Beagle Peter Soyer - Kryształy Czasu.pdf

(911 KB) Pobierz
Beagle Peter Soyer - Krysztaly
Beagle Peter S. - Kryształy czasu
Przekład Maria Duch
THE FOLK OF THE AIR
© 1977
pl brak
Dla Colleen J. McElroy, bez której wsparcia, rady, słów otuchy, kakao o północy i
irytującej odmowy zrozumienia, iż pewne książki po prostu się nie kończą, ta książka
nigdy nie zostałaby ukończona.
l .
Farrell przyjechał do Avicenny o czwartej trzydzieści nad ranem bardzo starym
mikrobusem volkswagenem, zwanym Madame Schumann-Heink. Deszcz właśnie
przestał padać. Przy Gonzales, dwie przecznice od zjazdu z autostrady, zatrzymał się
przy krawężniku i oparł łokcie na kierownicy. Jego pasażer ocknął się z cichym
jękiem i chwycił się za kolano.
- W porządku - powiedział Farrell. - Jesteśmy na miejscu.
- Na miejscu? - zapytał pasażer. Nadal nieprzytomnie spoglądał w dal na tory
kolejowe i wagony. Miał około dwudziestki. Ciemnowłosy, z różowymi
policzkami, sprawiał równie sympatyczne wrażenie, jak świeża porcja lodów.
Farrell zabrał go w Arizonie, w pobliżu Pimy, uznając, że pulower, tabaczkowe
spodnie i biała wiatrówka autostopowicza podróżującego przez indiański
rezerwat San Carlos stanowią niekwestionowany znak niebios. Po dwóch
dniach i nocach niemal nieprzerwanej jazdy chłopak nie był ani trochę bardziej
spocony czy brudniejszy niż poprzednio, zaś Farrell nadal nie mógł spamiętać
czy nazywał się Pierce Harlow czy Harlow Pierce. Z niewzruszoną
uprzejmością zwracał się do Farrella mister i ze szczerą powagą wypytywał go,
jak to było, gdy słuchał po raz pierwszy “Eleanor Rigby” i “Day Tripper”.
- Avicenna, Kalifornia - oznajmił mu Farrell z uśmiechem. - Muzeum mojej
pokrętnej młodości, grobowiec najdroższych i najbardziej niemiłych
wspomnień. - Opuścił szybę w oknie i ziewnął z radością. - Powąchaj, jak miło
cuchnie, to zatoka. Musi być odpływ.
Pierce/Harlow zgodnie z instrukcją wciągnął powietrze nosem.
- Aha. Tak, czuję. Naprawdę miły. - Przeciągnął dłońmi po włosach, które z
miejsca zespoliły się ponownie w jedną gładką bryłę. - Mówiłeś, że ile to już
jest?
- Dziewięć lat - odparł Farrell. - Prawie dziesięć, od kiedy zakończyłem
naukę. Nie mam pojęcia, o czym, do diabła, myślałem tamtego ranka. Pewnie
po prostu byłem roztargniony.
Chłopak zachichotał uprzejmie, odwracając się, aby pogmerać w plecaku.
- Mam tu gdzieś adres, pod który powinienem się udać. To w pobliżu
miasteczka uniwersyteckiego. Mogę po prostu zaczekać. - W przyćmionym
świetle wczesnego poranka jego kark wydawał się dziecięco wiotki i kruchy.
Niebo koloru rtęci przypominało skłębioną watę.
- Zwykle widać stąd cały teren uniwersytetu, dzwonnicę i resztę. Nie
pamiętam, by bywało tak mgliście - powiedział Farrell. Przeciągnął się aż do
bólu, splatając dłonie za głową i czując jak zesztywniałe mięśnie trzeszczą,
wzdychają i mruczą. - Nie mogę jeszcze obudzić kumpla, jest dużo za wcześnie.
 
Trzeba pomyśleć o śniadaniu. Przy Gould była jadłodajnia czynna całą dobę. -
Jedynie iskierka bólu pozostała, gdy rozluźnił mięśnie i spojrzał w dół na
Pierce’a/Harlowa, który z nieśmiałym uśmiechem trzymał ostrze sprężynowego
noża przy jego boku, tuż powyżej paska.
- Doprawdy przykro mi, sir - powiedział Pierce/Harlow. - Proszę nie robić
niczego głupiego.
Farrell wpatrywał się w niego tak długo i obojętnie, że chłopak zaczął się
denerwować, sztywniał za każdym razem, gdy ze świstem mijał ich jakiś samochód.
- Niech pan położy portfel na siedzeniu i wysiądzie. Nie chcę żadnych
kłopotów.
- Zdaje się, że nie wybierasz się do Exeter - rzekł w końcu Farrell.
Pierce/Harlow pokręcił głową. - Chyba nie ma sensu mówić o pracy trenera.
- Panie Farrell - odparł Pierce/Harlow stanowczym, przyciszonym głosem -
pan myśli, że w rzeczywistości nie chcę pana skrzywdzić. Niech pan tak nie
sądzi. - Przy ostatnim słowie nóż mocniej wbił się w bok Farrella, wkręcając się
w jego koszulę.
Farrell westchnął i wyciągnął nogi, z jedną ręką nadal na kierownicy, i sięgnął powoli
po portfel.
- Cholera, to żenujące. Wiesz, nigdy przedtem mnie nie obrobiono. Przez te
wszystkie lata w Nowym Jorku łaziłem po nocach wszędzie, jeździłem metrem i
nigdy mnie nie obrobiono. W każdym razie nie w Nowym Jorku i nie zrobił
tego amator, który nie wie nawet, gdzie powinien przyłożyć nóż. - Odetchnął,
jak mógł najgłębiej i najciszej.
Pierce/Harlow uśmiechnął się ponownie, kiwając z wdziękiem wolną ręką.
- No cóż, a więc chyba się to panu należało? To tylko ryzyko zawodowe, nic
wielkiego.
Farrell wyciągnął już portfel. Odwrócił się do chłopaka, czując, że nacisk noża nieco
zelżał.
- Trzeba było zwędzić go już w Arizonie. Miałem wtedy więcej forsy. Nie
musiałem jeszcze kupować żarcia dla dwóch osób.
- Nie znoszę obrabiania w czasie jazdy - odparł wesoło Pierce/Harlow. - Daj
spokój, kupiłem kilka razy benzynę.
- Za siedem doków w Flagstaff - prychnął Farrell. - Lepiej milcz, złotko.
- Niech pan przestanie, niech się pan na mnie nie złości. - Pierce/Harlow
nagle zaczął się trząść niepokojąco, czerwieniąc się w półmroku, jąkając i
połykając sylaby.
- A co z tą benzyną, którą kupiłem w Barstow? Co z nią?
Z naprzeciwka nadbiegała ku nim para młodych ludzi. Idealnie do siebie pasowali w
swej radośnie podskakującej pulchności, zielonych dresach i miarowym dyszeniu.
- Nie, nie kupiłeś. Barstow? Jesteś pewny? - powiedział Farrell. - Czy to
sprytny plan? Co będzie, jeśli to nie jest sprytny plan?
- Pewnie, do cholery - warknął Pierce/Harlow. Wyprostował się, nóż młócił
zygzakowato powietrze pomiędzy nimi. Farrell obejrzał się przez ramię. Miał
nadzieję zwrócić uwagę kobiety, nie rozdrażniając go już bardziej. Mijając ich,
rzeczywiście odwróciła głowę i nawet zatrzymała się, chwytając ramię swego
towarzysza. Farrell wytrzeszczył oczy i dyskretnie nadął nozdrza, usilnie
starając się wyglądać na śmiertelnie przerażonego. Biegacze spojrzeli na siebie
i dysząc minęli mikrobus. Tylko na chwilę stracili krok.
- A we Flagstaff było dziewięć osiemdziesiąt trzy. Żeby to było jasne, panie
 
Farrell - powiedział Pierce/Harlow. Pstryknął palcami, spoglądając na portfel.
Farrell wzruszył z rezygnacją ramionami.
- O co tu się kłócić. - O Boże, no to do dzieła. Rzucił portfel tak, że odbił się
od prawego kolana Pierce’a/Harlowa i spadł pomiędzy fotel i drzwi. Chłopak
odruchowo po niego sięgnął i w tym momencie Farrell uderzył. To określenie
wolał w każdym razie pamiętać, choć rzucić się, chapnąć i drzeć pazurami też
by tu pasowało. Celował w nadgarstek dłoni trzymającej nóż, ale zamiast tego
trafił na dłoń cofającego się Pierce’a/Harlowa, zgniatając mu palce o kościaną
rękojeść noża. Pierce/Harlow z trudem złapał oddech, warknął i kopnął Farrella
w goleń, wyszarpując dłoń z jego uścisku. Farrell puścił go, gdy tylko poczuł
chłód ostrza przesuwającego się pomiędzy palcami, a potem usłyszał jak
rozdziera mu rękaw koszuli. Nie było bólu, krwi, jedynie chłód i zamykające się
i otwierające usta Pierce’a/Harlowa. To nie był sprytny plan.
Niestety, był jedyny. Jego naturalny dar wymigiwania się z sytuacji bez wyjścia nigdy
nie ujawniał się przed siódmą rano. O tej porze mógł jedynie pomyśleć o uchyleniu
się przed przeraźliwie błyskającym nożem Pierce’a/Harlowa i wrzuceniu biegu
Madame Schumann-Heink z mglistą wizją wjechania nią w całodobową pralnię
samoobsługową na rogu. Pod wpływem nagłego impulsu wrzasnął również co tchu w
płucach “Kreegaaahh!”, po raz pierwszy od czasu, gdy jako jedenastolatek skakał z
łóżka rodziców, które było brzegiem rzeki Limpopo, na swą kuzynkę Mary Margaret
Louise, która była krokodylem.
Pierwszym, co wydarzyło się zaraz potem, było ześliźnięcie się jego znoszonego
trampka ze sprzęgła. Drugim było to, że wsteczne lusterko spadło mu na kolana, gdy
Madame Schumann-Heink stanęła dęba na tylnych kołach i zatańczyła niezgrabnie na
środku Alei Gonzalesa, nim uderzyła o ziemię z impetem, który cisnął
Pierce’a/Harlowa tak, że uderzył o tablicę rozdzielczą. Sprężynowiec przekrzywił się
w jego palcach.
Farrell nie miał szansy skorzystać z okazji. Sam był na wpół oszołomiony, a Madame
Schumann-Heink skoczyła na drugim biegu ku lewemu krawężnikowi, celując prosto
w zaparkowany tam mikrobus z pięknie wymalowanym na bokach napisem “Mobile
Immense Grace UFO Ministry”. Farrell skręcił desperacko kierownicę i stwierdził, że
leci prosto pod nos śmieciarki, która toczyła się na niego z błyskającymi światłami i
rykiem klaksonu, niczym prom we mgle. Madame Schumann-Heink zdumiewająco
zwinnie zawróciła i popędziła przed ciężarówką, huśtając się ułomnie na padniętych
amortyzatorach, z rurą wydechową rozsadzaną pryknięciami i czymś, o czym Farrell
wolał nie myśleć, wleczonym za przednią osią. Walnął w klakson i nie przestawał
trąbić.
Obok niego Pierce/Harlow, blady jak kreda z szoku i wściekłości, tarł na oślep usta
pięścią, plując krwią.
- Ugryzłem się w język - wymamrotał. - Chryste, ugryzłem się w język.
- Ja też się kiedyś ugryzłem - powiedział ze współczuciem Farrell, nie
odwracając się. - Trudne do zniesienia, co? Spróbuj odchylić trochę głowę do
tyłu.
Jego dłoń zaczęła nieśmiało wędrować w kierunku noża leżącego na kolanach
Pierce’a/Harlowa. Ale jego umiejętność patrzeniem kątem oka również spała tego
ranka. Gdy spróbował drugi raz, Pierce/Harlow głośno wciągnął powietrze, schwycił
nóż i jedynie o centymetry chybił celu, trafiając w obicie fotela. Farrell skręcił ostro
w lewo, tuż przed nosem trąbiącej półciężarówki i kołysząc się, Madame Schumann-
Heink pognała boczną ulicą wzdłuż szeregu hurtowni mebli i firm pośredniczących w
 
handlu artykułami gospodarstwa domowego. Usłyszał, jak wszystkie leżące z tyłu
luźno rzeczy zaczęły obijać się o ściany mikrobusu i pomyślał: słodki Jezu, lutnia,
kurcze pieczone. Nowe zmartwienie sprawiło, że dopiero po minięciu dwóch
przecznic zauważył, że cały ruch był z naprzeciwka.
- Cholera - powiedział ponuro Farrell. - Skąd mogłem wiedzieć?
Pierce/Harlow skulił się na fotelu i wymachując niedorzecznie łokciami, usiłował
uczepić się czegokolwiek, nie wyłączając Farrella.
- Zatrzymaj się albo cię dźgnę. Natychmiast, bo zrobię to. - Krzyczał, policzki
poczerwieniały mu groteskowo.
Kamper wielkości polnego lotniska wypełnił przednią szybę. Farrell jęknął cicho pod
nosem. Zarzucając tyłem na mokrym bruku, skręcił w prawo i skierował Madame
Schumann-Heink w górę wjazdu na parking. Na szczycie podjazdu wydarzyły się
dwie istotne rzeczy: Pierce/Harlow schwycił go za szyję, a Madame Schumann-Heink
pogodnie wyskoczył bieg - jej najstarsza sztuczka, zawsze używana w
najrozsądniejszym momencie - i mikrobus zaczął toczyć się do tyłu. Farrell ugryzł
Pierce’a/Harlowa w przedramię. Zaciskając zęby, zdołał jeszcze jakoś silnym
szarpnięciem wrzucić wsteczny bieg i posłać volkswagena na oślep z powrotem na
ulicę, tuż za kamperem, ale prosto w barykadę z drewnianych kozłów, osłaniającą
wyboje. Lutnia, błagam, niech to licho. Tylne światło rozprysło się, a Pierce/Harlow i
Farrell z krzykiem zwolnili uścisk. Madame Schumann-Heink ponownie wskoczyła
na luz. Farrell odepchnął Pierce’a/Harlowa, szperał przez chwilę dźwignią w
poszukiwaniu drugiego biegu, który nigdy nie był dokładnie tam, gdzie powinien i
wdusił gaz.
Madame Schumann-Heink, która normalnie potrzebowała wiatru w ogon i dwóch dni
uprzedzenia, by rozpędzić się do pięćdziesięciu mil na godzinę, tym razem mknęła
sześćdziesiątką, nim jeszcze dotarli do Gonzales. Pierce/Harlow wybrał ten właśnie
moment na ponowny atak, co okazało się niefortunne, ponieważ Farrell wszedł
właśnie na pełnym gazie w zakręt, pokonując go na dwóch kołach. Pierce/Harlow
wylądował na kolanach Farrella z nożem osobliwie wtulonym pod pachę.
- Lepiej, żebyś przyjął tę pracę przy komputerach - powiedział Farrell. Pędzili
Gonzales z powrotem, w kierunku autostrady. Pierce/Harlow wyplątał się, otarł
krwawiące usta i skierował nóż we właściwą stronę.
- Dźgnę cię - powiedział zdesperowany. - Przysięgam na Boga.
Farrell nieco zwolnił.
- Widzisz ten filar, ten z tablicą? - zapytał, wskazując na zbliżający się
rozjazd. - Tak? Zastanawiałem się właśnie, czy zdołałbyś wyrzucić nóż przez
okno, nim w niego uderzę? - Uśmiechnął się przez zaciśnięte usta w nadziei, że
przypomina syfilityka odbierającego prognozę pogody z Alfa Centauri swoją
protezą zębową i dodał pogodnie: - Jej opony są łyse, hamulce zapowietrzone, a
z ciebie zaraz zostanie mokra plama na siedzeniu.
Nóż odbił się od filaru, gdy Farrell skręcił w bok. Kierownica trzęsła się i drżała w
jego dłoniach niczym złowiona ryba, tylne opony wydały przejmujący pisk. Przy
braku wstecznego lusterka pojawienie się starego zielonego kabrioletu, który
skręcając szaleńczo, usiłował trzymać się drogi, było jak nagły cios maczugą.
Samochód ślizgał się w kierunku mikrobusu niczym asteroid powoli przyciągany
przez niemiłosierną masę większej planety. Był taki moment, że dla Farrella nie
istniało nic poza podwodną ociężałością ruchów twarzy kierowcy, marszczącej się
bezgłośnie z przerażenia pod wielkim puszkowatym hełmem, ciężkimi złotymi
łańcuchami i ozdobami spływającymi kaskadami po różowawym ciele kobiety
 
siedzącej obok niego, rozetką rdzy wokół klamki i mieczem w dłoni ciemnoskórego
mężczyzny z tylnego siedzenia. Zdawało się, że chciał odparować atak Madame
Schumann-Heink. Potem Farrell rozciągnął się jak długi na kierownicy i z całej siły
obrócił ją w prawo. Mikrobus z piskiem opon skręcił ostro wokół następnego filaru,
ostatecznie zatrzymując się z trzaskiem tuż za kabrioletem, który odzyskał już
równowagę i pognał w kierunku zatoki. Farrell widział, jak czarnoskóry mężczyzna
wymachiwał we mgle mieczem niczym zdobywca, dopóki samochód nie zniknął na
podjeździe biegnącym do autostrady.
Farrell odetchnął. Uświadomił sobie, że Pierce/Harlow wrzeszczy już od jakiegoś
czasu, trzęsąc się i kuląc na podłodze. Farrell zgasił silnik.
- Skończ z tym - powiedział - tam jest radiowóz. - Sam też dygotał,
zastanawiając się czy tamten podniesie ręce.
Nie nadjeżdżał żaden radiowóz, ale Pierce/Harlow przestał zawodzić tak nagle jak
dziecko, połykając łzy i ocierając twarz rękawem.
- Jesteś szalony. Jesteś naprawdę szalony. - Głos łamał mu się w płaczliwej
czkawce.
- Pamiętaj o tym - powiedział z naciskiem Farrell. - Spróbuj tylko wysiąść po
nóż, a rozjadę cię.
Pierce/Harlow cofnął szybko rękę od drzwi i wlepił w niego wytrzeszczone oczy.
Farrell zignorował go, czekając, by przestało mu wirować przed oczyma i ustąpiły
dreszcze wstrząsające ciałem. Potem uruchomił ponownie Madame Schumann-Heink
i skręcił powoli, rozglądając się ostrożnie na wszystkie strony. Pierce/Harlow chciał
protestować, ale Farrell uprzedził go.
- Bądź cicho. Mam cię dosyć. Po prostu bądź cicho.
- Dokąd jedziesz? - chciał wiedzieć Pierce/Harlow. - Jeśli myślisz, że
zabierzesz mnie na policję...
- Krew mnie zalewa - powiedział Farrell. - Pierwszego tutaj od dziesięciu lat
ranka nie mam zamiaru spędzić z tobą na posterunku. Uspokój się, a podrzucę
cię do szpitala. Obejrzą ci tam język.
Pierce/Harlow zawahał się, potem usiadł z powrotem, obmacując usta i oglądając
palce.
- Pewnie będą mnie musieli szyć - rzucił oskarżycielsko. Farrell jechał na
niskim biegu, wsłuchując się z uwagą w nowe zgrzytliwe dźwięki dobiegające
spod samochodu.
- Przy odrobinie szczęścia. Ja pewnie będę musiał zaszczepić się przeciwko
wściekliźnie.
- Nie mam żadnego ubezpieczenia - powiedział Pierce/Harlow.
Farrell uznał za rozsądne nie odpowiadać i skręcił ostro w lewo na ulicę Paige,
przypominając sobie nagle, że gdzieś tu powinna być klinika. Pamiętał spokojną,
deszczową noc, bardzo podobną do tej, gdy zaciągnął Clawhammera Perry Browna na
pogotowie, wrzeszcząc w przekonaniu, że ciało Perry’ego z każdą chwilą robi się
chłodniejsze na jego plecach. Stary chudzielec Clawhammer. Samochodowy złodziej,
wspaniale grający na banjo, największy z prawdziwie nieznośnych
nieprzyjemniaków, jakich spotkałem. I Wendy na tylnym siedzeniu, klnącą cala
drogę, ponieważ to ona go rzuciła, mówiąc, że ślubu nie będzie. Och Boże, to były
czasy, to były czasy. Postanowił opowiedzieć Benowi o Perrym Brownie, gdy
dojedzie tam, gdzie jechał. Potem się roztył, tak mówili.
Gdy zatrzymał się przed kliniką, na niebie widać już było szaromusztardową plamę,
wychylającą się zza cynowego rąbka. Obcy by to przegapił, ale Farrell nadal potrafił
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin