Balogh Mary - Bedwynowie 06 - Przewrotny kusiciel.pdf

(998 KB) Pobierz
Balogh Mary - Bedwynowie 06 - P
MARY BALOGH
PRZEWROTNY KUSICIEL
Przekład
Irena Kołodziej
1
Wciąż wydawało mu się nieco dziwne, że znów uczestniczy w spotkaniu
najznakomitszych przedstawicieli angielskiej elity i słyszy wokół siebie niemal
wyłącznie język angielski. Nie znaczy to, by Anglicy byli tu jedyną nacją. Dostrzegł
także Holendrów, Belgów, Niemców... Brytyjczycy jednak przeważali.
Gervase Ashford, książę Rosthorn, stał w drzwiach sali balowej, w domu
wynajmowanym przez wicehrabiego Camerona przy rue Ducale w Brukseli,
wypatrując w tłumie znajomych twarzy. Niedawno przyjechał z Austrii i spotkał już
dotąd paru znajomych, liczył jednak, że tu znajdzie ich więcej. Niestety, ogromna
większość dam i dżentelmenów to byli ludzie dużo młodsi od niego. Miał trzydzieści
lat, a czuł się niemal jak starzec.
Większość tych młodych mężczyzn - a także paru starszych - miała na sobie
wojskowe mundury. Niektóre były błękitno - zielone, przeważały jednak szkarłatne,
lśniące złotem galonów. Damy w swoich pastelowych, powiewnych sukniach o
wysokiej talii wyglądały przy nich dziwnie skromnie, niczym perliczki przy pawiach.
Prawem kontrastu jednak wydawały się na ich tle nadzwyczaj kobiece i delikatne.
 
- Dziwnie się czuje człowiek odziany w cywilny ubiór, choćby najlepszy,
nieprawdaż? Jakiś gorszy - zauważył smętnie John Waldane. Salę wypełniał gwar
setki głosów, a wrzawę powiększyła jeszcze orkiestra: muzykanci zabrali się właśnie
do strojenia instrumentów.
- O tak, jeśli przyszło się tu po to, żeby olśniewać damy - zgodził się ze
śmiechem Gervase. - Ale jeśli chce się być tylko niewidzialnym obserwatorem, to
bynajmniej.
W tej chwili zdecydowanie wolał nie rzucać się w oczy. Wciąż czul się
odrobinę niezręcznie w kontaktach z Brytyjczykami. Nie wiedział, ile pamiętają z
wydarzeń sprzed dziewięciu lat, a także co w ogóle mogliby pamiętać. Niewiele
rzeczy działo się wówczas publicznie, niemniej i tak nie był pewien, ile przedostało
się do wiadomości ogółu. Waldane, jeden z jego ówczesnych znajomych, powitał go
nader przyjaźnie, gdy wpadli na siebie przed dwoma dniami, i nie wspomniał o
tamtych sprawach ani słowem. Ale, rzecz jasna, reputacja, jaką zyskał Gervase
później, musiała być dobrze znana każdemu, kto spędził trochę czasu na kontynencie.
- Tylko patrzeć, jak złapią któregoś dnia Starego Bonio, wyślą go z powrotem
na Elbę i zakują na resztę życia w kajdany - zauważył Waldane. - Wystarczy, że
któryś z jego strażników będzie miał trochę oleju w głowie. Wówczas wszyscy ci
szykowni oficerowie nie będą już mieli okazji do roztaczania swoich wdzięków przed
damami.
- Jesteś zazdrosny? - roześmiał się znowu Gervase.
- Jak diabli. - Waldane, odrobinę tęższy niż dziewięć lat temu i z początkami
łysiny na ciemieniu, zaśmiał się nieco melancholijnie. - Jest tu parę dam, na których
chciałoby się zrobić wrażenie.
- Czyżby? - Gervase przyłożył do oczu lornion, by lepiej widzieć przeciwległą
stronę zatłoczonej sali balowej. Rozpoznał lorda Fitzroya Somerseta, sekretarza
księcia Wellingtona, pogrążonego w rozmowie z lady Mebs, i sir Charlesa Stuarta,
posła brytyjskiego w Hadze. Trudno też było nie zwrócić uwagi na otaczające panów
młode damy, choć z pewnością nie mógł znać żadnej z nich, a nawet gdyby znał, to i
tak by się nimi specjalnie nie interesował. Zdecydowanie wolał kobiety dojrzalsze. -
Na Jowisza, masz rację.
Zatrzymał lornion na jednej z dam, stojących w otoczeniu sir Charlesa.
Odwracała się w tej chwili nieco w bok, by powitać dwu młodych oficerów
Królewskiej Gwardii Konnej, którzy właśnie nadchodzili. Jakże byli wspaniali w
 
swoich nieskazitelnie białych pantalonach i szkarłatnych kurtkach z błękitnymi
wyłogami, bogato zdobionych złotym szamerunkiem! Zamiast butów do konnej jazdy
mieli na nogach wieczorowe pantofle.
Dama była bardzo młoda, a jeśli trafnie oceniał, niewiele czasu upłynęło,
odkąd opuściła szkolną ławę. Pewnie w ogóle by jej nie zauważył, gdyby Waldane
nie sprowokował go swą uwagą do przyjrzenia się paniom. Skoro już jednak się
przyglądał, to musiał przyznać, że czasami samo patrzenie na niepospolitą piękność
może być rozkoszą.
Właśnie w tej chwili na nią patrzył.
Kobieta była doprawdy wyjątkowej urody, którą uwydatniała jeszcze prostota
białej sukni, tak kontrastująca z bogato, wręcz ostentacyjnie zdobionymi uniformami
dwóch oficerów. Uszyta z koronki na atłasowym spodzie, miała krótkie rękawki,
głębokie okrągłe wycięcie i wysoką talię. Ale Gervase'a nie interesowała suknia. Jego
doświadczone oko odnotowało natomiast, że kryła długie nogi i szczupłe ciało, a choć
trochę przypominało ono ciało źrebięcia, bez wątpienia było bardzo kobiece. Długa
łabędzia szyja, dumnie uniesiona głowa... Tak, ta kobieta miała wszelkie prawo, by
być dumną. Ciemne włosy, wytwornie upięte i przybrane klejnotami - kto wie, czy
nie były to nawet diamenty - lśniły w blasku tysiąca świec, tkwiących w kandelabrach
nad głowami gości. Twarz owalna, o ciemnych oczach i prostym nosie, miała w sobie
klasyczną perfekcję. A gdy w odpowiedzi na jakąś uwagę stojącego po jej prawej
stronie oficera dama się uśmiechnęła, unosząc ku podbródkowi biały koronkowy
wachlarz, jej uroda stała się wręcz oślepiająca.
Gervase pomyślał, że chyba nigdy dotąd nie widział piękniejszej kobiety -
jeśli można było ją nazwać kobietą. Była jeszcze niemal dziewczynką, ale tak śliczną,
jak śliczny jest pączek róży, który nie zdążył jeszcze rozwinąć się w kwiat.
Na szczęście dla młodej damy, a także dla jej rodziców czy przyzwoitek,
kręcących się niewątpliwie gdzieś w pobliżu, Gervase wolał dojrzałe, rozkwitłe
kwiaty niż słodkie, niewinne pączki. Łatwiej było je uwieść. Szukał pełni i gotów był
przepuścić tę okazję.
- Na tej to warto byłoby zrobić wrażenie - zauważył John Waldane, widząc,
komu przyjaciel się przygląda. - Niestety, Rosthorn, ona nie spojrzy na mężczyznę,
jeśli jego szerokich barów nie okrywa szkarłatny mundur. - Wydał głośne, teatralne
westchnienie.
- I jeśli mężczyzna nie liczy sobie co najwyżej dwadzieścia dwa lata i ani dnia
 
więcej - podchwycił Gervase, widząc, jak młodzi są ci dwaj oficerowie Królewskiej
Gwardii Konnej. Musiał się naprawdę zestarzeć, skoro nawet wojskowi zaczynają
wyglądać jak bawiące się w wojnę uczniaki.
- Naturalnie nie wiesz, kim ona jest, prawda? - spytał Waldane. Gervase
odwrócił się już z zamiarem udania się do karcianego stolika.
- A powinienem? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Jak sądzę, jest kimś
ważnym, tak?
- W pewnym sensie - odparł przyjaciel. - Mieszka u księstwa Caddick na rue
de Bellevue, jako że ich córka, lady Rosamond Havelock, jest jej bliską przyjaciółką.
Ale jej brat też tu przebywa. Pełni jakąś funkcję w poselstwie w Hadze, ale w tej
chwili znajduje się w Brukseli z sir Charlesem Stuartem.
- No i? - Gervase wykonał niecierpliwy gest dłonią, ponaglając towarzysza, by
wreszcie kończył.
- Jeden z otaczających ją oficerów, ten wyższy po prawej stronie, z blond
czupryną, to wicehrabia Gordon. Lord Gordon, kapitan, syn i spadkobierca księcia
Caddicka. Jedynak... Właśnie dlatego służy w gwardii, jak sądzę. Chodzi w glorii i
olśniewa złotem szamerunków, ale nie grozi mu najmniejsze niebezpieczeństwo.
Paradują na koniach podczas przeglądów, piękni i wspaniali, wywołując masowe
omdlenia wśród dam, ale sami zemdleliby z wrażenia, gdyby wojna ze Starym Bonio
okazała się któregoś dnia rzeczywistością, a nie, jak dotąd, podniecającą grą.
- A jednak mogą nas zaskoczyć, jeśli dostaną szansę - powiedział uczciwie
Gervase i ruszył ku wyjściu. Najwyraźniej Waldane, biorąc jego zainteresowanie
ciemnowłosą dziewczyną za coś bardziej osobistego, chciał, aby go błagać o
wyjawienie jej tożsamości.
- Nazywa się lady Morgan Bedwyn - rzucił za nim Waldane. Gervase
zatrzymał się i spojrzał na przyjaciela, unosząc brwi.
- Bedwyn?
- Najmłodsza z rodziny - pośpieszył Waldane z wyjaśnieniem. - Dopiero co
opuściła szkolny pokój i została przedstawiona na dworze. Najlepszy kąsek na
małżeńskim rynku... gdyby nie porwał jej już ten Gordon. Jak sądzę, lada dzień
możemy się spodziewać ogłoszenia zaręczyn. Lepiej trzymaj się z daleka, Rosthorn,
nawet jeśli wilk został w Anglii, kiedy ona tu przyjechała. - Poklepał Gervase'a
przyjaźnie po ramieniu i wyszczerzył w uśmiechu zęby.
Wilk... Wulfric Bedwyn, książę Bewcastle. Choć Gervase nie widział go od
 
dziewięciu lat i rzadko o nim myślał w ciągu ostatnich czterech czy pięciu, poczuł, że
znów ogarniają go dawna nienawiść i furia. To właśnie Bewcastle'owi zawdzięczał,
że wszystkie te twarze były mu obce, że obco brzmiał mu w uszach język angielski i
że czuł się pośród tych ludzi - swoich rodaków - tak niezręcznie. Bewcastle'owi
zawdzięczał, że nie był w Anglii - swoim własnym kraju, swojej ojczyźnie - odkąd
ukończył dwadzieścia jeden lat. Musiał włóczyć się po kontynencie i nigdzie nie czuł
się u siebie: ani we Francji, choć miał matkę Francuzkę, gdyż z urodzenia był
Anglikiem i dziedzicem brytyjskiego księstwa, ani w żadnym z krajów pod francuską
okupacją, gdzie dla tych samych przyczyn nie mógł spodziewać się bezpiecznego
życia.
To przez Bewcastle'a, którego przyjaźnią niegdyś się chlubił, całe jego życie
przewróciło się do góry nogami i nieustannie zmieniało na gorsze. Doprawdy, przez
pierwszy rok wygnanie wydawało się niemal gorsze od śmierci... Wygnanie - i
straszliwe upokorzenie oraz to, że nikomu nie mógł udowodnić, iż osądzono go
niesłusznie. W końcu znalazł pociechę w tym, że stał się dokładnie taki, za jakiego go
uważano - został łotrem, którego nie obchodzi nikt i nic poza własną osobą i
dogadzaniem własnym zachciankom, zarówno erotycznym, jak i wszelkim innym.
Bez wątpienia pozwolił, by Bewcastle zwyciężył na wszystkich frontach.
O tak... W tym ułamku sekundy, gdy oglądał się przez ramię na Waldane'a,
zdał sobie sprawę, że nienawiść do Bewcastle'a i pragnienie, by odpłacić mu pięknym
za nadobne, nie zbladły ani trochę przez te dziewięć łat. Zostały tylko zepchnięte pod
powierzchnię świadomości.
A teraz znajdował się w tym samym domu - i w tym samym pokoju - co
siostra Bewcastle'a. To było niemal zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.
Znowu popatrzył na przeciwległy kraniec sali balowej. Okryta rękawiczką
dłoń młodej damy spoczywała na ramieniu złotowłosego oficera, kapitana Gordona.
Szli na parkiet, gdzie tancerze ustawiali się już w szereg. Za chwilę miała się
rozpocząć otwierająca wieczór tura tańców ludowych.
Lady Morgan Bedwyn.
O tak, bez trudu mógł w to uwierzyć. W jej postawie, gestach, sposobie
poruszania się była duma, wręcz arogancja urodzonej arystokratki.
Gdyby chciał, mógłby spłatać figla... Gervase zmrużył oczy. Myśl była nader
kusząca.
Lady Bedwyn zajęła miejsce w długim szeregu dam, kapitan Gordon -
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin