Berling Peter - Dzieci Graala.pdf

(2116 KB) Pobierz
Peter Berling
DZIECI GRAALA
Przełożył z niemieckiego Ireneusz Maślarz
Pamięci
Elgaine de Balliers
NEC SPE NEC METU
SŁOWO OD AUTORA
Cytowane w tej książce we fragmentach kronikarskie zapiski franciszkanina Williama z Roebruku (ur. 1222) uchodziły przez długi czas za zaginione w arabskich
bibliotekach. Nikt ich nie szukał, nikt nie potrudził się o przekład. Pewna część przepadła w ciągu stuleci mimo wielu arabskich odpisów, z ocalałych resztek - oraz
innych źródeł - autor zrekonstruował przedstawioną poniżej historię. Wprowadzeniem do niej jest rękopis, który minoryta pozostawił w wiernych rękach swego brata
zakonnego, Wawrzyńca z Orty (Portugalia). Uczynił to zapewne w przeddzień swej podróży do kraju Mongołów, podjąwszy się misji, która w latach 1253-1255
zaprowadziła go jako posła króla francuskiego Ludwika IX do Karakorum, siedziby wielkiego chana. Dokument, znaleziony przy "zwojach starkenberskich", został
tutaj podany w skrótowej postaci.
"Kronika" Williama rozpoczyna się tuż przed rokiem 1244, rokiem kapitulacji twierdzy Graala, tzn. Montségur, jak również ostatecznej utraty Jeruzalem. Napisana
po łacinie, zawiera liczne cytaty i wyrażenia w językach znanych podówczas powszechnie w rejonie Morza Śródziemnego, między innymi w okcytańskim, greckim i
arabskim. Zwroty te po części zachowano w wersji oryginalnej, podając ich przekład. Aby zainteresowanemu czytelnikowi ułatwić wejście w opowieść, autor wskazał
przed każdym podrozdziałem miejsce i czas akcji, a także oznaczył fragmenty oryginalnego tekstu Williama z Roebruku. Całość poprzedza szczegółowy spis osób, dla
lepszej orientacji uporządkowany wedle "stronniczej" przynależności bohaterów. Na końcu niniejszej opowieści zamieszczono słowniczek, który przybliża
czytelnikowi ważniejsze postaci, miejsca i wydarzenia.
DRAMATIS PERSONAE
KRONIKARZ
Willem z Roebruku, zwany Williamem, z zakonu braci mniejszych
DZIECI
Roger Rajmund Bertrand, zwany Roszem
Izabela Konstancja Rajmunda, zwana Jezą
W SŁUŻBIE GRAALA
KATARZY
Piotr Roger wicehrabia Mirepoix, komendant Montségur
Rajmund z Perelhi, kasztelan
Esklarmonda z Perelhi, jego córka
Bertrand z La Beccalarii, budowniczy
Roksalba Cecylia Stefania z Cab d'Aret, zwana Lobą, Wilczycą
Ksakbert z Barbery, zwany Lion de combat, pan na Quéribusie
Alfia z Cucugnanu, mamka
PRZEORAT SYJONU
Maria z Saint-Clair, zwana La Grande Maîtresse
Wilhelm z Gisors, jej pasierb, templariusz
Gawin Montbard z Béthune, komandor domu zakonnego w Rennes-le-Château
Jan Turnbull, alias Condé Jan Odo z Mont Sion, były ambasador cesarza na dworze sułtana
ASASYNI
Tarik ibn-Nasir, kanclerz asasynów z Masnatu
Crean z Bourivanu, syn Jana Turnbulla; niegdyś chrześcijanin, potem wyznawca mahometanizmu
W SŁUŻBIE FRANCJI
Król Ludwik IX, zwany Świętym
Hrabia Jan ze Joinville, seneszal Szampanii, kronikarz
Hugon z Arcis, seneszal Carcassonne
Oliwer z Termes, renegat katarski
Iwo Bretończyk
Jordi, kapitan oddziału Basków
W SŁUŻBIE KOŚCIOŁA
Papież Innocenty IV
CYSTERSI
Rajner z Capoccio, Szary Kardynał
Fulko z Procidy, inkwizytor
DOMINIKANIE
Wit z Viterbo, naturalny syn Rajnera z Capoccio
Mateusz z Paryża, archiwariusz
Szymon z Saint-Quentin
Andrzej z Longjumeau
Anzelm z Longjumeau, zwany Fra'Ascelin, jego młodszy brat
FRANCISZKANIE
Wawrzyniec z Orty
Jan z Pian del Carpine, zwany Pianem
Benedykt z Polski
Bartłomiej z Cremony
Walter z Martorany
WE FRANCJI
Piotr Amiel, arcybiskup Narbony
Durand, biskup Albi
W ZIEMI ŚWIĘTEJ
Albert z Rezzato, patriarcha Antiochii
Galeran, biskup Bejrutu
W KONSTANTYNOPOLU
Mikołaj z La Porty, biskup łaciński
Jarcynt, jego kucharz
W SŁUŻBIE CESARSTWA
Cesarz Fryderyk II, zwany Hohenstaufem
W CORTONIE
Eliasz z Cortony, baron Coppi, były generał O.F.M., zwany Il Bombarone
Gersenda, jego gospodyni
Biro, właściciel gospody "Pod Złotym Cielcem"
W OTRANTO
Laurencja z Belgrave, hrabina Otranto, zwana Przeoryszą
Hamo l'Estrange, jej syn
Klarion, hrabina Salentyny, jej wychowanica
Guiscard Amalfitańczyk, jej kapitan
W ZIEMI ŚWIĘTEJ
Zygisbert z Öxfeldu, rycerz zakonu krzyżackiego
Konstancjusz, książę Selinuntu, alias Fassr ad-Din Oktaj, zwany Czerwonym Sokołem
SARACENI
Rijesz-Sawon, młoda Saracenka
Ksawery, jej ojciec
Alwa, jej matka
Firuz, jej narzeczony
Madulajn, jej kuzynka
Zarot, podesta
INNI
Robert, siłacz
Ruiz, pirat
Ingolinda z Metzu, ladacznica
Ajbak i Sargis, nestoriańscy wysłannicy Mongołów
In memoriam infantium ex sanguine regali
Pamięci dzieci królewskiej krwi
PROLOG
Z Kroniki Williama z Roebruku
Złociście jarzące się światło niewidocznego już dla mnie wieczornego słońca padało wciąż na kacerską warownię, jakby Bóg pragnął ją jeszcze raz, w całym jej
zaślepieniu, wywyższyć na naszych oczach, zanim swym gniewem zetrze tę twierdzę na proch, karząc za popełnione grzechy. Dotarliśmy właśnie do stóp wzgórza,
zwanego tutaj pog, i u nas, w dolinie, królował już czarnofioletowy cień zapadającej szybko nocy. W taki sposób Montségur ukazał mi się po raz pierwszy i mimo woli
zadrżałem, zły na samego siebie. Wtedy jeszcze uważałem, że Bóg jest nasz, i byłem przekonany o uczciwości mej katolickiej vocationis* [* Vocatio (łac.) -
powołanie], która sprowadziła mnie tutaj, abym wziął udział w wypaleniu wrzodu niecnej herezji.
Ja, William z Roebruku, szczwany Flamandczyk, krzepki chłopski syn w ubogim habicie zakonu braci mniejszych, ze scholarską pychą w sercu, bom dzięki
stypendium mojego hrabiego uczęszczał w Paryżu na Uniwersytet, czułem się jak Wielki Inkwizytor: "O ty, katarskie wężowe plemię, drzyj tam w górze, w
fałszywym świetle pogańskiego słońca! Wkrótce zapłonie dla was inny ogień, gdy wprost ze stosu wasze bezbożne dusze pocwałują do piekła!"
Dziś, po dziesięciu latach - ponad trzydziestoletni i niebawem łysy - mogę się tylko uśmiechnąć, żałośnie uśmiechnąć na myśl o tym, jak biedny, niczego nie
przeczuwający franciszkański gamoń stał wówczas na progu nigdy nawet nie śnionego świata wielkich, tajemniczych, dzikich i nikczemnych, wręcz perfidnych
duchów, na krawędzi nie rozpoznanego kotła czarownic, pełnego przygód, bied i zepsucia, przed wejściem, ba! wepchnięciem w życie - wtłoczony i wbełtany w
namiętność, zazdrość, intrygi i nienawiść - w życie, co widziało w nim po prostu piłkę, którą rzucało tu i tam wedle swej chęci i kaprysu, omal nie doprowadzając go
do utraty zmysłów. Tego wszystkiego nie byłem w stanie przeczuć, jednakże przypominam sobie dreszcz na widok twierdzy Graala w owym wieczornym świetle.
Monsalwat!
Cała moja historia zaczęła się zresztą w innym, odległym miejscu. Hrabiowie Hainaut z radości, że jednego z nich wybrano na cesarza Konstantynopola, także
parafię w Roebruku obdarzyli donacją: najmłodszy chłopak we wsi, bardzo, jeśli już nie najbardziej obiecujący, mógł za zgodą władz duchownych studiować ku
większej chwale bożej. Niestety, ja byłem tym najmłodszym! Tak więc z kościelnym - to znaczy obolusa* [* Obolus (łac.) - datek, ofiara; pierwotnie drobna grecka
moneta, obol.] - błogosławieństwem popędził mnie ojciec kijami do najbliższego klasztoru franciszkanów, nie przejmując się wcale moim pełnym protestu wrzaskiem.
Łzy matki także dotyczyły nie tyle mych tarapatów, ile troski o to, żebym nie zawiódł matczynej ambicji, moja rodzicielka bowiem pragnęła mieć wśród synów
sławnego krzewiciela wiary. Rodzinie odpowiadałby nawet zakatowany przez pogan męczennik.
Dzięki wtykanym mi po kryjomu słodkim ciastom przetrwałem nowicjat bez uszczerbku na ciele, co już obdarzyło mnie aureolą wybrańca. Wkrótce też podniosłem
żebraninę z niskiego stanu cnoty do rangi sztuki ustawicznie się tego zapierającej, wszelako złotodajnej. Nie przyszło mi zatem z trudem, skoro tylko zeszpeciła mnie
tonsura, przekonać moją zakonną zwierzchność, by wystarała się dla mnie o miejsce na Uniwersytecie. Ojciec z dumą przyłożył się do tuczenia świń, matka zaś
podsyciła jeszcze swą nadzieję na coś w rodzaju cudownej kanonizacji albo przynajmniej zaliczenia jej syna w poczet błogosławionych. I tak, viribus unitis* [*
Viribus unitis (łac.) - połączonymi siłami.], wyprawiono mnie, niespełna dziewiętnastoletniego, do Paryża.
Ha, cóż to za miasto, ale jakie w nim drogie życie! Tutaj doprowadziłem wpojony mi w zakonie dar żebrania do pełnego rozkwitu. Jałmużna? Cóż za upokarzający
koncept na niegodną egzystencję! Uznawałem towarzystwo wyłącznie tych, którzy mnie uznawali: można by to nazwać swobodną wymianą wzajemnych dowodów
łaski!
Uchylałem się w znacznym stopniu od dającego się z trudem uniknąć studiowania klasycznej teologii. Uspokajałem jednakże swoje "sumienie misjonarskie" nauką
języka arabskiego, który obrałem za przedmiot obowiązkowy, aby bronić własnej skóry w razie jakiegoś niepożądanego przypadku: na przykład gdyby moi kustosze
wpadli pewnego dnia na myśl - wiedziałem, że matka mi nie popuści! - by posłać mnie na pustynie Terrae Sanctae*! [* Terrae Sanctae (łac.) - Ziemia Święta.] A tam
przecież musiałbym błagać pogan, jeśli już nie o życie, to przynajmniej o łyk wody. Potęga dobrze wyłożonego słowa wywierała na mnie zawsze duże wrażenie,
dlatego też nie zaniedbywałem nigdy dyscyplin uczących płynnego wygłaszania kazań, a także opanowania ścisłych form liturgii.
W tym czasie mój król zaczął szukać kogoś, kto mógłby go nauczyć mowy muzułmanów. Ludwik Święty chyba już wówczas nosił się ze wzniosłą myślą, aby
osobiście wyzwać sułtana na dysputę i odwieść go od pogaństwa. Ponadto mego władcę mogło skłonić do nauki to, że jego cesarski kuzyn Fryderyk świetnie opanował
arabski i bardzo go za to chwalono. Dla butnego pana studenta, którego wtedy odgrywałem, królewski zamysł był zdumiewający, gdyż ta mowa wydawała mi się
jedynie niezbyt cennym środkiem pomocniczym dla ludzi zapadłych na chroniczne suchoty, znajdujących radość w tym, żeby wspólnie kasłać i nawzajem się opluwać.
Gdy dziś przysłuchuję się deklamacji arabskich poetów i harmonijne brzmienie ich wierszy unosi mnie na jasne wyżyny nigdzie indziej nie doświadczanego
językowego piękna, chciałbym się pod ziemię zapaść ze wstydu na wspomnienie swej młodzieńczej ignorancji.
Oczywiście król nie mierzył tak wysoko. Słusznie chyba nie odważył się zawezwać na swój dwór czcigodnego mistrza Ibn Ichsa Ibn-Szilona, u którego ja uczyłem
się arabskiego. Wybrano mnie jako nieszkodliwego pośrednika, wszyscy bowiem uważali, że jestem temu językowi niezwykle oddany.
Do regularnej nauki nigdy nie doszło. Jeśli suweren na krótko mnie przyjmował, wolał się ze mną modlić bądź też kazał mi opowiadać historie z życia świętego
Franciszka, którego przecież osobiście już nie zdążyłem poznać, co w rozmowie zawsze zręcznie omijałem, aby króla nie rozczarować. W ten sposób obaj byliśmy
zadowoleni.
Mego pana i najmiłościwszego władcę nawiedzał chyba jakiś obrzydliwy koszmar, może były to choroby: niedokrwistość i róża, na które cierpiał, a może dręczyli go
duchowi doradcy, do których z trudem mógłbym się zaliczyć. Od tygodni naprzykrzali mu się, nalegając, by wyrwał wreszcie żądło kacerstwa z ciała dawno już
pobitego i obdartego ze skóry Południa. Prawdopodobnie były to też podszepty podejrzanego królewskiego spowiednika, Wita z Viterbo, przysłanego przez samego
papieża; popychał on króla do tego, aby przejednać Maryję Pannę pomszczeniem zuchwałego zabójstwa inkwizytora w Avignonet*. [* Zabójstwo inkwizytora - w r.
1242, w dzień Wniebowstąpienia, langwedoccy rycerze, którymi dowodził wicehrabia Piotr Roger z Mirepoix, zamordowali w Avignonet inkwizytora Tuluzy
Wilhelma Arnaud i jego pomocników.] W każdym razie pobożny władca przysiągł Najświętszej Dziewicy, że skończy ostatecznie z kacerskim gniazdem na
Montségur. Dla Wita z Viterbo, tego rzymskiego kreta, którego nigdy nie widziałem, moje wspólne modlitwy z królem musiały być solą w oku i dlatego sprawił, że
pewnego dnia zostałem obdarzony nadzwyczajną królewską łaską: otrzymałem przywilej uczestniczenia w wyprawie przeciwko twierdzy katarów jako kapelan
tamtejszego seneszala,* [* Seneszal - w XII-XIII w. namiestnik królów Francji, zwłaszcza w prowincjach południowych.] który miał już przy sobie dwóch kapłanów i
na dobrą sprawę żadnego więcej nie potrzebował.
Viterbczyk zatroszczył się o to, żeby mi natychmiast wciśnięto do ręki nominację i wyprawiono w drogę. Wyobrażałem sobie ten monotonny pobyt na odludziu,
zapakowałem więc parę książek, których braku, jak przypuszczałem, biblioteka zbytnio nie odczuje, aby umysłowej tępocie obozu wojskowego na prowincji
przeciwstawić swoje dalsze duchowe kształcenie. Nie pożegnałem nawet niezmiennie troskliwych rodziców, którzy mnie i mój dom zakonny w stolicy zaopatrywali z
miłą regularnością w świńskie kiełbasy i słoninę, i ruszyłem bez najmniejszej ochoty w wymuszoną podróż na ponure Południe. Nie miałem już nigdy więcej zobaczyć
ani wsi, ani Paryża, ani drogich wybrzeży Flandrii.
Znalazłszy się nad Morzem Śródziemnym, wpadłem w objęcia Scylli i Charybdy; te potwory wessały mnie w wodną głębinę, porwały i wyrzuciły na brzegi, o jakich
przedtem nie śniłem... A może jednak? Czy nie były to bezkresne pustynie, kamieniste góry, po których kusiciel prowadził mnie na wieżę, owe pustkowia, których się
obawiałem jako chłopiec i jeszcze jako nowicjusz, a które teraz przemierzałem niby mały pionek przesuwany z pola na pole w gigantycznej rozgrywce szachowej
wielkich tego świata? Raz goniec, raz skoczek, zagrożony przez mroczne wieże, chlubiłem się pochlebstwami wielkich dam - ja, figura jakiego króla?
Na początku z bezgraniczną lojalnością służyłem jeszcze Ludwikowi. Był dobrym suwerenem; jeśli zgrzeszyłem przeciwko niemu, wstydziłem się tak dalece, jak
dalece rozwinięte było moje poczucie wstydu. Jednakże w miarę jak oddalałem się od władcy, zanikało także moje flamandzkie, swoiste wyobrażenie o sobie.
Zostałem wyrwany z korzeniami. Jakieś moce przenosiły mnie aż na skraj uniwersum, zrzucały z przejrzyście oznaczonej szachownicy, która wydawała się tak
jednoznacznie podzielona na "czarne" i "białe", wprowadzały z powrotem do gry, kiedy już dawno uznałem się za straconego, ścigały mnie lub zapominały o moim
istnieniu. Czy czerń naprawdę oznaczała dobro, za które warto było walczyć mnichowi Eclesiae catholicae?* [* Ecclesiae catholicae (łac.) - Kościół katolicki.] Czy
czerwony krzyż templariuszy był jeszcze signum Christi?* [* Signum Christi (łac.) - znak Chrystusa.] Zielona chorągiew muzułmanów - obietnicą czy potępieniem?
Sztandary Mongołów - diabelskim żelazem do piętnowania? A może białe, powiewne stroje katarów obiecywały jednak raj? Doznałem miłosierdzia od asasynów,
przekonałem się o bezwarunkowej wierności Tatarów, znalazłem przyjaciół wśród chrześcijańskich rycerzy i doświadczyłem szlachetności arabskich emirów.
Przeżyłem truciznę, podłość i straszną śmierć, widziałem miłość i poświęcenie, jednakże niczyj los nie poruszył mnie tak jak los dzieci - infantów Graala.
Ich pamięci czuję się zobowiązany. Były mi tak bliskie, jakby zrodzone ze mnie. Kruche figury nadziei, przesuwane po szachownicy przez bezlitosne siły, dziecięca
para władców jako element Wielkiego Planu. Mój król i moja królowa! Wraz z ich zniknięciem rozwiał się sen o pokoju i szczęściu dla reszty świata. Ja byłem tylko
małym, nieważnym pionkiem, któremu pozwolono przeżyć. One zostały poświęcone, jeszcze nim partia dobiegła końca.
O nich chcę opowiedzieć...
I
MONTSEGUR
OBLĘŻENIE
Montségur, jesień 1243
Jak stromy skalny stożek wyrasta Montségur z poprzerzynanej rozpadlinami niziny, obcy, prawie nie z tego świata, otwierający się tylko dla niebiańskich zastępów,
jeśli ze swej anielskiej perspektywy wypatrzą kawałek płaskiego gruntu szerokości dłoni, aby postawić na nim swą niebieską drabinę. Gdy ziemski intruz zbliża się od
północy, góra wydaje się w zasięgu ręki jak zdjęty z głowy hełm, który jednakże czarodziejska dłoń tym gwałtowniej podnosi wzwyż, im bliżej kamiennej ściany
nieproszony gość się przysuwa. Kiedy ktoś skrada się od wschodu, uległszy ułudzie miękko opadającego górskiego grzbietu, odepchnie go wysunięta tarcza Roc de la
Tour, może nawet strąci w pienisty wąwóz Lassetu, wcinający się tak głęboko w skały, że stamtąd, z dołu, nie widać już w ogóle wierzchołka góry, a cóż dopiero
mówić o dostrzeżeniu warownego zamku. Tylko od południowego zachodu zaprasza podchodzącego lesiste siodło powyżej łukowatego zbocza. Ledwie jednak
zadyszany śmiałek opuści chroniące go podszycie, już napotyka nagie, piarżyste urwisko. I dokładnie nad nim wznoszą się mury. Natręt rozpoznaje wrota i wie, że się
dla niego nie otworzą. W rozrzedzonym powietrzu z trudem łapie oddech, serce wali mu jak młotem. Błękitnawym fioletem lśnią szczyty bliskich Pirenejów, także w
to babie lato 1243 roku już pokryte śniegiem. Wiatr przeciąga szeleszcząc w liściach bukszpanów. Intruz nie słyszy świstu strzały, która przeszywa mu gardło i
przyszpila do pnia. Krew tryska z szyi jak z orzeźwiającego źródła, za którym tak tęsknił podczas wspinaczki, i chlusta w rytm uderzeń słabnącego serca. Szare skały
zlewają się z murami, stają się jasne, świetliste jak niebo za nimi, i przybysz traci zmysły, jeszcze nim runie na wznak w ciemną zieleń lasu, którego nie powinien był
opuszczać.
Oblegający rozłożyli się obozem na przeciwległym trawiastym zboczu, utrzymując pełen respektu dystans wobec Montségur i zarazem bezpieczną odległość od
zasięgu jego katapult. W samym środku obozu rozbili swe namioty dwaj przywódcy: Piotr Amiel, arcybiskup Narbony i jednocześnie legat papieski, który z
żarliwością wypisał na swym sztandarze żądzę zniszczenia "świątyni szatana", i w odpowiednim, być może rozmyślnie zachowanym odstępie Hugon z Arcis, seneszal
Carcassonne, wyznaczony przez króla na militarnego dowódcę przedsięwzięcia.
Chociaż legat, jak każdego ranka, odprawił mszę dla wojska - o wiele zresztą chętniej z drabinami i wieżami oblężniczymi szturmowałby na jego czele kacerską
twierdzę - seneszal, kiedy wieczorem zadzwoniono na Anioł Pański, ukląkł ponownie przed namiotem w otoczeniu swych trzech kapelanów, z których jeden, William
z Roebruku, zaczął odmawiać modlitwę.
Arcybiskup, wedle którego za wiele się modlono, a za mało walczono, z trudem się opanowując doczekał amen.
- Zbawienia swojej duszy - odezwał się wreszcie - powinniście, panie z Arcis, szukać nie tyle w przymierzu z Bogiem, ile w walce z Jego wrogami.
Seneszal był rad, że jeszcze nie podniósł się z klęczek, oczy miał zamknięte i złożone ręce. Tylko kostki palców zaciśniętych dłoni zaznaczyły się bielą. Wciąż
jednak milczał.
- Taki sposób oszczędzającego nieprzyjaciół oblężenia - ciągnął arcybiskup - praktykował hrabia Tuluzy wystarczająco długo, i mój pan papież...
- Ja służę królowi Francji - przerwał mu Hugon z Arcis; odzyskał już wewnętrzną równowagę i z całym spokojem począł teraz sączyć jadowite słowa do uszu swego
duchownego oponenta - i jeśli Bóg pozwoli, wypełnię wiernie królewski rozkaz: zdobędę Montségur! - Wstał i szorstkim ruchem ręki odprawił kapłanów. - I przed
tym musi ustąpić ściganie kacerzy, tak bardzo wam, ekscelencjo, leżące na sercu. Oczekiwanie, że będą to robić Tuluzańczycy, świadczy o niezbyt subtelnym
politycznym wyczuciu: przecież wśród obrońców twierdzy wielu jest dawnych wasali hrabiego, często nawet połączonych z nim więzami krwi.
- Faidits! - parsknął arcybiskup. - Wiarołomni zdrajcy, buntownicy! A tutejszy pan lenny, wicehrabia Foix, nie raczył nawet pojawić się u nas!
Seneszal ruszył przed siebie.
- Jego następca jest od dawna wyznaczony, to Gwidon z Levis, syn człowieka, który walczył u boku wielkiego Montforta! Czy wicehrabia Foix ma za niego
wyciągać kasztany z ognia?
Piotr Amiel postępował za Hugonem z Arcis krok w krok, pieniąc się z wściekłości.
- Otóż to! Właśnie ogień powinniście wynieść na górę i wrzucić do gniazda tego diabelskiego plemienia, żeby go w dymie i płomieniach wyprawić do piekła.
Seneszal schylił się bez słowa i wyciągnął z ogniska palącą się gałąź.
- Oto pochodnia inkwizycji! - powiedział szyderczo i skierował płonący konar w stronę osłupiałego arcybiskupa. - Zanieście ją, ekscelencjo, na górę! Jeśli będziecie
po drodze dostatecznie mocno dmuchać albo Święta Dziewica użyczy wam oddechu, z pewnością ogień ten nie zgaśnie.
Ponieważ legat nie miał zamiaru przyjąć tlącej się gałęzi, seneszal wrzucił ją z powrotem w żar, odwrócił się i odszedł. Towarzyszący mu orszak, przywykły do
takich wystąpień, nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
Zapadał zmrok; wszędzie rozpalano teraz ogniska. Markietanki napełniały kadzie, żołnierze obracali rożny, albowiem polowanie w lasach Corretu i splądrowanie
chłopskich zagród w Taulacie dało dziś pewne rezultaty. W przeciwnym razie pozostałyby tylko żołędzie, kasztany i twardy chleb, który rozdzielali furażerowie.
Oddziały były najemne. Przywiedli je rycerze krzyżowi, szlachetni panowie z Północy, co nie chcieli się sprzeciwiać życzeniu swego suwerena, pochlebcy starający
się pozyskać jego łaskę bądź po prostu awanturnicy, którzy obiecywali sobie - lenna i beneficja były już dawno rozdane - przynajmniej jakąś zdobycz lub inne
korzyści, zwłaszcza że Kościół zapewniał każdemu uczestnikowi odpust zupełny i przebaczenie wszystkich grzechów.
Mury Montségur, których najmocniejsza flanka spoglądała rozwartym kątem na rozłożony w dole obóz, nurzały się w złocie zachodzącego słońca.
- Ilu ich może być? - Esklarmonda z Perelhi, młoda córka kasztelana, podeszła bez obawy do nieblankowanej krawędzi muru i popatrzyła w dolinę. - Sześć tysięcy?
Dziesięć?
Piotr Roger wicehrabia Mirepoix, szwagier Esklarmondy i komendant twierdzy, uśmiechnął się.
- Dopóki nie są w stanie wysłać pod wały choćby stu żołnierzy, nie powinno to was, pani, poruszać. - Odsunął ją łagodnie od muru.
- Ale nas zagłodzą...
- Jak łatwo zauważyć, ci panowie rozbili tam w dole swe namioty wedle własnego widzimisię, odcinając się od siebie tylko dlatego, że pochodzą z różnych ziem. -
Mirepoix wskazał ręką na stok, pagórki i doliny. - Dla nas ich niedorzeczna buta, a do tego niedostępna okolica pocięta rozpadlinami i ciemne lasy budzące w każdym
strach, są korzystne, bo w pierścieniu oblężenia jest więcej dziur niż w serze z Pirenejów, który się tutaj świeży co tydzień dostarcza.
Wyraźnie było widać, że pragnie dodać jej odwagi. A przecież już samo imię zobowiązywało Esklarmondę do naśladowania wielkiego wzoru w osobie
najsławniejszej katarki, owej "siostry" Parsifala, która przed blisko czterdziestu laty kazała rozbudować Montségur. Młoda Esklarmonda również należała wśród
Czystych do grona Doskonałych. Wiedziała oczywiście, że jej doczesne życie znajdzie się w najwyższym niebezpieczeństwie, jeśli zbawcza góra nie wytrzyma naporu
wroga. Jednakże ta groźba nie miała dla niej najmniejszego znaczenia.
- Graal... - powiedziała cicho, zwierzając wicehrabiemu swą jedyną troskę. - Nie powinni się o nim dowiedzieć, jeszcze by go zagarnęli.
Nagle za plecami rozmawiających pojawiło się niepostrzeżenie dwoje małych dzieci. Chłopiec lękliwie objął ramionami nogi młodej kobiety, tymczasem pełna
wdzięku dziewczynka weszła śmiało na występ muru, rzuciła w przepaść kamień i zachwycona nasłuchiwała, kiedy uderzy o skalisty grunt. Dopiero ten odgłos
zwrócił na nią uwagę komendanta twierdzy.
- Nie wolno wam przecież tutaj przychodzić... - zaczął, ale już dostrzegł piastunkę spieszącą po schodach, które z zamkowego dziedzińca prowadziły stromo na
mury. Dał małej klapsa, przytrzymał ją, bo próbowała uciekać, i popchnął w stronę sługi. Esklarmonda natomiast pogładziła chłopca po włosach i mały poszedł
grzecznie za opiekunką.
- Jak długo jeszcze? - zwróciła się znowu Esklarmonda do wicehrabiego.
Komendant Montségur wydawał się pogrążony w myślach.
- Fryderyk nie może nas opuścić... - zapewnił, jednakże w brzmieniu jego głosu dało się wyczuć wątpliwość.
- Hohenstauf zaprzepaszcza własne dobro, a cóż dopiero dobro swojej krwi - stwierdziła Esklarmonda nie bez goryczy. - Nie zdawajcie się, panie, na niego właśnie z
ich powodu! - rzuciła spojrzenie w kierunku dzieci, które dokładały wszelkich starań, aby utrudnić piastunce zejście po kamiennych schodach.
- Istnieje wyższa moc. Przysięgam, że dzieci zostaną uratowane. Popatrzcie, pani! - Przeszedł do wschodniego narożnika, gdzie znajdowało się przykryte dachem
obserwatorium astronomiczne. - Tej strony, gdzie Lasset płynąc z gór Taboru huczy w głęboko wyciętym wąwozie, oblegający w ogóle nie strzegą.
Esklarmonda pozdrowiła złożonymi dłońmi biało odzianych starców, podobnie jak ona Doskonałych, którzy z platformy obserwatorium badali bieg gwiazd.
- Obok braku dyscypliny u naszych wrogów - ciągnął Mirepoix - pomaga nam przede wszystkim to, że wiele zwerbowanych oddziałów sympatyzuje z nami. Pod
Roc de la Tour na przykład obozują dawni lennicy mego ojca, ludzie z Camon. - Wicehrabia starał się swym wywodem wzbudzić ufność młodej kobiety. - Jak długo
Roc de la Tour pozostaje w naszym ręku, łączność ze światem zewnętrznym nie zostanie zerwana, tak więc naprawdę istnieje nadzieja...
- Ach, wicehrabio - położyła rękę na jego ramieniu - nie pokładajmy nadziei w świecie zewnętrznym, który zamyka przecież widok na wrota raju. Raj natomiast jest
pewny i tego nikt nam nie może odebrać!
Odeszła z pogodnym uśmiechem.
Tymczasem Montségur okryła ciemność, za to na firmamencie całym blaskiem zalśniły gwiazdy. W dolinie żarzyły się ogniska, lecz sprośne śpiewy, piski ladacznic
i przekleństwa żołdaków przy grze w kości i pijaństwie nie docierały na szczyt góry.
Nastrój w obozie był zły. Zbliżała się zima, a oni tkwili tu już dobre pół roku. W pierwszych dniach kilku śmiałków spróbowało szturmu na własną rękę, ale wrócili
jak niepyszni. Położenie strategiczne twierdzy i siła jej ognia nie na darmo pozwalały stawiać czoło wszelkim atakom przez ponad dwa pokolenia.
Seneszal wiedział o tym i powstrzymywał się od walki, chociaż legat papieski ustawicznie na to nalegał. Ale również dla Hugona z Arcis stawało się coraz bardziej
nieznośne bezczynne wyczekiwanie u podnóża góry. Kazał swoim kapelanom odprawiać wiele mszy w ciągu dnia, jakby modlitwy mogły poprawić militarne
położenie oblegających. Tej nocy franciszkanin także zabierał się do modłów, gdy raptem seneszal doznał olśnienia.
- Baskijscy górale! - rzucił do klęczącego już zgodnie ze zwyczajem Williama. - Powinniśmy ich natychmiast zwerbować nie szczędząc pieniędzy, nawet jeśli
Baskowie nie zechcą się ruszyć przed zakończeniem zbiorów!
- Niech będzie pochwalony... - zaczął William.
- Podnieś lepiej swoją flamandzką dupę - prychnął seneszal - i podaj mi dzban! Musimy wypić na tę intencję!
GÓRALE
Montségur, zima 1243/44
Z Kroniki Williama z Roebruku
Późną jesienią z odległego kraju Basków przybył oddział najemnych górali. Mój pan, seneszal, nie pozwolił im rozłożyć się u nas obozem, lecz zaraz poprowadził
ich osobiście wokół północno-zachodniego skraju wzniesienia, tuż pod Roc de la Portaille, gdzie ściana wznosi się najbardziej stromo, tak że z dołu ledwie można
dojrzeć donżon twierdzy. Dopiero tu dał im odpocząć.
Ku zazdrości mych konfratrów wybrał tylko mnie, żebym mu towarzyszył. Po południu ruszyliśmy dalej i pociągnęliśmy wzdłuż północnej ściany, osłonięci przed
niepożądanym spojrzeniem wysokimi jodłami boru Serralungi, który swym krańcem sięgał tutaj aż do skały.
Szedłem za Jordim, jednym z kapitanów baskijskich. Z trudem udawało mi się dotrzymać mu kroku i nakłonić do rozmowy, w trakcie której posługiwaliśmy się
dziwną mieszaniną włoskiego i łaciny. Nie miałem pojęcia, dokąd zmierza nasz tajemniczy pochód.
- Do Roc de la Tour - rzucił krótko Jordi.
Potykając się wysapałem:
- Dlaczego?
- Kiełbasę, którą się chce pokroić, trzeba najpierw związać. O tym zapomniano.
Umilkłem. Po pierwsze, bo przy jego słowach natychmiast poczułem głód, a po drugie, bo na myśl o jedzeniu przyszedł mi do głowy Graal, o którym tu w obozie
wszyscy po cichu mówili, ale na pytanie, co to właściwie jest, nikt nie potrafił dać choćby w najmniejszym stopniu zadowalającej odpowiedzi. To było chyba coś
więcej niż skarb, coś orzeźwiającego, po czym nie czuło się już wcale pragnienia, jakaś manna niebieska, która takiego jak ja biednego mnicha mogła uwolnić od
wszelkich ziemskich mozołów.
- Szukacie skarbu? Tego Graala? - badałem ostrożnie, wstydziłem się bowiem, że wiem mniej od prostego Baska, a także dlatego, że już niejeden raz spotkałem się z
najdziwaczniejszymi ostrymi reakcjami, gdy w obozie dochodziło czasem do rozmowy na temat prawdziwej przyczyny naszej krucjaty.
- Nie, Williamie - wyszczerzył zęby w uśmiechu Jordi - chodzi o kupę bezwartościowych kamieni, o które się nikt nigdy nie troszczył, dlatego stały się dla obrońców
Montségur dogodną mysią dziurą, przez którą sprowadzali zaopatrzenie. Ale teraz przy dziurze zaczaił się kot!
Uśmiechnął się chytrze, ja zaś wiedziałem tyle samo co przedtem; no, miałem jednak mniej więcej pojęcie, gdzie znajduje się Roc de la Tour: na północno-
wschodnim krańcu wzgórza, gdzie stok obniża się, tworząc siodło i otwierając ponownie drogę Lassetowi.
- W takim razie czemu nie idziemy wąwozem? Byłoby dużo bliżej.
- Po prostu dlatego, że tam czuwają templariusze i zaraz by zasygnalizowali obrońcom twierdzy nasze przybycie!
- Przecież to chrześcijańscy rycerze - parsknąłem z oburzeniem. - Jak możecie przypuszczać, że trzymają z kacerzami?
- Pytałeś, franciszkaninie, o Graala? No to masz odpowiedź! - Ruszył teraz szybciej, dając mi tym do zrozumienia, że nie zamierza już nic więcej powiedzieć.
Wkrótce przybyliśmy do podnóża skały, gdzie obozowali ludzie z Camon. Przyjęcie było chłodne, jeśli wręcz nie wrogie. Przywitali seneszala niezwykle sztywno,
Basków zaś potraktowali jak powietrze.
- Zdrajcy! - usłyszałem szept.
Tymczasem zrobiło się ciemno. Seneszal, co naturalnie nie poprawiło nastroju, zabronił używać ognia, aby uniemożliwić nadanie świetlnego sygnału.
Ponad nami, na wpół skryte za szybko przesuwającymi się strzępami chmur, wznosiły się w bezksiężycowej nocy przednie fortyfikacje kacerskiej twierdzy.
Wygarbowane przez słońce i wiatr brązowe twarze Baskowie poczernili sobie jeszcze sadzą. Nie nosili żadnej zbroi, żadnej ciężkiej broni, jedynie obcisłe skórzane
kaftany i obosieczne sztylety, których rękojeści sterczały ponad ramionami lub wystawały z cholew.
Na rozkaz seneszala pobłogosławiłem ich, każdego oddzielnie. Gdy przyszła kolej na Jordiego, rzekłem cicho, czyniąc znak krzyża:
- Matka Boża niechaj strzeże...
On jednakże wyciągnął z rozporka czarną kocią łapę.
- Spluń na nią - szepnął do mnie - jeśli mi dobrze życzysz.
Udałem atak kaszlu i wyświadczyłem mu tę przysługę.
Górale poruszali się niczym drapieżne koty, a porozumiewali się głosami zwierząt; zresztą zaledwie weszli w skalną ścianę, od razu zniknęli nam z oczu.
Spędziłem resztę nocy pijąc, by dotrzymać seneszalowi towarzystwa. Milczeliśmy, nasłuchując odgłosów z góry. Czy sobie tak tylko wyobrażałem, czy też uległem
późniejszej sugestywnej relacji Jordiego, w każdym razie widziałem przed sobą wyraźnie przebieg wypadków, jakbym sam w nich uczestniczył.
Baskowie wspięli się sprawnie na szczyt Roc de la Tour i przywarłszy do szorstkiej skały, czekali nieruchomo do brzasku.
Obrońcy fortyfikacji, katalońscy kusznicy, całą noc wlepiali oczy w ciemność, ponieważ przybycie górali nie uszło ich uwagi. Kiedy wreszcie zaczęło świtać,
niebezpieczeństwo uznali chwilowo za zażegnane. Napięcie powiek zelżało. Przez jeszcze jedno Ave trwała zwodnicza cisza, po czym Baskowie skoczyli na
znużonych czuwaniem obrońców. Skacząc wyciągnęli sztylety: rozległo się rzężenie, jęki, głuche odgłosy upadku, parę odłamków skalnych uderzyło z łoskotem i
Katalończycy szyjąc z kusz wycofali się zalesionym grzbietem pod osłonę zamkowych murów. Górale nie odważyli się na pościg. Kusznicy zaś mieli wprawdzie na
dystans przewagę, zaniechali wszakże przepędzenia Basków z Roc de la Tour, było bowiem jeszcze za ciemno.
Tym samym ostatnie, w każdym razie ostatnie nam znane połączenie oblężonych ze światem zewnętrznym zostało przerwane, a pierścień wokół Montségur
zamknięty.
Co było dalej, opowiedział mi Jordi, gdy spotkałem go w obozie kilka dni później. Otóż pomysłowy ekscelencja Durand, z profesji właściwie biskup Albi, kazał w
dolinie rozmontować swoje sławne katapulty i Baskowie wciągnęli je linami na górę. Jednakże obrońcy potrafili naprawić swój błąd dzięki równie genialnemu
konstruktorowi machin miotających, Bertrandowi z La Beccalarii. Ten budowniczy z Capdenac, gdy dowiedział się, w jakiej opresji znaleźli się jego przyjaciele, bez
namysłu porzucił rozpoczętą budowę katedry w Montauban i dosłownie w ostatniej chwili wraz ze swymi pomocnikami został cichcem przeprowadzony do twierdzy.
Jego przenośne katapulty ustawione na Pas de Trébuchet odpowiedziały na nasz ostrzał tak skutecznie, że o dalszym posuwaniu się naprzód nie mogło być mowy.
Wydłużony grzbiet, zalesiony i poprzerzynany przejściami ukrytymi w skałach, raz pod ziemią, raz ponad nią, pełen jaskiń i tajnych bram wypadowych, pozostał w
ręku Katalończyków. Baskowie ograniczyli się do utrzymania zdobytego przyczółka. Jednakże siła rzutu ich machin nie sięgała dalej niż do barbakanu, potężnego
fortu Montségur.
- Tak więc o podejściu do murów zamku nie ma nawet co marzyć! - stwierdził Jordi.
- To dlaczego nie podeślą wam posiłków? - udawałem przebiegłego stratega. - Natarlibyście wreszcie na to diabelskie gniazdo z jego wężowym plemieniem!
- Bo - Jordi gwizdnął przez zęby - ani pan seneszal, ani pan arcybiskup nie są dobrymi wspinaczami, podobnie jak ich, niemrawa piechota! - Roześmiał się. - A jeśli
chodzi o nas, spełniamy swoje zadanie.
W istocie: dzień i noc katapulty ekscelencji Duranda podnosiły teraz ciężary i ku wielkiemu zadowoleniu papieskiego legata miotały ponad lasem mordercze pociski
na mury ostatniego zewnętrznego bastionu.
- W barbakanie zetrzemy teraz kacerzy na miazgę jak tłuczkiem w moździerzu - radował się także Jordi.
- Umierając otrzymują consolamentum, ostatnie namaszczenie tych heretyków, ażeby w piekle mogli lepiej się smażyć - popisywałem się szyderczo niedawno
nabytą mądrością.
- No, obrońcy także kazali przemówić swym śmiercionośnym machinom, by naszych niczym nie chronionych szturmujących żołnierzy miażdżyły i wymiatały z
urwistego piargu w przepaść, na której dnie oczekuje już pan arcybiskup jako niebieski klucznik!
- A ty, Jordi, robisz coś, żeby się nie bać śmierci?
- Mnie chronią niezawodne czary! - roześmiał się. - Wywróżono mi, że dopiero wtedy wrócę do przodków, gdy wokół mnie zbierze się święta trójca: rzymski
biskup, heretycki templariusz i franciszkański strażnik Graala. Toteż długo sobie poczekam!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin