Hans Hellmut Kirst - Wilki.doc

(3315 KB) Pobierz
HANS HELLMUT

HANS  HELLMUT

KIRST

WILKI


Kto z wilkami wyje,

niech nadal prowadzi psie życie.

Przysłowie mazurskie

Jest to historia niejakiego Alfreda Materny. Zdarzyła się w jednym
z owych odległych zakątków ziemi, w których czas wydaje się stać
w miejscu. Ten zakątek nazywał się Maulen. Dokładniej: wieś Maulen,
położona w południowej części Prus Wschodnich, pomiędzy bagnem,
lasem i jeziorem. To, co się stało, miało początek w 1932/1933,
a kończyło się przez dwanaście lat, które potem nadeszły. W latach
tych świat został zniszczony niczym ogród, do którego wtargnęły dziki.

Zanim jednak nastąpiła ta katastrofa, płodzenie i śmierć były
w Maulen tak naturalne jak deszcz i słońce. Ziemia była łóżkiem
i całunem, namiętności ludzkie zaś wydawały się niczym innym niż
prawem natury. I niejeden uważał Pana Boga za pana brata.

Ten Alfons Materna jednak pragnął żyć, nic poza tym. Cena, jaką
musiał za to zapłacić, była wysoka.- Umierali przy tym ludzie. Ale
wówczas na Mazurach nawet trupy mogły pobudzać do śmiechu,.


Część pierwsza

GODZINA WILKÓW

1932 1933


I

Zgraja psów to zajęcy śmierć.

Ale siła rozrodcza zajęcy             

przewyższa wszelkie starania psów.

— Nic na to nie poradzi — rzekł Alfons Materna, kiedy
doniesiono mu o śmierci syna.

Rozpostarł bezradnie ramiona. Pochylił przy tym głowę, jak gdyby
nie chciał dopuścić, aby ktoś mógł cokolwiek wyczytać z jego oczu.
Twarz miał całkowicie bez wyrazu.

              Śmierć jest częścią naszego życia — powiedział.

Był o tym przekonany. Od chwili narodzin człowieka na każdym
kroku czyhał na niego koniec. Dusiły się niemowlęta. Małe dzieci
topiły się w jeziorze. Konie tratowały ludzi na śmierć. Padali od udaru
słonecznego. Wyniszczał ich alkohol.             

          Nie pytam, dlaczego musiał umrzeć, na to pytanie nikt nie może
mi dać odpowiedzi. Ale jedno chcę wiedzieć: w jaki sposób zginął?

          Zobaczyłem tylko, jak leżał przede mną — oświadczył Moritz,
który przyniósł wiadomość.

Materna podniósł głowę jak zwierzę, które coś węszy. Jego oczy
spojrzały przy tym na ręce posłańca śmierci, które miętosiły niebieską
czapkę z daszkiem.

          Znasz mnie, Moritz, nie musisz przede mną przemilczać prawdy.
Potrafię ją znieść.

          Zaraz go tu przyniosą — powiedział Moritz wymijająco. — Już
są w drodze.             

          Czy zdarzyło się jakieś świństwo? — zapytał Materna.

          J    a nic takiego nie powiedziałem — odrzekł Moritz pospiesznie;
cofnął się przy tym, jakby ujrzał drzewo, które się na niego przewraca.
— Wiem tylko tyle, że on nie żyje.

Wokół nich były czarnoszare ściany, jak skały, na których dym
z ognisk pozostawił ślady. Duża izba Materny przypominała jaskinię,
w której stały kanciaste krzesła i szafy — wszystko jakby wykute
w kamieniu.

              Kto cię tu przysłał?

9


Alfons Materna nie był zbyt wysoki, sprawiał jednak wrażenie
krzepkiego jak konar drzewa; poruszał się zwinnie niczym pies
myśliwski i miał spojrzenie lisa. Gęsta sieć zmarszczek pokrywała jego
brązowoszarawą twarz, choć ukończył dopiero czterdzieści lat, tak
jakby przez całe życie się śmiał. Teraz jednak jego oczy patrzyły
posępnie.

         Kto mnie tu przysłał? To Johannes Eichler polecił mi...

         Wobec tego — rzekł Materna ledwie słyszalnie — zdarzyło się
świństwo. Spodziewałem się tego, choć może nie w takim stopniu.

Zacisnął dłonie. Jego prawa dolna powieka zaczęła drgać. Oblał go
pot, a twarz wyglądała jak oblepiona mokrą bibułą.

Moritz powiedział zmartwiony: — Nie denerwuj się. Takie rzeczy
się zdarzają. Któż to może wiedzieć, co się naprawdę stało. To wie
tylko Bóg.

              Nikt nie wie wszystkiego — odrzekł Materna. — Ale coś niecoś
człowiek wie, o to się Bóg zatroszczył. Wie na przykład, że każdej
jesieni opadają liście i że każdy człowiek musi umrzeć. Ale niektórzy
umierają z ręki innego człowieka. To jest morderstwo.

Moritzowi wydawało się, że dobrze zna ludzi z Maulen. Był pewien,
że na wieść o śmierci syna Materna zdrętwieje i zaniemówi. Był
przecież człowiekiem z Mazur, a tylko słabi dają po sobie poznać, co
się dzieje w ich wnętrzu; tylko stare baby płaczą.

Materna jednakże był do głębi poruszony. Kiedy zostało wspomniane
nazwisko Johannesa Eichlera, zdawało się, że płonąca zapałka padła
na snop słomy.

Alfons Materna powiedział: — Jeśli to oni zabili mojego syna, to
biada im! Będę dochodził sprawiedliwości i nie cofnę się przed
niczym!

—- Jest tak, jak przypuszczałem. Alfred został zabity. — Materna
stwierdził to, stojąc w bramie swego obejścia. Patrzył na wóz wiozący
zwłoki, który zbliżał się powoli ku niemu.

Poznał od razu ten wóz — był własnością Johannesa Eichlera, oba
konie również. Na koźle zaś, obojętnie jakby wiózł worki z mąką alba
kartofle, siedział Eugen Eis, prawa ręka Eichlera.

Eis podniósł na powitanie dłoń, w której trzymał bat.

              Tu leży — powiedział do Materny i wskazał na postać z tyłu
wozu. — Kto by to pomyślał! Dziś żyje, jutro gnije. Tak to bywa

Alfons Materna podszedł do wozu. Widok martwego syna uderz

10


w niego z taką siłą, z jaką mazurscy drwale powali drzewa —
korony drżą już pod pierwszym ciosem!

Eugen Eis pokiwał głową. — Rzeczywiście, niezbyt tadny widok.
Cały wóz jest zapaprany krwią. Ale ja to oczyszczę.

Leżał tam syn Alfonsa Materny — skulony kłębek koścjf    ciała
i szmat. Twarz była bezkształtną masą, krwawą papką. Pierś miał
przebitą, jakby ktoś kilkakrotnie uderzył w nią kilofem.

          Jak to się mogło stać? — zapytał Materna.
Eugen Eis poinformował skwapliwie:

          Pech! Znajdował się na linii strzału.

Materna dalej wpatrywał się w poszarpany tułów. Widział podobne
trupy pod Verdun, w Maulen jeszcze nigdy. Śmierć na Mazurach
sprawowała swój urząd rzetelniej.             

         Zarządziliśmy ćwiczenia alarmowe — oznajmił Eugen Eis     
My, to znaczy ludzie z Heimatschutzu. Terenem ćwiczeń były jak
zwykle bagna. Ćwiczono rzucanie granatami ręcznymi — tym razem   
z ostrym ładunkiem. Mężczyźni wychodzili po kolei do przodu i rzucali.
I tak to się stało.             

         To było morderstwo — stwierdził Materna głucho.

         Tylko się tak nie rozpędzaj — powiedział Eis ostrzegawczym
tonem. — Nie tak pochopnie! Czyżbyś miał coś przeciwko naszemu
Heimatschutzowi?

         Tak! Skoro ten związek okazał się zgrają morderców, to mam
coś przeciwko niemu!

         Bzdura! — rzekł Eis. Dał do zrozumienia, że jego cierpliwość
jest wielka, ale ma swoje granice. — Nasi ludzie rzucali granatami. Nie
mieli pojęcia, że po tamtej stronie w wysokiej trawie, dokładnie tam,
gdzie rzucali, leżał Alfred. Kto mógł przypuszczać, że normalny
człowiek w środku dnia leży sobie ot tak w wysokiej trawie?

Materna cofnął się. Nie mógł dłużej znieść widoku syna. Spojrzał
w niebo, jakby szukając pomocy. Niebo nad Mazurami było jak
stalowoniebieska rozpostarta chusta. Bolały go oczy. Przysłonił je
dłonią.

         Możesz mi wierzyć, to był nieszczęśliwy wypadek — powiedział
Eugen Eis. — Uwierz mi we własnym interesie, bo do tej grupy, która
ćwiczyła na bagnach, należał także twój najstarszy syn Hermann.

         Hermann był przy tym?

         Oczywiście! Należy przecież do naszych najlepszych ludzi. My
nie mamy żadnych uprzedzeń, nie jesteśmy pamiętliwi. Chętnie widzimy
każdego, kto chce z nami współpracować.


Udało wam się zrobić z niego mordercę własnego brata!

— Możesz to sobie nazywać, jak chcesz — dopóki nie słyszy nas
nikt trzeci. Faktem jest, że trzech ludzi było uzbrojonych w granaty,
wśród nich Hermann. Rzucali nimi, Hermann także. Na nieszczęście
dokładnie tam, gdzie leżał Alfred. Tak to było!

Alfred Materna odwrócił się i odszedł. Powlókł się w stronę wzgórza,
ąa którym stał buk czerwony, zwany także krwawym. Zasadził go jego
ojciec przed czterdziestoma dwoma laty; w dniu, w którym on się
urodził.

Stała tam też koślawa ławka. U stóp wzgórza, w płytkiej kotlinie
leżała wieś Maulen. Ale Materna jej nie widział. Jego oczy były
przesłonięte łzami.

         Ale go wzięło — stwierdził Eugen Eis obojętnie. — Ujawnił
swoje uczucia, kto by się spodziewał?

         To wszystko jest, bardzo smutne — powiedział Moritz. — Co
mam robić?

         Pomóż mi to wyładować — rzekł Eugen.

Ale zanim zabrali się do przenoszenia zwłok do domu, zjawiła się
Margarete, żona Materny. Z wymuszoną godnością podeszła do
wozu. Twarz miała kredowobiałą, oczy patrzyły nieruchomo.

         Ona wie, co wypada — szepnął Moritz z uznaniem. — Zupełnie
inaczej niż jej mąż.

         Co ona widziała w tym Maternie — szepnął mu w odpowiedzi
Ep— jest dla mnie do dziś zagadką.

Czy bardzo cierpiał? — zapytała Margarete.

- Ani trochę! — zapewnił Eugen Eis. — Śmierć nastąpiła od razu.

              Przynajmniej taka pociecha — powiedziała Margarete.
- Gdzie mamy go zanieść?

; - Do izby. — Głos jej nawet nie zadrżał; dźwięczał jasno i mocno.
Moritz przypomniał sobie, że zmarły nie był jej synem; spośród trojga
dzieci Materny tylko córka była jej. Patrzył jednak z uznaniem, jak
odchodziła wyprostowana.

              Coś ci powiem — oznajmił Eugen Eis, kiedy wspólnie z Moritzem
ściągali zwłoki z wozu. — Tu się sam diabeł nie rozezna. I właśnie dlatego
dla nas już najwyższy czas. Tu chodzi o naszą przyszłość i tak dalej.

Eugen Eis pracował pewnymi ruchami. — Ten syn Materny żył
sobie spokojnie i nie wadził nikomu, zupełnie jak jego ojciec, Ale takie
coś nie ujdzie na dłuższą metę. W każdym razie nie, u nas.

12


Moritz chwycił za stopy owinięte w płachtę namiotową zwłoki.

:— Diabelnie ciężki! My się tu mordujemy, a Materna siedzi sobie
na swojej ławce i gapi się na okolicę. Kto wie, co on tam knuje.

Eugen Eis skoncentrował się na swoim transporcie. Ułożył trupa
w izbie na stole; w ten sposób wykonał polecenie. Wytarł ręce
w płachtę.

Na koniec powiedział: — Nie powinno się tu długo zostawiać tej
nędznej świni. Wkrótce zacznie śmierdzieć.

              Nie chcę nikogo widzieć — powiedział Alfons Materna.     — I nie
chcę, aby mnie ktokolwiek oglądał. — Siedział wciąż jeszcze na ławce
pod czerwonym bukiem.

              Powinieneś być teraz w domu, Alfons. Jesteś tam potrzebny.
Po śmierci rodziców tylko jeden człowiek na świecie mówił do niego

po imieniu. Był to Jakub Jabłoński, jego jedyny przyjaciel i pierwszy
parobek. Dzieci Materny nazywały go     ojcem    , a było ich troje:
Hermann, najstarszy syn, ten który rzucił w brata granatem, młodszy    1
Alfred, który teraz był trupem, i Brigitte, córka. Margarete, którą
poślubił po śmierci swojej pierwszej żony, mówiła do niego     Materna    i to nierzadko tonem, jakby się zwracała do służby.

          Nie możesz się tu chować, Alfons.

          A co mam robić, Jakub?              :

Tylko w obecności tego jedynego człowieka Materna mówił to, co1
myślał. I tylko Jakub Jabłoński wiedział, że Alfons Materna potrafi
płakać. Widział łzy u tego twardego, mrukliwego człowieka trzykrotnie.
Po raz pierwszy, kiedy zmarła mu matka. Potem, kiedy dziewczyna
nazywała się Hilda — została wyciągnięta martwa z wody. Po raz
trzeci obserwował to Jakub właśnie w tej chwili.               

         Nie płacz, człowieku — powiedział Jabłoński ostro. — Masz
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin