Masterton Graham-Zwierciadło Piekieł.pdf

(1796 KB) Pobierz
Masterton Graham-Zwierciadlo Piekiel
Graham Masterton - Zwierciadło piekieł
Graham Masterton
Zwierciadło piekieł
Przełożyła Paulina Braiter
Wydanie oryginale: 1988
Wydanie polskie: 1992
A Francois Truchaud
Merci, mon ami!
1.
Morris Nathan uniósł do oczu złożone niby lorgnon okulary przeciwsłoneczne i z zadowoleniem przyjrzał się swej
czwartej żonie krążącej leniwie po basenie na materacu.
– Martin – rzekł – powinieneś oszczędzać energie. Nikt, ale to nikt nie będzie chciał zrealizować filmu o Boofulsie.
Jak myślisz, czemu do tej pory ktoś się tym nie zajął?
– Może nikt o tym nie pomyślał? – zasugerował Martin. – Albo i pomyślał, ale uznał to za zbyt oczywiste. Dla mnie
jednak to naturalne. Złotowłosy chłopczyk ze stanowego sierocińca w Idaho staje się światową gwiazdą. I to w niecałe trzy
lata.
– Tak, jasne – zgodził się Morris. – Po czym zostaje porąbany na więcej kawałków, niż liczy sobie przeciętna
układanka.
Martin odstawił szklankę.
– No cóż, zgadza się. Ale wszyscy o tym wiedzą, to znaczy stanowi to część podstawowej legendy, toteż nie
pokazuję jego śmierci. Żadnych plastycznych szczegółów. Widzimy tylko, jak odjeżdża ze studia tego ostatniego wieczoru.
Trochę przypomina to Butcha Cassidy i Sundance Kida . Pamiętasz tamto zakończenie.
Morris opuścił okulary i przyjrzał mu się z namysłem.
– Wiesz co, Martin? Przez długi czas oszukiwałem się, że żenię się dla intelektu, czy uwierzysz? Konwersacja,
dowcip, głębia – tego szukałem w kobiecie. A przynajmniej wmawiałem sobie, że tego właśnie pragnę. Trzy moje pierwsze
żony miały ukończone studia. No, pamiętasz Sherri, tę trzecią? Pytam się, kto mógłby ją zapomnieć? Ale potem, pewnego
dnia, już po naszym rozwodzie, przeglądałem album z fotografiami i zdałem sobie sprawę z tego, że wszystkie moje żony
miały jedną wspólną cechę i nie był to bynajmniej intelekt. Odwrócił się i miłośnie spojrzał na dwudziestodziewięcioletnią
rudowłosą kobietę w skąpym szydełkowym bikini, zataczającą krąg za kręgiem na zmarszczonej bryzą powierzchni
basenu. – Bufory. Oto, dlaczego ją poślubiłem. I byłem głupcem, wstydząc się przed sobą do tego przyznać. Zupełnie jak
faceci, którzy kupują Playboya wmawiając sobie, że to tylko dla artykułów. – Otarł usta wierzchem dłoni. – Zgoda, to
infantylne. Ale to mi się właśnie podoba. Bufory.
Martin osłonił oczy ręką i zerknął na kobietę w basenie.
– Czyli tym razem dokonałeś dobrego wyboru?
– No jasne. Bo Alison ma figurę bez rozumu. Jeśli odejmiesz jej iloraz inteligencji od obwodu biustu, otrzymasz
liczbę trzycyfrową. I możesz mi wierzyć, że jeśli kiedyś jeszcze spotkam babkę, która na mnie podziała, będzie to jedyna
interesująca mnie statystyka.
Martin odczekał chwilę przed powrotem do tematu Boofulsa. Nie chciał, aby Morris pomyślał sobie, że nie ciekawi
go Alison, znikomość jej inteligencji ani ogrom biustu. Podniósł do ust swoją wódkę z sokiem pomarańczowym, wolno
wysączył łyk, po czym z powrotem odstawił ją na biały stół z lanego żelaza.
– Mam tu streszczenie, gdybyś chciał rzucić na nie okiem – zaproponował, odchrząkując.
Morris wolno potrząsnął głową.
– Martin, to trucizna. Wszyscy producenci, o których jestem w stanie pomyśleć, znienawidzą ten pomysł. Jest na
nim piętno Kaina, cała ohyda spraw Fatty’ego Arbuckle’a, Lupe Yeles czy Sharon Tate. Zapomnij o tym. Wszyscy inni już
dawno to zrobili.
– Wciąż jednak czasami wieczorem pokazują jeszcze w telewizji Gwiżdżącego Chłopca – nalegał Martin. – Niemal
każdy, kogo zapytasz, pamięta co najmniej dwie linijki „Heartstrings”, nawet jeśli nie wie, kto pierwszy to śpiewał.
Morris milczał przez długą chwilę. Para kalifornijskich przepiórek z trzepotem wylądowała na dachu basenowej
przebieralni zbudowanej w stylu Tudorów, zaczęła ćwierkać i rozglądać się za prażonymi fistaszkami. W końcu
powiedział:
– Martin, jesteś dobrym scenarzystą. Pewnego dnia zostaniesz bogatym scenarzystą, oczywiście jeżeli dopisze ci
szczęście. Ale jeśli będziesz łaził po Hollywood, próbując wepchnąć komuś akurat ten temat, to skończysz jako żaden
autor, zero, bo nikt nie zechce się z tobą zadawać. Zrób sam sobie przysługę i zapomnij o tym, że Boofuls kiedykolwiek
istniał.
– Daj spokój, Morris, to idiotyczne. To jakby upierać się, że nigdy nie było Shirley Tempie.
– Niezupełnie. W końcu Shirley Tempie nie została zarąbana na śmierć przez swoją babkę, prawda?
Martin zwinął scenariusz w rulon i uderzył nim w dłoń.
– Nie wiem, Morris. To coś, co naprawdę chciałbym zrobić. Jest w tym absolutnie wszystko. Piosenki, taniec,
sentymentalna historyjka.
Alison przypłynęła do brzegu i wspięła się na krawędź basenu. Morris obserwował ją wzrokiem dobrotliwego
posiadacza; poczerwieniałe od słońca ręce splótł na brzuchu niczym Budda.
– Czyż nie jest świetna? – zwrócił się do całego świata.
Martin skinął ku niej głową.
– Jak leci?
Alison uścisnęła wyciągniętą dłoń, ochlapując wodą jego i scenariusz.
– W porządku, dzięki. Choć wydaje mi się, że chyba zaczyna mi się łuszczyć skóra na nosie. Jak myślisz?
1 / 121
455626692.002.png
Graham Masterton - Zwierciadło piekieł
– Powinnaś używać olejku, kwiatuszku – odparł Morris.
Alison była bardzo ładna, tym specjalnym rodzajem pustej urody. Zadarty, piegowaty nos. Bladozielone oczy.
Szeroki, z dentystycznego punktu widzenia bezbłędny uśmiech.
I naprawdę ogromne piersi, każda równie duża jak jej głowa, ledwo mieszczące się w szydełkowym staniczku bikini.
Po krótkich obliczeniach Martin doszedł do wniosku, że jej iloraz inteligencji wynosił 29, plus minus parę centymetrów.
– Zostaniesz na obiedzie? – zapytała Alison. – Będzie tylko jogurt i owoce. Wiesz – moja linia i brzuszek Morriego.
Martin pokręcił głową.
– Przyszedłem tylko pokazać Morrisowi mój nowy scenariusz.
Alison zachichotała i nachyliła się, aby pocałować Morrisa w pomarszczone, szkarłatne czoło.
– Mam nadzieję, że mu się spodobał. Zrzędził dziś caaaały dzień.
– Niespecjalnie. Tak naprawdę, to wzbudził jego żywą niechęć.
– Och, Morry – nadąsała się Alison.
Morris wydał z siebie długie, przeciągłe westchnienie.
– Martin napisał scenariusz o Boofulsie.
Alison skrzywiła się z dziecinnym niesmakiem.
– Boofuls? Nic dziwnego, że Morry’emu się to nie podobało. To takie okropne. To ma być horror?
– Nie – wyjaśnił Martin, starając się zachować cierpliwość. – Musical oparty na jego życiu. Chciałem opuścić to, co
się zdarzyło na końcu.
– Ale jak chcesz to zrobić? – niewinnie zapytała Alison. – No wiesz, jeśli mówisz „Boofuls”, to jest to jedyna rzecz,
jaką się pamięta. To znaczy, co się z nim w końcu stało.
Morris wzruszył ramionami, jakby potwierdzało to ostatecznie jego opinię. Jeśli dziewczyna tak tępa jak Alison
uważała, że scenariusz na temat Boofulsa to okropny pomysł, to co tu mówić o Paramouncie? Albo M-G-M, gdzie Boofuls
kręcił swój ostatni, nie dokończony film w dniu, kiedy został zamordowany?
Martin dopił drinka i wstał.
– Chyba będę leciał. Muszę jeszcze skończyć tę przeróbkę Drużyny A .
Morris z powrotem opadł na swój materac, a Alison przysiadła na jego grubym, włochatym udzie.
– Słuchaj – powiedział. – Nic mogę ci zabronić, żebyś próbował sprzedać ten pomysł. Moja rada jednak brzmi: nie
rób tego. Nic dobrego z tego nie będzie, a może ci to bardzo zaszkodzić. Jeśli jednak będziesz próbować, nie mieszaj mnie
do tego. Zrozumiałeś?
– Jasne, Morris – odparł Martin świadomie wyważonym tonem. – Rozumiem. Dzięki za poświęcenie mi cennego
czasu.
Przeciął świeżo podlany trawnik, idąc w stronę tylnej bramy. Jego wyblakły mustang koloru mosiądzu zaparkowany
był w cieniu eukaliptusa tuż za furtką. Rzucił scenariusz na przednie siedzenie, wsiadł i uruchomił silnik.
– Morris Nathan, arbiter dobrego smaku – powiedział na głos, hałaśliwie wykręcając w Mulholland Drive. – Boże,
chroń nas od agentów i wszystkich ich spraw.
* * *
Podczas jazdy do mieszkania na Franklin Avenue słuchał ścieżki dźwiękowej ze Słonecznej serenady , ostatniego
musicalu Boofulsa, podkręciwszy głośność magnetofonu do oporu. Kiedy zatrzymał się na światłach przy końcu
Mulholland, dwie piegowate od słońca nastolatki na rowerach spojrzały na niego ciekawie, po czym zachichotały.
Przeciągłe smyczki orkiestry studia M-G-M i wysoki piskliwy głos Boofulsa śpiewającego „Zmieć pokruszone promyki
słońca” nie były raczej muzyką, jakiej można by oczekiwać w samochodzie szczupłego trzydziestoczterolatka w okularach,
ubranego w wypłowiałą kraciastą koszulę i wytarte dżinsy.
– Może zatańczymy? – żartobliwie zaproponowała jedna z nich.
Obdarzył ją skąpym uśmiechem i potrząsnął głową. Wciąż jeszcze czuł wściekłość na Morrisa za tak całkowite
zmiażdżenie jego projektu. Kiedy pomyślał o niektórych beznadziejnych pomysłach Morrisa, nie mógł nawet w części
pojąć, czemu agent uznał Boofulsa za taką potworność. Na miłość boską, zrobiono przecież filmy m. in. o Jamesie Deanie,
zawale Patricii Neal i raku kości Teda Kennedy’ego. I to ma być dobry smak? Co było takiego odstręczającego w
Boofulsie?
Z piskiem zdartych opon zjechał z Bulwaru Zachodzącego Słońca. Zaparkował na ulicy, bo właściciel domu, pan
Capelli, zawsze wolał na noc wstawić swego dziesięcioletniego lincolna do garażu, w obawie, by ktoś go nie porysował, by
nie opadł nań pyłek z kwitnących drzew lub przelatujący ptak nie ośmielił się zapaskudzić go częściowo strawionym
ziarnem. Za plecami gospodarza Martin nazywał lincolna „Mafiamobil”.
Na górze, w niewielkim mieszkaniu, brudna filiżanka i talerze po śniadaniu i kolacji wciąż jeszcze leżały nietknięte
w kuchennym zlewie, dokładnie tak, jak je zostawił. Był to jeden z aspektów samotnego życia, do którego ciągle jeszcze
nie mógł przywyknąć. Przez otwarte drzwi sypialni widać było zmiętoszoną pościel na łóżku, w którym sypiał teraz sam, i
wielki plakat pod szkłem z Gwiżdżącego Chłopca , pierwszego musicalu Boofulsa. Przeszedł do pustego, pomalowanego na
biało pokoju stołowego. Stała tam jedynie samotna staroświecka sofa, obita gobelinem, i szare stalowe biurko przy oknie.
Jane zabrała całą resztę. Po prostu wmaszerowali wraz z jej nowym przyjacielem i wynieśli wszystkie rzeczy, podczas gdy
Martin nie przerywał pisania.
Facet miał nawet czelność postukać w biurko i zapytać Jane:
– To też chcesz?
Nie podnosząc wzroku znad dziesiątej wersji kolejnego odcinka Drużyny A , Martin swym akcentem Johna Wayne’a
odparł:
– Dotknij go tylko, frajerze, i jesteś trupem!
Odejście Jane przyniosło ze sobą natychmiastową ulgę.
Koniec regularnego współzawodnictwa w krzykach, koniec napięć i konfliktów charakteryzujących ich małżeństwo.
Umożliwiło to mu również kontynuowanie pracy przez cały dzień i pół nocy bez żadnych przeszkód. Dzięki temu właśnie
zdołał ukończyć scenariusz Boofulsa w cztery dni. Po trzech tygodniach zaczynał sobie jednak zdawać sprawę z tego, że
praca to zdecydowanie nie wszystko. Może Jane była wymagająca, niezręczna i uparta, przynajmniej jednak miał kogoś
inteligentnego, z kim mógł pogadać i podzielić się przeżyciami, kogo mógł się trzymać. Co za sens miało samotne
2 / 121
455626692.003.png
Graham Masterton - Zwierciadło piekieł
siedzenie przed telewizorem, popijanie wina i towarzyszący oglądaniu kolejnej komedii śmiech, na który odpowiadało
jedynie echo?
Martin położył odrzucony scenariusz na biurko. Stała na nim jedynie IBM-owska elektryczna maszyna do pisania,
stos papieru i czarno-białe reklamowe zdjęcie Boofulsa w mosiężnej oprawie. Zdjęcie było podpisane: „Dla Moiry, z
pozdrowieniami od Boofulsa”. Martin znalazł tę fotografię w „Reel Thing”, sklepie z filmowymi pamiątkami na Bulwarze
Hollywoodzkim. Nie miał pojęcia, kim mogła być Moira.
Ścianę nad biurkiem od sufitu do podłogi pokrywały zdjęcia, plakaty, listy i wycinki, wszystkie związane z
Boofulsem. Oto Boofuls tańczący z Jenny Farr w Słonecznej serenadzie . Boofuls w ubranku marynarskim, Boofuls w
makiecie aeroplanu w Tańcu w chmurach . Autentyczny list od prezydenta Roosevelta z podziękowaniem za podniesienie
ducha ogółu dzięki piosence: „Marsz, marsz, marsz Ameryko!” I pożółkła tytułowa strona Los Angeles Times z soboty 19
sierpnia 1939 roku: „Boofuls zamordowany. Kochająca babcia ćwiartuje dziecięcą gwiazdę, a sama się wiesza.”
Przez długą chwilę Martin stał, wpatrując się w te nagłówki. Nagle z rozdrażnieniem zdarł gazetę ze ściany i zmiął
ją w kulę. Jednak gniew minął mu prędko. Ostrożnie rozłożył dziennik na biurku i wygładził go dłonią.
Zawsze, nawet gdy był małym chłopcem, zachwycały go hollywoodzkie musicale z lat trzydziestych. Pomysł
napisania musicalu Boofuls! wykluł się w jego umyśle tego samego dnia, kiedy zajął się scenopisaniem (cudowny, dawno
miniony pierwszy tydzień, gdy sprzedał Glenowi A. Larsenowi Faceta na dnie ). Boofuls! przez cztery lata lśnił gdzieś w
oddali – złocista wizja, jedyna szansa na sławę i chwałę. Boofuls! – musical napisany przez Martina Williamsa. Rzecz
jasna, nie potrafił napisać muzyki, nie było jednak takiej potrzeby. Boofuls nagrał ponad czterdzieści własnych piosenek, w
większości autorstwa Glazera i Hansona. Każda piosenka była błyskotliwa, przebojowa, a większość z nich całkowicie
zapomniano, toteż jakiekolwiek studio mogło je kupić bardzo tanio. W opinii Martina Boofuls! stanowił gotowy hit, a nikt
o tym jeszcze nie pomyślał.
Morris Nathan miał nasrane w głowie. Był po prostu zazdrosny, bo nie wpadł sam na ten pomysł, a także dlatego, że
Martin wykazał pierwsze objawy samodzielności twórczej. Morris wolał pokornych autorów. To dlatego ludzie tacy jak
Stephen J. Cannell czy Mort Lachman zawsze przychodzili do niego z przeróbkami. Autorzy Morrisa, jeśli się im każe,
przerobią scenariusz odcinka i sto razy, nigdy nie protestując. A przynajmniej nie na głos. Tacy galernicy Hollywood.
Chociaż nigdy nie pracowało mu się dobrze, kiedy się napił, Martin podszedł do parapetu i odkorkował dwulitrową
butelkę czerwonego chardonnay, trzymaną na uczczenie entuzjastycznego przyjęcia Boofulsa przez Morrisa Nathana. Nalał
sobie pełną szklankę i wypił od razu połowę. Morris Nathan. Co za szuja.
Nachylił się nad przenośnym magnetofonem kasetowym Sony, jedynym sprzętem, jaki zostawiła mu Jane, i
przewinął do początku „Gwiżdżącego Chłopca”. Znowu zabrzmiały przeciągłe smyczki, dobrze znany wstęp, i wreszcie
głos dawno już nie żyjącego dziecka zaczął śpiewać:
Tyle razy gdzieś zmykałeś
I robiłeś nie te rzeczy.
Tyle razy chwytał cię strach.
Lecz nie śmiałeś myśleć o łzach.
Byłeś – Gwiżdżącym Chłopcem!
Martin oparł się o okno i wyjrzał na sąsiednie podwórze, składające się w głównej mierze z basenu otoczonego
jaskrawą zielenią sztucznego trawnika. Maria znów tam była na swoim dmuchanym materacu. Jej nos i sutki ochraniały
papierowe krążki. Maria pracowała jako kelnerka w koktajl-barze Hyatta na Bulwarze Zachodzącego Słońca. Nazywała się
Bocanegra i miała uda jak Carmen Miranda. Martin zaprosił ją kiedyś na randkę, piętnaście sekund przedtem, nim zza rogu
domu wyłonił się potężny latynoski kulturysta o twarzy poznaczonej śladami po ospie, który objął ją ramieniem,
wyszczerzył zęby do Martina i zapytał:
– Como la va, hombre?
Martin wydusił z siebie krótkie „Hasta luego” i to był początek i koniec pięknego związku.
Sącząc wino pomyślał o powrocie do przeróbki Drużyny A, jednak wczucie się w ostatnie szaleńcze wybryki
Murdocka było bardzo trudne, gdy czuł takie przygnębienie z powodu Boofulsa . Wyszeptał do wtóru taśmy:
– „Byłeś – Gwiżdżącym Chłopcem!”
W tym momencie zadźwięczał telefon. Przez chwilę pozwolił mu dzwonić. Domyślał się, że to najprawdopodobniej
Morris, który chce się dowiedzieć, kiedy będzie gotowy scenariusz. Biorąc pod uwagę, jak się w tej chwili czuł, odpowiedź
brzmiała: w styczniu 2010. Wreszcie jednak Martin odwrócił się od okna i podniósł słuchawkę.
– Halo? Martin Williams.
– Cześć, Martin! – odpowiedział mu entuzjastyczny głos. – Tak się cieszę, że udało mi się ciebie złapać! Tu
Ranione!
– O, cześć Ramone. – Ranione pracował za ladą w „Reel Thing”, sprzedając wszystko, od pamiątkowych
programów z premiery Przeminęło z wiatrem do kolczyków Idy Lupino. To właśnie Ramone, bardziej niż ktokolwiek inny,
pomógł mu skompletować unikalną kolekcję pamiątek po Boofulsie.
– Słuchaj, Martin, mam tu coś naprawdę ciekawego. Dziś rano przyszła do sklepu pewna kobieta i powiedziała, że
ma na sprzedaż cały komplet mebli.
Martin odchrząknął.
– Pewnie, przydałyby mi się jakieś meble. Myślałem jednak raczej o wycieczce do magazynu meblowego w
Burbank. Nie stać mnie na żadne antyki.
– Nie, nie, zupełnie nie łapiesz, o co chodzi. Ta kobieta kupiła część umeblowania starego domu Boofulsa.
Rozumiesz, po śmierci dzieciaka odbyła się licytacja i sprzedano wszystko: zasłony, stoły, noże i widelce. Nawet całe
jedzenie z lodówki. Wyobraź sobie, co za świr chciałby zjeść lody zamordowanego dziecka?
– I co? Ta kobieta kupiła część mebli?
– Może nie osobiście, tylko jej mąż, ojciec czy ktoś taki. W każdym razie ma – pozwól mi sprawdzić, zrobiłem sobie
spis – ma dwa fotele, barek, kanapę, cztery taborety i lustro.
– Masz zamiar to dla niej sprzedać?
3 / 121
455626692.004.png
Graham Masterton - Zwierciadło piekieł
– Nie, meble to nie moja działka. A poza tym – sam wiesz – poza tobą nikt inny nie jest raczej zainteresowany
Boofulsem. Poradziłem jej, żeby dała ogłoszenie do gazety. Może jakiś zboczeniec się zainteresuje.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Że też jestem zboczeńcem?
– Daj spokój, stary, wiem, że jesteś w porządku. Powinieneś zobaczyć gości, co przychodzą tu pogrzebać w bieliźnie
Carole Landis, czy inne tego typu sprawy.
– Jasne, chętnie obejrzałbym te meble, ale naprawdę nie mam akurat na zbyciu gotówki.
– To już twoja sprawa – odparł Ramone. – Jeśli jednak jesteś zainteresowany, kobieta nazywa się pani Harper i
mieszka na Hillrise pod numerem 1334. Nic się nie stanie, jeżeli rzucisz na nie okiem.
– Dobra, chyba masz rację. Dzięki, że o mnie pomyślałeś.
– Nie ma sprawy, stary. Ilekroć słyszę nazwisko Boofuls, natychmiast myślę o tobie.
– Mam nadzieję, że to komplement.
De nada – odpowiedział Ramone i rozłączył się.
Martin skończył wino. Wiedział, co powinien zrobić – zasiąść sumiennie do maszyny, wkręcić w nią kartkę papieru i
zabrać się za pisanie Drużyny A . Choćby się nawet nie zgadzał z Morrisem i jakkolwiek był urażony jego reakcją na
Boofulsa , był to jednak przedsiębiorczy agent o doskonałych kontaktach, który dawał mu możność zarabiania piórem.
Całkiem możliwe, że jeżeli Martin nie skończy do jutra tej przeróbki, Morris nigdy już nie zdoła sprzedać jego roboty
Stephen J. Cannell Productions.
Ale, do cholery, był tak zniechęcony i tak miał dosyć pisania błyskotliwego, bezsensownego dialogu. Wyprawa na
Hillrise Avenue, mająca na celu obejrzenie autentycznych mebli Boofulsa, mogła być właśnie tym, czego potrzebował dla
podtrzymania się na duchu. Nawet samo dotknięcie ich to już byłoby coś: dotknąć tych właśnie mebli, na których siadywał
mały Boofuls. Sprawiłoby to, że Boofuls wydałby się bardziej realny, a Morris Nathan bardziej ulotny – w tym momencie
zaś Martin nie był w stanie wymyśleć lepszego lekarstwa.
* * *
Hillrise Avenue to ulica stromo wznosząca się za Zbiornikiem Hollywoodzkim. W 1952 roku tutejsze domy
stanowiły awangardę, obecnie zaczynały pojawiać się na nich oznaki zaniedbania i zniszczenia. Hillrise była jedną z tych
okolic, które jakoś nigdy nie stały się modne i teraz z rezygnacją niszczały, stanowiąc ewentualną szansę zysku dla jakiegoś
sprytnego handlarza nieruchomości.
Martin zaparkował swego mustanga z tylnymi kołami dotykającymi krawężnika i wysiadł. Roztaczał się stąd
rozległy widok na dalekie Los Angeles, przesłonięte smogiem, z bliźniaczymi nagrobkami Century City wznoszącymi się
ponad pokrywę dymu. Wspiął się na strome betonowe schody prowadzące do numeru 1334, płosząc jaszczurkę, która
umknęła w trawę.
Dom miał kształt kwadratu, a kolor truskawki. Balkon w hiszpańskim stylu obiegał go naokoło. Otaczający ogród
był suchy i zapuszczony. Chwasty porastały ścieżki, a krzewy juki w większości sprawiały wrażenie chorych. Daszek nad
frontowym gankiem pokrywała gruba warstwa martwego, wysuszonego bluszczu, nad wszystkim zaś unosiła się woń
uszkodzonej kanalizacji.
Nacisnął dzwonek. Dźwięk zabrzmiał ostro, nagląco, lecz jakby daleko, niczym kobieta krzycząca na sąsiedniej
ulicy. Martin szurnął swymi sportowymi butami Nike i czekał, aby ktoś wreszcie otworzył. „Tyle razy chwytał cię strach”
zaśpiewał cichutko. „Byłeś – Gwiżdżącym Chłopcem!”
Drzwi frontowe otwarły się i na ganek wyszła drobna kobieta około sześćdziesiątki. Miała białą, wytapirowaną
fryzurę i bawełnianą sukienkę mini. Jej twarz ozdabiały podwójne sztuczne rzęsy, z których jedna przekrzywiła się dziko w
kąciku oka, i bladopomarańczowa szminka. Wyglądała, jakby nie zmieniała stroju ani makijażu od czasu ukazania się
„Sierżanta Peppera”.
Martin był tak zaskoczony, że zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Kobieta wpatrywała się w niego, mrużąc lewe
oko, aż wreszcie zapytała:
– Ta-a-ak? Pan coś sprzedaje?
– Ja, eee...
– Nic nie widzę. – Kobieta rozejrzała się wokół. – Żadnych szczotek, encyklopedii ani Biblii. Chce pan umyć mój
samochód, czy o to chodzi?
– Tak naprawdę, to przyszedłem w sprawie mebli – wyjaśnił Martin. – Pani jest panią Harper, prawda? Zadzwonił do
mnie Ramone Perez z „Reel Thing”. To mój przyjaciel. Wie, że interesuję się Boofulsem.
Pani Harper spojrzała na niego, pociągając nosem i szczypiąc się w policzek.
– Naprawdę? Jeśli rzeczywiście interesuje pana Boofuls, to wydaje się, że jest pan jedyną taką osobą w całym
Hollywood. Woziłam moje meble do wszystkich domów aukcyjnych i sklepów z filmowymi pamiątkami, jakie tylko
mogłam znaleźć, i zawsze była ta sama historia.
– Tak? – spytał Martin, pragnąc dowiedzieć się, co to była za historia, która zawsze się powtarzała.
– Cóż – skrzywiła się pani Harper. – To makabryczne, oto, co mówili. No, wie pan, teraz jest popyt na rzeczy
związane z filmem. Trumna, w której leżał Bela Lugosi, kiedy pierwszy raz grał Draculę. Ta sama śruba, która przechodziła
przez szyję Borisa Karloffa. Ale nikt nawet nie tknie mebli biednego małego Boofulsa.
Martin odczekał chwilę, pani Harper jednak najwidoczniej nie zamierzała z własnej woli powiedzieć nic więcej.
– Zastanawiam się, czy może mógłbym wejść i obejrzeć.
– Z zamiarem zakupu? – zapytała ostro pani Harper, po czym zamrugała lewym okiem, zacisnęła powiekę i dodała:
– Przeklęte rzęsy! To nowy rodzaj. Nie mam pojęcia, co ma je trzymać na miejscu. Jeśli mnie pan spyta, to myślę, że chyba
butapren. One... podwijają się w górę. Widywałam stonogi, które zachowywały się lepiej. I to żywe stonogi.
Wprowadziła Martina do holu. Unosiła się tam kwaśna woń, a samo wnętrze sprawiało przygnębiające wrażenie,
choć kiedyś zostało urządzone w najnowszym, bajecznym stylu lat sześćdziesiątych. Podłogę pokrywała kudłata biała
wykładzina, skołtuniona niby futro podstarzałego Yeti. Zasłony były kolorowe, w żółte, pomarańczowe i fioletowe
psychodeliczne zygzaki, zaś naokoło pokoju stały ustawione w prostokąt białe skórzane krzesła na czarnych nogach ze
złotymi stopami. Był tam nawet biały stereofoniczny gramofon z automatyczną zmianą płyt, który natychmiast skojarzył
się Martinowi z Beatlesami, Beach Boysami i licealnymi prywatkami. Przez krótki, przejmujący moment wydało mu się, że
znów ma szesnaście lat.
4 / 121
455626692.005.png
Graham Masterton - Zwierciadło piekieł
– Jestem wdową – powiedziała pani Harper, jakby poczuła konieczność wyjaśnienia, dlaczego wnętrze jej domu
stanowi muzeum najnowszej mody sprzed lat dwudziestu. – Arnold zmarł w 1971 roku, i to wszystko... po prostu
przypomina mi go.
Martin skinął głową na znak, że rozumie. Pani Harper dodała:
– Jemu też nie podobały się meble Boofulsa. Naprawdę ich nie cierpiał. Kupił je jego ojciec, tuż przed wojną. Widzi
pan, jego ojciec urządzał właśnie dom, pojechał na licytację i kupił je – no bo były takie tanie. Dopiero potem ktoś mu
powiedział, do kogo przedtem należały. A co więcej... stały właśnie w tym pokoju, w którym biednego małego Boofulsa –
no, wie pan – załatwiono. Co za okropna rzecz. Wie pan, to nawet straszliwsze niż Charles Manson, bo przecież ona
porąbała to kochane maleństwo niczym... nawet nie chcę o tym myśleć. I, co gorsza, wszyscy inni też nie chcą.
– Czy moglibyśmy... eee, obejrzeć je? – zapytał Martin.
– Ależ oczywiście. Są w piwnicy. Nie ujrzały światła dziennego od dnia, w którym dostaliśmy je od ojca Arnolda.
Arnold wcale ich nie chciał, ale jego ojciec nalegał. Arnold nigdy nie potrafił się przeciwstawić swojemu ojcu. No,
niewielu ludzi to umiało. Straszny był z niego tyran.
Pani Harper poprowadziła go do kuchni. Wspięła się na palce, odsłaniając przy tym tak wiele kościstej nogi, że
Martin musiał odwrócić wzrok, i zaczęła macać po górnej półce szafki w poszukiwaniu klucza do piwnicy.
– Wie pan, powinnam to wszystko sprzedać i przeprowadzić się do San Diego. Mieszka tam moja siostra. Ten wielki
stary dom to taki kłopot.
Otworzyła piwnicę i zapaliła światło. Martin zawahał się przez chwilę, po czym podążył za nią stromymi
drewnianymi schodami. Tu, na dole, woń nieczystości była jeszcze silniejsza, mieszał się też z nią zapach wyschłego
drewna i kotów.
– Teraz ostrożnie – ostrzegła pani Harper. – Dwa ostatnie stopnie są spróchniałe. Mieliśmy tu termity, wie pan.
Arnold mawiał, że zjedzą cały dom na naszych oczach.
– I nie tknęły mebli?
– Niech mnie pan nie pyta, czemu. – Przez moment światło padło na jej szponiastą dłoń o różowych paznokciach,
wspartą o poręcz. – Zjadły za to prawie całą resztę. Nawet trzonek łopaty Arnolda. Nigdy tego nie zapomnę. Cały cholerny
trzonek. Ale nawet nie ruszyły mebli. Ani ociupinę. Może i termity mają szacunek dla zmarłych.
– Tak, może mają – przytaknął Martin, zerkając w głąb mrocznej piwnicy.
Pani Harper wskazała przed siebie.
– Tu stoją, za bojlerem.
Martin zaczepił rękawem o stare chomąto zawieszone na haku przy schodach. Wyplątanie się zajęło mu krótką
chwilę, zanim jednak się uwolnił, pani Harper zniknęła już w mroku za bojlerem.
– Pani Harper?
Nikt nie odpowiedział. Martin po omacku przesunął się kawałek do przodu. Bojler zrobiony był z ciężkiego lanego
żelaza – jeden z tych staroświeckich typów – i wydawało się, że widać na nim szyderczo uśmiechniętą twarz o oczach z
miki.
– Pani Harper?
Ostrożnie obszedł bojler i zobaczył ją. Strach uniósł mu włosy na karku, bowiem pani Harper unosiła się trzy stopy
nad ziemią, przerażająco pochylona. Jej białe, wytapirowane włosy lśniły niczym ogromny kokon jakiejś gigantycznej ćmy.
– Aaa! – krzyknął, w tym samym jednak momencie kobieta odwróciła głowę i pojął, że spogląda na jej odbicie, zaś
prawdziwa pani Harper całkiem normalnie stoi za jego plecami.
– Przepraszam – powiedziała bez specjalnego współczucia. – Czyżbym pana wystraszyła?
– Nie, ja... – Martin gestem wskazał na zwisające z sufitu lustro.
– No cóż. – Pani Harper uśmiechnęła się i zatarła ręce. – To było lustro Boofulsa. Właśnie to lustro, które widziało
jego śmierć.
– Bardzo ładne. – Martin zaczął zastanawiać się, czy rzeczywiście przyjazd tutaj i oglądanie starych mebli Boofulsa
były naprawdę takim dobrym pomysłem. Może jednak nuda łącząca się z przepisywaniem scenariusza Drużyny A miała w
sobie coś pozytywnego. Pewne wspomnienia lepiej zostawić w spokoju.
– Fotele i kanapa są tu, z tyłu. – Pani Harper pociągnęła za róg pokrowca, odsłaniając mroczny zarys eleganckiej
stylowej sofy i dwóch fotelików, stanowiących razem z nią komplet. Meble były empirowe, złocone z seledynowymi
satynowymi obiciami, przybrudzonymi i poplamionymi wilgocią – efekt długich lat spędzonych w piwnicy pani Harper.
Martin przyglądał im się w ciemnościach.
– Czy ma pani tu może jakieś dodatkowe światło? – zapytał.
– Cóż, jest tu gdzieś latarka... – wycedziła pani Harper. Z tonu jej głosu jasno wynikało, że bynajmniej nie ma
ochoty iść jej szukać.
– Nie trzeba – odparł Martin. – Widzę je dostatecznie dobrze. A tam, czy to barek? – wskazał na duży rokokowy
mebel z rżniętymi kryształowymi szybkami, częściowo ukryty pod pokrowcem.
– Zgadza się. Nadal jeszcze są tam wszystkie oryginalne karafki, z plakietkami z czystego srebra. Gin, whisky,
brandy. Nie to, żeby Boofuls kiedykolwiek pił, nie w jego wieku.
Wydało jej się to bardzo zabawne i parsknęła piskliwym, urywanym śmiechem.
Martin podszedł do mebli z mieszaniną obawy i fascynacji. Pogładził dłonią oparcie kanapy i pomyślał: „Boofuls
naprawdę tu siedział.” Przeżycie było znacznie bardziej niepokojące, niż się tego spodziewał. Wycinki prasowe i zdjęcia to
co innego – były płaskie i dwuwymiarowe. Sam Boofuls nigdy nie miał ich w ręku. To jednak były jego meble. Jego
własne fotele. Lustro, które z pewnością wisiało nad jego kominkiem. Prawdziwe, dające się dotknąć przedmioty. Do
Martina przemawiały one z równą siłą co koszule Hitlera, rubinowe klapki Judy Garland czy różowe kapelusiki Jackie
Kennedy. Stanowiły dowód, że legenda była kiedyś rzeczywistością, że Boofuls naprawdę istniał.
Przez dłuższy czas stał w milczeniu, z rękami na biodrach, wdychając powietrze o zapachu stęchłych trocin.
– Mówiła pani, że nikt nie był zainteresowany ich nabyciem – odezwał się w końcu.
– Nie powiedziałam, że nikt nie chciał ich kupić – sprostowała pani Harper. – Po prostu nikt nie wydawał się
zainteresowany wzięciem ich w komis. Przypuszczam, że chodziło o niewielki zysk.
Martin przytaknął i rozejrzał się wokół. Dwa fotele – na nich zależało mu chyba najbardziej. Fotele i lustro.
Wyglądałoby rewelacyjnie na ścianie w pokoju stołowym, w miejsce wszystkich tych wycinków, fotografii i listów – i
5 / 121
455626692.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin