Bertin Joanne - Ostatni Lord Smok.rtf

(1287 KB) Pobierz

Joanne Bertin

Ostatni Lord Smok

Tytuł oryginału: The Last Dragonlord

Przekład: Maciej Pintara

Data wydania polskiego: 1999

Data wydania oryginalnego: 1998

 


Samowi — dlatego że się nie śmiał.


Prolog

 

Burza zbliżała się. Mag słyszał grzmoty i wycie wichru w wierzchołkach sosen. Zawodząc cicho, uklęknął przed kamiennym ołtarzem. Uniósł srebrną czarę i popatrzył na scenę widoczną na tle czarnego atramentu.

Zobaczył miotany falami galar. Wiatr szarpał proporcami na dziobie i rufie. Choć kolory były niewyraźne, wiedział, że to królewska purpura. Wzburzona rzeka Uildodd pociemniała, w jej wodach odbijało się ołowiane niebo.

Jeszcze trochę... Jeszcze tylko trochę...

Teraz!

Szybko odstawił czarę i chwycił nóż. Drugą ręką złapał za włosy chłopca, który leżał na ołtarzu, związany i zakneblowany. Nie zważając na przerażenie w oczach ofiary, wprawnym ruchem odchylił głowę chłopaka do tyłu i przeciągnął ostrzem po jego gardle. Nie przestawał przy tym zawodzić.

Nadstawił kamienną misę, by ściekła do niej gorąca krew. Nie baczył na to, że plami mu palce. Kiedy naczynie było pełne, skinął głową. Sługa ściągnął zwłoki z ołtarza.

Monotonne zawodzenie stało się głośniejsze, bardziej niecierpliwe. Mag otworzył szkatułkę stojącą obok czary. Najpierw wydobył mały, drewniany model galara i owinął go w purpurowy jedwab. Drewno i tkanina pochodziły z rzecznego statku, który obserwował wcześniej w głębi magicznej czary. Zanurzył je we krwi.

Potem wyjął małą buteleczkę. Nalał do misy trzy krople wody z rzeki Uildodd. Krew wzburzyła się niczym morze podczas sztormu.

Nawałnica była coraz bliżej. Niebo pociemniało. Grzmiało. Fale w misie rosły. Stateczek wyciosany z drewna obracał się, jakby popychała go niewidzialna ręka. Mag patrzył z zadowoleniem, jak pierwsze karmazynowe fale zalewają rufę galara.

Podniósł głos i wypowiedział śmiertelne zaklęcie. Wolno wyciągnął palec i z satysfakcją nacisnął drewno. Rufa zanurzyła się we krwi. Małe fale zalewały stateczek, a on wciąż popychał go w dół.

Maleńki galar zniknął pod powierzchnią i już nie wypłynął. Pieśń maga zakończyła się nutą tryumfu.

Odstąpił od ołtarza i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nagle zrobiło się zimno.

— Posprzątaj tu — rozkazał słudze, gdy ten podał mu mokry ręcznik do wytarcia zakrwawionych rąk. Zszedł ze wzgórza. Na dole leżała jego tunika.

Kiedy ją podniósł, wypadł z niej srebrny łańcuch na szyję. Mag złapał go w powietrzu. Zanim włożył ozdobę, przez chwilę obracał w palcach ciężkie ogniwa.

Uśmiechnął się. Wkrótce ciśnie łańcuch w kąt. Raz na zawsze.

Na ziemię spadły pierwsze krople deszczu.


1

Łuska szybującego smoka zalśniła w zachodzącym słońcu, gdy skierował się w stronę zamku na szczycie góry. W locie obrzucił spojrzeniem dolinę leżącą w cieniu skalnego urwiska. Machnął potężnymi skrzydłami i odwrócił się. Czerwony smok wyglądał pięknie i groźnie, kiedy bezszelestnie sunął wprost do celu.

Przy lądowaniu w krystalicznie czystym powietrzu rozległ się zgrzyt pazurów o kamienne podłoże. Wielki smok zniknął w czerwonej mgle. Kiedy się rozwiała, na skale stał wysoki mężczyzna.

Linden odgarnął włosy z czoła. Szumiało mu w uszach od długiego lotu i magicznego procesu Przemiany. Ruszył przez lądowisko ku schodom prowadzącym do Smoczej Twierdzy. Postawił nogę na pierwszym stopniu i usłyszał starczy, lecz wciąż mocny głos:

— Lordzie Smoku!

Przystanął i spojrzał w górę. U szczytu schodów stał stary kir. Jego srebrzysta sierść połyskiwała w ostatnich promieniach słońca, a krótki pysk był pozbawiony wyrazu.

Sirl, osobisty służący Pani, władczyni Smoczej Twierdzy i Ludzi Smoków, pozdrowił go gestem.

— Pani cię wzywa — oznajmił.

Linden skinął ręką i wbiegł na schody. Długie nogi żwawo niosły go w górę. Przeskakując po trzy stopnie naraz, zastanawiał się, po co został wezwany. Nie zdarzyło się to od bardzo dawna.

Kiedy znalazł się na górze, czekający kir skłonił się.

— Proszę za mną, Lordzie Smoku.

Odwrócił się i ruszył przodem. Zdziwiony Linden wszedł do Twierdzy.

Idąc przez białe marmurowe korytarze, nie zamienili ani słowa. Drogę oświetlały kule zimnego ognia wiszące w powietrzu; zapaliło je wcześniej kilku Lordów Smoków. W końcu dotarli do wieży, gdzie mieściły się komnaty władczyni. Sirl otworzył drzwi sali, skłonił się i wpuścił Lindena. Zamknął drzwi i stanął za nim.

Również to pomieszczenie oświetlały białe, ogniste kule. Ich blask odbijał się w pięciu ścianach pokrytych złocistą tkaniną. Cztery z nich zdobiły wizerunki smoków unoszących się pod błękitnym niebem, na tle zachodzącego słońca, wśród górskich szczytów lub między gwiazdami. Na piątej widniała scena myśliwska: stado psów osaczających jelenia i trzech mężczyzn biegnących przez las. Może to wspomnienie po jakimś okresie życia Pani sprzed Przemiany? Linden wątpił, czy kiedykolwiek się dowie. Ścienne motywy były jedynymi dekoracjami w skąpo umeblowanej komnacie; kilka stojących tu sprzętów zdawało się ginąć w rozległej przestrzeni.

Pani siedziała na drewnianym fotelu z wysokim oparciem. Zaciskała długie palce na filiżance herbaty, jakby chciała ogrzać sobie dłonie. W zimnym świetle wyglądała nierealnie. Jej jasne oczy sprawiały wrażenie bezbarwnych. Skinęła ręką.

Linden kroczył przez salę i przyglądał się jej. Wiedział, że była bardzo młoda, kiedy po raz pierwszy przeszła Przemianę; miała wówczas zaledwie piętnaście lat. Należała do kobiet, które wolno się starzeją. Zastanawiał się, ile stuleci przeżyła. Na jej twarzy widniały dopiero pierwsze, delikatne ślady zmarszczek. Ale po przeszło sześciu wiekach życia on też wciąż wyglądał na dwadzieścia osiem lat.

Odruchowo dotknął czerwonego znamienia na prawej skroni i powiece. Było jego Piętnem, podobnie jak papierowa bladość była Piętnem Pani. Nienawidził swojej skazy, dopóki nie dowiedział się, co oznacza: jest jednym z byłych wielkich smoków — władców i zarazem sług ludzkości. Po prostu Lordem Smokiem.

Linden uklęknął przed Panią. Oparł dłonie na udach i skłonił się tak głęboko, że niemal dotknął czołem podłogi. W ten tradycyjny sposób plemię Yerrinów witało swego władcę.

— Pani? — przemówił.

Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. Potem powiedziała:

— Tak. Miałam rację. Ty będziesz trzeci.

Linden lekko zmarszczył brwi, kiedy Sirl podał mu filiżankę herbaty. O co jej chodzi, u...?

Nagle przypomniał sobie i zrozumiał. Lleld, najmniejsza z Ludzi Smoków, spóźniła się tego ranka na śniadanie. Bez przerwy paplała o swoich domysłach i zasłyszanych nowinach. Bardziej zresztą o tych pierwszych. Linden wyśmiewał się z niej, ale teraz dziękował bogom, że się z nianie założył. Dziwnym trafem przepowiednie Lleld sprawdziły się, a on nie miał zamiaru rozstawać się z pewną piękną broszą.

Pani zastukała długimi, białymi palcami w filiżankę.

— Jeszcze nigdy nie zasiadałeś w trybunale, prawda, Lindenie? Więc może nadszedł czas, mały... — Zachichotała i zamilkła. — Dobrze wiesz, o czym mówię, ty zuchwały draniu! — dokończyła z uśmiechem.

Linden stłumił śmiech, podnosząc filiżankę do ust. Mierzył prawie dwa metry bez butów; nikt w Smoczej Twierdzy nie dorównywał mu wzrostem. Pani ledwo sięgała mu do piersi. Ale przeżył dopiero sześć wieków i był najmłodszym Człowiekiem Smokiem. Dlatego nazywano go „małym”.

Co smutniejsze, był też zapewne ostatnim Lordem Smokiem.

— Chyba już słyszałeś, że dzisiaj wczesnym rankiem przybył posłaniec z Cassori, prawda?

Linden przytaknął.

— Lleld wspominała o tym przy śniadaniu. Dowiedziała się od służby. Chodzi o regencję? Myślałem, że to już załatwione, a utonięcie królowej okazało się nieszczęśliwym wypadkiem. Nie przeprowadzono śledztwa?

— Przeprowadzono. Ale nie znaleziono niczego podejrzanego. A teraz, po zakończeniu okresu żałoby, wszyscy myśleliśmy, że książę Beren zostanie zatwierdzony jako regent. Tymczasem Rada Cassori podzieliła się. Nie osiągnięto porozumienia i wielu arystokratów zaczyna się niepokoić. Na szczęście posłaniec zdążył przybyć, zanim ja i Saethe udaliśmy się na obrady z prawdziwymi smokami.

Rzeczywiście! Jutro Pani i Saethe — Rada Ludzi Smoków — mają omawiać z prawdziwymi smokami niepokojącą sytuację: od czasów Pierwszej Przemiany Lindena nie pojawił się żaden nowy Człowiek Smok. I nic nie wskazywało, by ten stan rzeczy miał się zmienić. To tłumaczyło pośpiech, z jakim Pani chciała wybrać sędziów do trybunału — jeśli i tym razem Lleld miała rację.

— Większość członków cassorijskiej rodziny królewskiej już nie żyje, prawda? — zapytał Linden głośno.

Wyglądało na to, że zawisła nad nią jakaś klątwa. Nigdy przedtem nie zetknął się z czymś podobnym.

— Tak. Został tylko mały książę Rann i jego dwóch wujów: książę Beren, który rości sobie prawo do tronu, i Peridaen, książę krwi, który wnosi sprzeciw.

Linden w zamyśleniu pociągnął łyk herbaty. Jeszcze jeden domysł Lleld znalazł potwierdzenie.

— Zatem cassorijski posłaniec przybył z prośbą, by spór rozstrzygnął trybunał Ludzi Smoków? — Gdy Pani skinęła głową, uśmiechnął się. — Lleld domyśliła się tego. Przewidziała również, że w roli arbitrów wystąpią Kief i Tarlna, bo są Cassorijczykami i już wcześniej pełnili tę funkcję.

— Lleld jest stanowczo za sprytna — parsknęła Pani. — Kiedyś bardzo się pomyli. Ale tym razem miała rację. Istotnie, do Cassori udadzą się Kief i Tarlna. Postanowiłam, że trzecim sędzią będziesz ty. — Pani odstawiła pustą filiżankę na niski stolik obok fotela. Sirl natychmiast ją zabrał.

Linden starał się za wszelką cenę zachować obojętny wyraz twarzy. Wspólna misja z Tarlna, która przy każdej okazji beształa go za brak godności, nie licujący w jej mniemaniu z pozycją Lorda Smoka? To dopiero uciecha! Zastanawiał się, czym sobie zasłużył na ten „zaszczyt”.

Lecz jako Lord Smok miał obowiązek zasiadać w trybunale. Tylko dlaczego właśnie on — Yerrin z pochodzenia, w dodatku najmłodszy i najmniej doświadczony z Ludzi Smoków? To prawda, mówi po cassorijsku; zdolności językowe zdawały się typową cechą Ludzi Smoków. Ale są inni, bardziej doświadczeni od niego. Chyba powinien zostać wybrany ktoś z tamtych?

Ugryzł się w język.

— Wyruszycie jutro rano — oznajmiła Pani. — Ponieważ czas nagli, wszyscy troje dokonacie Przemiany i polecicie tam. Dwór nie opuścił jeszcze miasta na lato; pretendenci do tronu będą was oczekiwać w pałacu królewskim w Casnie. — Pani uśmiechnęła się. — Wiem, że wolałbyś dosiąść Shana niż odbyć tę podróż na skrzydłach. Obawiam się jednak, że Cassorijczycy nie mogą czekać. — Gestem kazała Lindenowi wstać.

Podał jej ramię, kiedy podniosła się z fotela. Wyszli z komnaty.

 

Zatrzymali się w progu sali balowej, żeby popatrzeć na tańce. Zaczynały się co wieczór po kolacji. Pani wsparła się na jego ramieniu i lekko kiwała głową w rytm muzyki.

— Pani... — odezwał się Linden. — Czy wolno spytać, dlaczego wybrałaś właśnie mnie? Kief i Tarlna są Cassorijczykami, ja nie. A zatem...?

Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.

— Miałam przeczucie, że to będzie dobry wybór, mały — odrzekła w końcu. Od tancerzy odłączył się jej duszobliźniak, Kelder. Kiedy podszedł, wyciągnęła do niego rękę. Zaprosił ją do tańca.

Odwróciła się do Lindena.

— Ale czy bardziej ty przysłużysz się tej sprawie, czy ta sprawa tobie, tego nie wiem — rzuciła przez ramię.

 

W drodze do swoich komnat Linden spotkał Lleld. Szła korytarzem w przeciwnym kierunku.

— Cześć, mały — pozdrowiła go z uśmiechem. Przystanął, by z nią pogawędzić.

— Nazywanie mnie „małym” sprawia ci wielką frajdę, prawda? — zapytał. Nie mógł powstrzymać uśmiechu; górował nad nią niczym wieża. Bolączką Lleld był jej niski wzrost. Pod tym względem Lady Smok przypominała dziesięcioletnie dziecko. — Nie jesteś dziś na tańcach?

— Ach, nie... — odparła. — Mam co innego do roboty. Ale powiedz mi... miałam rację?

— Absolutną rację — przyznał.

Westchnęła z żalem.

— Szkoda, że się nie założyliśmy.

— Chciałabyś — odrzekł z przekąsem.

Uniosła głowę.

— Więc będziesz trzecim sędzią?

Roześmiał się.

— Znów zgadłaś, ruda karlico. Mam tylko nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo.

— I nie będzie zbyt nudne, co? Debaty regencyjne zazwyczaj takie są, wiesz o tym. I czasami ciągną się całymi latami. Szkoda, że to niejedna z opowieści twojego przyjaciela Ottera, prawda? Byłoby dużo ciekawiej.

Jedna z opowieści Ottera... Tylko tego mu jeszcze brakuje oprócz towarzystwa Tarlny!

— Co ja ci zrobiłem, że mi tak źle życzysz, lady Mayhem?

Lleld uśmiechnęła się.

— Lepiej już pójdę, robi się późno.

Linden ruszył do siebie, kręcąc głową. Co ta Lleld znów wymyśliła? Miała podejrzanie niewinną minę.

Kiedy dotarł do swoich komnat, jego osobisty sługa Varn prawie skończył pakowanie. Sirl musiał go zawiadomić.

Varn podniósł wzrok.

— Chłopcy już śpią. Czekali, jak długo mogli, żeby się pożegnać, ale... — Uśmiechnął się i rozłożył ręce.

— Powiedz im, że bardzo mi przykro — odrzekł Linden. Szczerze żałował, bo uwielbiał bliźniaków swego sługi.

Kir o złocistej sierści zapiął ostatnią sprzączkę skórzanej torby i wyprostował się.

— Będzie im brakować walk na poduszki — powiedział smutno. — Choć muszę wyznać, że przekupili Lleld, żeby się do nich przyłączyła. Ma wziąć udział w następnej wielkiej bitwie. Chyba dali jej pierniki... Tak mi się zdaje.

Linden parsknął śmiechem.

— Doprawdy? A to diabły wcielone! Teraz rozumiem, gdzie była Lleld. Dzięki za ostrzeżenie. Och... Mam nadzieję, że niedługo wrócę.

— Oby — rzekł Varn i włożył do podróżnego kufra małą harfę Lindena.

 

Linden siedział na szerokiej, kamiennej balustradzie balkonu. Dziesięć kroków za nim znajdowały się otwarte drzwi komnaty. Patrzył w noc, oddychał chłodnym powietrzem i napawał się zapachem callithy kwitnącej w ogrodzie poniżej.

Varn dawno temu poszedł do domu, do żony i dzieci. Lindenowi pozostało już tylko jedno przed udaniem się na spoczynek; wcześniejsza uwaga Lleld podsunęła mu pewien pomysł. Zamknął oczy i przygotował się do „rzucenia wezwania na wiatr”, jak mawiano wśród Ludzi Smoków.

Pozwolił dryfować swoim myślom w poszukiwaniu kontaktu. Słyszał cichy szum morza, szelest wiatru w żaglach i plusk fal wokół kadłuba statku. Ku swemu zdumieniu musiał się wysilić, by nawiązać łączność; Otter był dużo dalej niż się spodziewał.

Odległość okazała się zbyt wielka; kontakt rwał się. Już miał zrezygnować, gdy poczuł nagły przypływ mocy.

Co to, do...? Potem zrozumiał: jego cel jest na pokładzie statku. A nagły przypływ magicznej mocy musiał oznaczać bliską obecność merlingów: półryb, półludzi, zamieszkujących morskie głębiny. Często płynęły za statkami całymi dniami. W jakiś sposób ich magiczna moc zwiększyła jego własną.

Natychmiast skorzystał z okazji.

Otterze! — odezwał się.

To ty, Lindenie?! To naprawdę ty! — nadeszła pełna zachwytu odpowiedź.

Linden uśmiechnął się.

— We własnej osobie, stary przyjacielu. Rano opuszczam Smoczą Twierdzę. — Szybko opowiedział bardowi wszystko, czego się dowiedział. — Polecę na miejsce w smoczej postaci. Pomyślałem, że potem moglibyśmy odbyć wspólną podróż. Wróciłbym po Shana i spotkalibyśmy się tam, gdzie jesteś. Albo raczej tam, dokąd zmierzasz.

Więc nie bierzesz Shana! — zdziwił się Otter. — Powiedziałeś mu już, że zostaje w domu? Chciałbym to zobaczyć.

Linden skrzywił się na myśl, jak jego llysanyiński ogier przyjmie to do wiadomości.

Chyba zaczekam do rana. Pewnie mnie pogryzie. Dokąd się teraz udajesz!

Możesz mi wierzyć lub nie, ale my również płyniemy do wielkiego portu Casna — odrzekł Otter.

W wewnętrznym głosie barda zabrzmiała chytra nuta, którą Linden tak dobrze znał. Otter chciał kogoś rozdrażnić. Linden zastanawiał się, kto ma być ofiarą.

Co robisz na morzu! — spytał.

Przez kilka ostatnich miesięcy bawiłem u krewnego w Thalnii. Może go pamiętasz: to kupiec handlujący wełną. Nazywa się Redhawk. Najlepsza przyjaciółka jego syna, Ravena, jest kapitanem statku handlowego i członkiem bogatej kupieckiej rodziny Erdonów z Thalnii. Poprosiłem, żeby zabrała mnie na pokład; już nie mogłem usiedzieć na miejscu. Zgodziła się, więc wypłynąłem z nią.

Redhawk! Raven! — Linden myślał przez chwilę. — A tak! Przypominam sobie. Zwłaszcza małego, rudego chłopca. Kochał konie.

W umyśle Lindena rozległ się chichot Ottera.

Małego?! Ten chłopak jest teraz prawie twojego wzrostu! I ku rozpaczy ojca nadal ma bzika na punkcie koni. Szkoda, że nie płynie ze mną. Szybko znaleźlibyście wspólny język.

Linden skinął głową, zapominając jak zwykle, że Otter go nie widzi. A jednak czuł się tak, jakby bard stał tuż obok.

A po co podróżujesz do Casny?

To po prostu pierwszy północny port, do którego ma zawinąć „Morska Mgła”. Zamierzałem udać się do Smoczej Twierdzy i wyciągnąć cię na wspólną wędrówkę. Biedna Maurynna; kiedy się dowiedziała, chciała mi towarzyszyć za wszelką cenę. Namawiała swojego wuja, czyli głowę rodziny, żeby zlecił jej podróż handlową lądem, ale niestety nie miał dla niej nic takiego.

Linden był ciekaw, kim jest Maurynna. Po chwili domyślił się, że to kapitan statku. A po brzmieniu wewnętrznego głosu Ottera odgadł, kto jest ofiarą barda.

Co ty knujesz? — spytał.

Niech cię o to głowa nie boli, chłopie. O bogowie, nie widzieliśmy się kawał czasu!

Linden westchnął. Zapomniał, jak długo ciągną się lata zwykłym śmiertelnikom. Częścią magii Ludzi Smoków było to, że nie odczuwali upływu czasu, dopóki nie obudziła się smocza połowa ich duszy. Lata mijały im z szybkością dni. Błogosławieństwo i zarazem przekleństwo.

Rozmasował skronie. Nawet mimo pomocy magii merlingów zaczynała go boleć głowa.

Kief i Tarlna też lecą — powiedział.

Na moment ogarnął go smutek. Miał nadzieję, że Otter tego nie wyczuje.

Tarlna, hę? Pechowiec z ciebie. Ale Maurynna będzie zachwycona! Trójka Ludzi Smoków w Casnie!

Linden uniósł brwi. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin