy się zerem jest uważany za wiek milowy. Pięćdziesiąt — to Wielka Piątka i Zero, natomiast czterdzieści — Wielka Czwórka i Zero, a trzydzieści — Wielka Trójka z Zerem. Kilka miesięcy temu mojej najmłodszej córce stuknęła Wielka Jedynka i Zero; wcale nie była szczęśliwa z tego powodu.

— Wielka szkoda, że nie będzie już więcej takich samotnych liczb — powiedziała.

Chociaż osiągnięcie granicy półwiecza nie poraziło mnie, pozostawiło mi uczucie wątpliwości co do upływu czasu. Wydaje mi się, że dopiero co wczoraj miałem piętnaście lat, a za starych uważałem ludzi około czterdziestki, którzy wszędzie szukali miejsca, gdzie mogliby usiąść. Teraz z kolei ja sam uprawiam siedzenie; teraz do mnie mówi żona: — Zbyt dużo siedzisz. Powinieneś się podnieść i coś zrobić.

                        W porządku — mówię.  — Co powiesz na odrobinę seksu?

                        Lepiej już siedź spokojnie.

Kiedy miałem osiem lat, któryś z wujków zapytał mnie: — Bill, jak długo chciałbyś żyć?

                        Sto milionów lat — odpowiedziałem.

                        To podeszły wiek. Ciekaw jestem, jakbyś wyglądał mając sto milionów lat.

              Och, po prostu byłbym sobą — powiedziałem.

Jednakże teraz, kiedy do wieku stu milionów lat sporo jeszcze mi brakuje, już muszę zaakceptować nowego siebie; tego, który musi pić chude mleko, wyglądające jak woda, w której płucze się pędzle; tego, którego żołądek odmawia strawienia kolejnej ostrej papryki; tego, dla którego homar jest cyjankiem w skorupie.

— Jak będziesz miał chęć na homara — mawia mój doktor — zjedz samą skorupkę.

Czy ja także staję się już tylko skorupą? Cóż, tu i ówdzie rzeczywiście zaczyna brakować czegoś żywego. Dla przykładu: potrafię teraz wykręcić numer telefonu i w chwili, kiedy odzywa się sygnał zapomnieć do kogo dzwonię. Dopiero co wczoraj wykonałem taki nieprzytomny telefon; po drugiej stronie odezwał się głos, którego nie znałem. Zupełnie jak włamywacz badający teren szybko odwiesiłem słuchawkę, po czym pomyślałem o swoim wieku

Już mądrzejsi ode mnie ludzie rozmyślali o problemie wieku i nigdy nie wymyślili nic lepszego, niż życzenia szczęścia w dniu urodzin. A tak właściwie, co to znaczy: stary? Dla siedmioletniego dziecka dziesięć lat to starość; dla dziesięcioletniego dziecka ten, kto ma dwadzieścia pięć lat jest w średnim wieku, a pięćdziesięciolatek jest okazem z wykopalisk. Dla mnie z kolei siedemdziesięcioletni mężczyzna jest., chcę w tym wieku ważyć osiemdziesiąt parę kilogramów, grywać w tenisa z rekonwalescentami i słyszeć na tyle dobrze, żeby dotarło do mnie, jak jedno z wnucząt słodko mówi: — Dziadziu, czy „The Cosby Show" to było coś takiego, jak „Kocham Lucy"?

OD ŚWIĄTYNI

DO RUMOWISKA

OPON

Kiedy ciało traci ciało

Na początku wyraz Świątynia był dla mnie nie tylko nazwą mojej szkoły, lecz także opisywał moje ciało. A ja nie byłem jakąś tam świątynią, tylko Świątynią z Karnaku. Podobnie jak większość młodych ludzi byłem istnym perpetuum mobile. Potrafiłem o ósmej rano zacząć grać w siatkówkę, przerwać na kolację, to znaczy Colę z ciastkiem, całe popołudnie kopać w nogę (na asfaltowym boisku, przy którym trawa zdawała się być miękka jak puch), na kolację przełknąć parę kotletów z jedną lub dwoma szklankami mleka, a po tym wszystkim rozważać, czy zdołam otrząsnąć się z całodniowego letargu i wieczorem wkręcić się gdzieś jeszcze do trójboju. W tamte lata, kiedy byłem nieśmiertelny, potrafiłem połknąć w biegu całą pizzą, nie zatrzymując się nawet, żeby ją posmakować, a moje wspaniałe ciało spalało ją potem, jakby była zaledwie celofanem.

   Pogryź, to co jesz! — mówiła mi matka.

   Nie mogę!  — krzyczałem, jakbym usłyszał właśnie wystrzał startera. — Nie mam czasu!

   Musisz gryźć jedzenie. Po co masz zęby?

   Nie wiem. A po co?

Żadna matka ani choroba nie były w stanie mnie powstrzymać. Nadciągnąłem sobie mięsień w pachwinie? To nie kłopot, będzie dobrze za godzinę lub dwie. A poza tym mogę grać i bez niego. Wyskoczył mi bark? Nie robi różnicy. Tylko mięczaki potrzebują dobrze przyczepionych ramion.

Pod względem fizycznym byłem tak wspaniałym okazem, że jedną z moich rozrywek stało się przestawanie nago przed lustrem — oczywiście zawsze we własnym domu  —  żeby podziwiać 195 funtów Super Cos'a. Jak bardzo żal mi było wszystkich tych mężczyzn, którzy nie byli mną, szczególnie mojego ojca. Nie tylko dlatego, że brakowało mu nieskazitelnej rzeźby moich mięśni; posiadał on, także na bokach, wałki tłuszczu, znane jako „fałdy miłości" i stękał za każdym razem, kiedy siadał. Zazwyczaj ukrywał je pod luźną sportową koszulką; wiedziałem jednak, że

tam były. Kiedy na niego spoglądałem, w przypływie wielkiej arogancji młodości myślałem: to w ogóle nie jest możliwe, żebym kiedykolwiek mógł tak wyglądać. Przyrzekłem sobie, że jedyne stęknięcia w życiu wydam waląc się z piłką na boisko i przyrzekłem sobie także, że mojego gładkiego ciała nigdy nie przyozdobią „fałdy miłości" ani żadne inne niepotrzebne rzeczy.

Tak, kiedy miałem dwadzieścia jeden lat, jak to lubi śpiewać Frank Sinatra, byłem w idealnym wieku, żeby grać na dużym korcie, biegać na dwieście pięćdziesiąt metrów i posiadać 195 funtów mięśni wypchanych mozarellą. Nawet kilka lat później w owej złotej dekadzie, kiedy miałem dwadzieścia osiem lat, dawna świątynia, człowiek, na którego wołano Cos, wciąż skakał wzwyż na 195 centymetrów i posiadał takie ciało, jakiego potrzebował Michał Anioł, gdy szukał modela na Dawida.

Ale kiedy miałem lat trzydzieści...

Pewnego dnia, zaraz po moich trzydziestych urodzinach, grałem w siatkówkę z paroma nastoletnimi chłopcami; uczyłem ich niektórych moich zagrań, starając się przy tym nie traktować ich protekcjonalnie. Nagle, kiedy walczyłem o pozycję pod siatką, jeden z chłopców wyskoczył do piłki. Towarzyszyłem mu przez chwilę, po czym opadłem na lądowisko. Chwilę później, gdy on  także wrócił,  rozważałem już gorzką prawdę: jeżeli trzydziestoletniemu mężczyźnie zachce się fruwać z szesnastoletnim chłopakiem, powinien wtedy raczej skorzystać z Pan Amu.

Co stało się ze świątynią? Została zniszczona, a dokonał tego czas.

W zeszłym roku któregoś ranka po całodziennym bieganiu zbudziłem się z uczuciem zdziwienia, że ktoś wszedł do mojego łóżka i wepchnął mi nóż w prawe udo. Jednakże lewe wcale mnie nic bolało; zostało bezboleśnie sparaliżowane.

Kilka dni później, kiedy poczułem się już zdrowy, znowu wyszedłem pobiegać i ból powrócił; tym razem nóż utkwił w kolanie. W przypływie męskiej ambicji zignorowałem to i pobiegłem dalej.

Co się z tobą dzieje? — zapytała jedna z moich nóg. Czy nie słyszałeś nas, kiedy po raz pierwszy do ciebie mówiłyśmy? Nogi zawsze są pierwsze, dlatego chcemy skorzystać z okazji, żeby powiedzieć do widzenia.

Kilka tygodni później, kiedy zacząłem czesać włosy, poczułem ból w ramieniu. Co za poniżenie! Człowiek zwany Cos odniósł obrażenia w czasie porannej toalety! Ten, którego nie wzruszał ból w pachwinie, który dawał sobie radę z wywichniętym barkiem został wciągnięty do świata leczniczych maści!

Poza tym włosy, do których uczesania starałem się wtedy zebrać siły, jeden z atrybutów mego męskiego wyglądu, przemieszczały się w sposób zarówno śmieszny jak smutny. Zamiast na głowie, wyrastały mi teraz w miejscach, w których ich zupełnie nie potrzebowałem, na przykład na czubku ucha. Z dnia na dzień wyrosło mi tam parę włosów, przez co zacząłem wyglądać jakby wyjęty prosto z jakiejś komedii.

Podczas gdy bezradnie obserwowałem jak moje ciało ze świątyni przemienia się w podobny do zabytku kościół, wypełniała mnie odraza i rozczarowanie. Byłem w stanie wojny. Czy była to wojna, której chciałem? Nie miałem wyboru: stałem się ofiarą podstępnego ataku wroga zwanego starością, który podjudzał mnie do tego, żeby bawić się z nim w liczenie uderzeń zegara.

W ten sposób stałem się sportowcem na pół etatu, rozpaczliwie próbującym choćby w grubym przybliżeniu zachować dawną doskonałą kondycję, rozpaczliwie próbującym uchronić własne ciało przed zawładnięciem przez ciało na podobieństwo ojca. Te dyscypliny, które kiedyś były nie wymagającą wysiłku zabawą, stawały się znojną pracą, kiedy próbowałem odzyskać zanikające zdolności i robić to, co kiedyś przychodziło mi z tak radosną łatwością: żeby być tak szybkim, tak pełnym wdzięku i tak silnym, jakim byłem na moich trzech uniwerkach w 1956. Nie ma potrzeby dodawać,  że lata,  które potem

nastąpiły, były niemal tak samo dobre, jak lata torreadora na emeryturze, który traci swoje ucho na rzecz byka.

Nie chciałem nigdy grywać w golfa, ponieważ gra w golfa wymaga mniej więcej tyle wysiłku, co tasowanie kart. Zamiast tego zostałem ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin