Michaels Fern - Powrót.doc

(1164 KB) Pobierz
Fern Michaels

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Fern Michaels

 

 

Powrót

 

(The Delta Ladies)

Przełożyła Maciejka Mazan

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Na wysokości piętnastu tysięcy metrów pilot, siedzący za sterami dwusilnikowego beechcrafta, może się spodziewać niewielkich zamgleń i chmurek, wyglądających jak strzępki puchu rozrzuconego przez potężne turbiny samolotu. Ale tego dnia niebo było bezchmurne i intensywnie błękitne. Poranne słońce rozproszyło nieliczne obłoki i prażyło bezlitośnie. Kokpit zaczął przypominać piekarnik; nawet pracujące bez wytchnienia wentylatory nie były w stanie obniżyć nieznośnie wysokiej temperatury. Ten olśniewający dzień przypominał Caderowi Harrisowi chwile spędzone z wędką na brzegu rzeki w oczekiwaniu na lina lub, przy wyjątkowym szczęściu, na dorodnego szczupaka. Był to odpowiedni dzień na powrót do rodzinnego miasteczka Hayden w Luizjanie.

Cader zmrużył oczy i spojrzał na zachód; widział z tej odległości długą, dobrze ubitą glinianą drogę prowadzącą do wyasfaltowanego lądowiska. Zerkając na wskaźniki, upewnił się, że benzyny wystarczy mu jeszcze na piętnaście minut lotu. Skręcił ostro o dwadzieścia stopni w lewo, kierując się na wschód, w kierunku przeciwnym niż miejscowe lotnisko. Na razie nie połączył się z wieżą kontroli lotów i nie poprosił o zezwolenie na lądowanie. Posłuszny wewnętrznemu impulsowi zaczął powoli zataczać niskie kręgi nad miastem. Wydawało mu się, że jeśli wzniesie się jeszcze wyżej, na pułap dwudziestu tysięcy metrów, spojrzy z nowej perspektywy na miejsce, w którym wszystko się zaczęło.

To tutaj, w delcie Luizjany, nad leniwymi wodami Missisipi wpływającej na otwartą przestrzeń Zatoki Meksykańskiej, leżało Hayden. Biała wieża kościoła Baptystów, położonego wśród soczystozielonych łąk, górowała nad miastem. Na tyłach kościoła widać było zarysy starannie utrzymanych nagrobków. To spokojne miasteczko, liczące może piętnaście tysięcy mieszkańców, zostało nazwane imieniem założyciela, Jathy Haydena. Swoją nazwę nosiło z dumą już od stu siedemdziesięciu pięciu lat.

Cader uśmiechnął się do siebie. Z góry miasteczko nie różniło się niczym od innych małych miejscowości. Mieszanina najróżniejszych stylów architektonicznych, od renesansu po nowoanglikańskie anonimowe pudełka, odzwierciedlała tutejsze upodobania. Ale także oglądając Hayden z bliska, trzeba było uznać je za jedno z tysięcy identycznych miasteczek; spotykało się tu ulicę Magnoliową i rondo Wiśniowe, a w niedzielę wszyscy jadali na obiad smażone kurczaki i placek z orzechami. Cader znał dobrze tutejszych mieszkańców, ich upodobania i uprzedzenia, najlepsze i najgorsze cechy charakteru, które ukształtowały obecne oblicze Hayden - miasteczka takiego, jak wszystkie inne.

Bystry wzrok Cadera wyłowił wąskie pasemko torów, dzielących miasto na dwie części. Zawrócił nad północną stroną Hayden, by znaleźć się jak najdalej od plątaniny szyn i rzędów ruder. Jak najdalej od miejsca, w którym się urodził. Skupił uwagę na bardziej efektownej części miasta, gdzie widniały starannie utrzymane trawniki i schludne szeregi domków.

Przypomniał sobie znaki pamiątkowe, postawione przy obsadzonych drzewami ulicach przez Ligę Kobiet. Wskazywały one - uważane za ważne - takie miejsca, jak dom Jathy Haydena, jego pierwsze mieszkanie, czy też bibliotekę imienia Jathy Haydena, założoną przez Jathę i Cloris Haydenów. Cader zacisnął zęby i zrobił minę, którą można było uznać za uśmiech. Uświadomił sobie jedyny pewny fakt historyczny: to kobiety z Hayden zadecydowały, gdzie staną odpowiednie znaki.

Spojrzenie Cadera padło na pokryty papą dach liceum imienia Jathy Haydena. Tu spędził cztery najważniejsze lata swojego życia: cztery lata sławy i chwały, jaką zyskał dzięki sukcesom osiąganym na boisku futbolowym, sukcesom, które zapewniły mu wstęp do college'u i szalonego świata profesjonalnego futbolu.

Talent objawiony w dziedzinie piłki nożnej pozwolił Caderowi zabłysnąć. Mimo kiepskiego życiowego startu, mimo iż urodził się po gorszej stronie torów, zdołał ściągnąć na siebie uwagę Fostera Doyle Haydena, ostatniego żyjącego potomka założyciela miasta. Futbol był pasją Haydena, a kiedy Cader dał się poznać jako świetny piłkarz, Foster Doyle docenił go. Plotka głosiła, że zaproponował Caderowi stypendium na studia na uniwersytecie Tulane, a on je przyjął.

Cader zacisnął usta w ponurym grymasie. Niektórzy mogliby powiedzieć, że porzucił swoich bliskich. On wolał to określać raczej jako zamknięcie pewnego rozdziału w życiu. A rozdział ten obejmował całą dotychczasową egzystencję, także związek z Ireną Hayden złotowłosą, śliczną córką Fostera Doyle, prawdziwie złotą dziewczyną o temperamencie rasowego konia i nieograniczonym apetycie luksusowej dziwki. Kiedy Foster Doyle oznajmił Caderowi, że Irena nosi jego dziecko, chłopak zrozumiał, że wszystkie jego ambicje rozwiewają się jak pył na wietrze. Sądził, że Hayden zbeszta go i zażąda, by poślubił Irenę. Wyobraził sobie siebie jako poddanego w imperium Fostera Doyle'a, zdanego na jego łaskę i niełaskę. Ale Hayden zaskoczył go, otwierając przed nim drogę ucieczki. - Ma opuścić miasto... nigdy więcej nie spotkać się z Ireną... za co miała go spotkać nagroda w postaci opłacenia studiów na uniwersytecie Tulane, utrzymanie i pokrycie wszelkich kosztów, nie wspominając o przyjemnej sumce, która miała co miesiąc napływać na jego konto w banku.

Ucieczka... Cader Harris myślał o tym nie raz. Nawet więcej, niż ucieczka... spełnienie marzeń... cel, do którego dążył przez całe życie, choć nie sądził, że będzie go mógł osiągnąć.

Tulane... perła uniwersytetów Południa... pieniądze na ubrania, samochód i jeszcze coś na wsparcie dla ojca-pijaka. Wystarczyło zgodzić się na ofertę Haydena.

Ale przecież była Irena. Hayden parsknął szyderczo, widząc wahanie Cadera. Irena musiała utrzymać swoją pozycję, a rodzina - zachować dobre imię. Problem związany z Ireną można było łatwo rozwiązać.

Cader nie potrafił się zdobyć na natychmiastową decyzję. Kochał Irenę, ale pokusa odcięcia się od upokarzających początków i ucieczka na wyżyny Tulane - na koszt Haydena - była nie do odrzucenia. Miał przed sobą cały świat. Wyglądał jak model z okładek magazynów - miał odpowiednią prezencję i seksapil. Mógł stać się gwiazdą! Gigantem futbolu! Dziewczyny będą go uwielbiać, a faceci uschną z zazdrości.

Ku jego zaskoczeniu zerwanie z przeszłością okazało się nadspodziewanie trudne. Podczas kursu przygotowawczego, jaki musiał odbyć przed rozpoczęciem studiów, dowiedział się z gazet o zaskakującym ślubie Ireny i Arthura Thomasa. Wiadomość ta przygnębiła go. Mimo iż był otoczony tłumem szalejących za nim dziewcząt, myślami ciągle wracał do Ireny. Musiał przyznać, że czuje żal, jakby coś utracił. Dopiero znacznie później odkrył, że zerwanie nie pozostawiło jednak głębokich blizn.

Pewnego wieczoru po treningu z uniwersytecką drużyną zdarzyło mu się przeglądać gazetę z rodzinnego miasta. W rubryce towarzyskiej przeczytał, że Irena Hayden-Thomas urodziła syna. Szybko policzył miesiące. Syn. Jego syn. Kevin Hayden-Thomas był jego synem.

Kiedy Foster Doyle oznajmił, że „zajmie się wszystkim", Cader zrozumiał, że oznaczało to aborcję.

Teraz, przyglądając się miastu Hayden z kabiny samolotu, powrócił myślami do rzeczywistości. Gdzieś, pomiędzy łatami tej zieleni, mieszka jego syn. Chłopiec, który nazywa się Kevin Thomas. Cader postanowił, że go odszuka i spotka się z nim.

Musiałem zamknąć ten rozdział - usprawiedliwiał się przed samym sobą. Tak naprawdę nie zamierzał sprzedać Ireny ani swojego dziecka za szansę przekroczenia magicznej linii torów i wejścia do przyzwoitego towarzystwa. Aż do dzisiaj dotrzymał swojej części umowy. Nie wrócił do Hayden nawet na pogrzeb ojca. Co zresztą nie było dla niego wielkim poświęceniem. Gdy w chwili słabości sumienie zaczynało mu doskwierać, mówił sobie, że wystarczy gwizdnąć na palcach, a Irena przybiegnie nie bacząc na nic. Na razie trzymał tego asa w rękawie; jeszcze nigdy nie próbował zagwizdać.

Poza granicami miasta krajobraz rozmywał się w wielkich, płaskich połaciach pól; samolot Cadera mknął teraz nad zajezdniami dla ciężarówek, rozmieszczonymi na obrzeżach Hayden. Jakieś trzy, cztery kilometry dalej widać było piętrzące się wysoko wieże wiertnicze, należące do spółki Delta Oil, a pod rozprażone południowe niebo strzelały nigdy nie gasnące płomienie wydobywające się z szybów. Był to widok przywodzący na myśl zionącego ogniem potwora.

Cader uśmiechnął się do własnych myśli i zmrużył oczy przed rażącymi promieniami słońca. Beechcraft opadł ku groźnie wyglądającym maszynom ze stali i potężnym przęsłom Delta Oil. Dwie myśli jednocześnie zajmowały jego umysł: staruszek Hayden, papcio wszystkich, i dobra, stara Delta Oil.

Zanim jeszcze zbliżył się do poczerniałego molocha rafinerii, przyjrzał się szerokiemu na około pięć kilometrów pasowi plaży i setkom akrów ciągnących się za nią nieużytków, porośniętych stepową trawą. Była to kość niezgody pomiędzy magnatami naftowymi z Delta Oil a mieszkańcami Hayden. To tutaj, w miejscu znanym jako plaża Jatha, Delta zamierzała wznieść ponure i hałaśliwe zbiorniki do przechowywania skroplonego gazu naturalnego.

Aczkolwiek tytuł własności terenu, który stanowił miejsce niewinnych igraszek młodzieży Hayden spoczywał w rękach władz miejskich, Foster Doyle Hayden, ostatni żyjący spadkobierca nazwiska założyciela miasta był zażartym przeciwnikiem tego planu. A jego zdanie liczyło się w tym małym, sennym miasteczku.

Foster Doyle Hayden lubił prezentować się światu jako powściągliwy dżentelmen, siwowłosy ojciec miasta. Uważał, iż jest zobowiązany do hojnego wspierania swojego miasta. Był wzorem wszelkich cnót, wcieleniem najszczytniejszych ideałów. W cichości ducha lubił porównywać się do Teddy Roosevelta -człowieka o miękkim głosie i twardej ręce.

Członkowie rady miasta, której przewodniczył Foster Doyle, nieraz mieli okazję przekonać się, że był on człowiekiem o twardej ręce. A w sprawie spółki naftowej Delta Oil poczuli ową rękę na własnej skórze.

Okazał się nieprzejednanym wrogiem rozwój u spółki. Był głuchy na wszystkie argumenty, wskazujące na korzyści ekonomiczne, płynące z działalności Delta Oil. Chciał, aby miasto trwało niezmienione, pogrążone we śnie. Nowa inwestycja Delta Oil oznaczałaby postęp. Do jego miasta zaczęliby napływać obcy ludzie. Postęp oznaczał rozwój i zmiany, których Foster Doyle nie życzył sobie. Nie chciał stracić kontroli nad Hayden na rzecz tej bandy postrzeleńców z rewolucyjnymi pomysłami, którzy najprawdopodobniej byli bogatsi od niego. Nie chciał przyglądać się, jak ich pomysły przynoszą owoce.

Foster Doyle był pewien swoich wpływów. Rada miejska doskonale rozumiała jego niemal jawne groźby. I dobrze, o to chodziło. Przyjęli do wiadomości pełne troski oświadczenie, że budowa nowego centrum medycznego odwlecze się na czas nieokreślony; wiedzieli, że bez jego wsparcia finansowego budowa nowego skrzydła biblioteki oraz rozmaite projekty rady miasta nigdy nie ujrzą światła dziennego.

Miasto znajdowało się w żelaznym uścisku Fostera Doyle - uścisku, który w razie potrzeby mógł miażdżyć i łamać. Delta Oil musiała znaleźć kogoś, kto byłby w stanie osłabić wpływ Fostera Doyle'a. A kto mógłby nadawać się do tego celu lepiej niż Cader Harris? Nieodrodne dziecko Hayden, futbolista, który stał się bohaterem narodowym i dumą swoich stron rodzinnych! Cader Harris, z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi Delta Oil, przystojny, pełen wigoru trzydziestosześciolatek, za którym kobiety szalały, którego mężczyźni szanowali. Delta uznała swój problem za rozwiązany.    ,

Funkcja rzecznika interesów Delty, to pomysł samego Cadera. Takie rozwiązanie miało mu zapewnić spokój sumienia, które i tak nie było szczególnie wrażliwe. Cader miał zbyt wiele do zyskania, żeby zawracać sobie głowę skrupułami. Nawet jeśli jedynym jego celem miało być uzyskanie rewanżu za długoletnią urazę, jaką żywił do Hayden i jego miłujących demokrację obywateli. Pozycja, jaką zyskał w Delta Oil wydała mu się idealną okazją do uzyskania rekompensaty za wszystkie krzywdy i przykrości, jakie go spotykały. Doprowadzi do tego, by zaakceptowali obecność zbiorników. Nie tylko je zaakceptują, pokochają je! A on zgarnie forsę i pójdzie w swoją stronę. Nawet się nie odwróci, żeby sprawdzić, czy te wielkie szare potwory nie wybuchną im prosto w nos.

Ale zemsta nie była jedyną przyczyną, dla której podjął grę. To, czy jego zadanie zakończy się sukcesem, czy porażką miało zadecydować o jego osobistym sukcesie lub porażce. Wiedział, co znaczy przebrzmiała sława. Popularność, jaką według Delta Oil wciąż cieszył się w Hayden, była znacznie mniejsza poza granicami miasta. Źle inwestowane wysokie zarobki i nagrody rozeszły się na różne ekstrawaganckie wybryki. Pozostało mu kilka tysięcy w banku, dwusilnikowy beecheraft - prezent od zakochanej w nim córki fabrykanta, która w zamian za swoją hojność oczekiwała dowodów miłości -a także kłopoty z własną psychiką. Wiedział, że jest się kimś, albo nikim i że trzeciej możliwości nie ma. Pieniądze mogły odegrać niebagatelną rolę w odzyskiwaniu byłego statusu.

Kontrakt na ćwierć miliona dolarów i umowa na zajmowanie się reklamą Delta Oil powinny być wystarczająco silną motywacją do podłożenia ognia pod cały ten cholerny grajdoł i wytłumaczenia komu trzeba, że zbiorniki na gaz, to korzystna inwestycja.

Wystarczyło, że tylko pomyślał o tym, a nad jego górną wargą wystąpiły drobne kropelki potu. Zdjął z drążka mocną, opaloną dłoń i wytarł pot. Wiedział, że musi dać z siebie wszystko, bo inaczej zginie. Dotarł do końca drogi. Później nie uda mu się już odzyskać dawnego znaczenia. To jego ostatnia szansa; musi stanąć na głowie, żeby do maksimum wykorzystać sytuację. Poczuł mdłości; miał wrażenie, że w trzewiach obraca mu się żelazny pręt. Przez ostatnie lata sprawy przybrały taki obrót, że teraz potrzebował każdego uśmiechu fortuny. Zupełnie, jakby ześlizgiwał się po stromym zboczu. To tyle; musi się sprawdzić. Bez względu na wszystko. Delta Oil była jego wybawieniem; w gruncie rzeczy dzięki niej mógł zmartwychwstać.

Oprzytomniał, słysząc ciche krztuszenie się prawego silnika. Zerknął szybko na wskaźnik paliwa. Bak był pusty. Będzie lądować na rezerwie. Rany boskie! Akurat teraz, kiedy był już niemal u celu! To byłoby bardzo w jego stylu tak się rozmarzyć, żeby stracić samolot i rozbić się dokładnie tam, gdzie zaczęło się jego życie - w slumsach poza granicami Hayden. Sięgnął po słuchawki i połączył się z wieżą kontroli lotów, prosząc o pozwolenie na lądowanie.

Sunday Waters odgarnęła długie, miodowozłote włosy, opadające jej niesfornie na oczy i skupiła się na prowadzeniu błękitnego mustanga. Smukłą stopą, obutą w biały sandałek delikatnie przycisnęła hamulec i zatrzymała się na światłach na rogu bulwaru Jathy Haydena i Leland Avenue. Rzuciła szybkie spojrzenie na złotą bransoletkę i westchnęła z ulgą. Jeszcze nie spóźniła się na spotkanie z Marcem Baldwinem, swoim ginekologiem.

Położyła smukłą dłoń na dźwigni biegów. Czekając na zmianę świateł na bulwarze Haydena zauważyła samolot, krążący nad liceum. Zmrużyła błękitne oczy przed rażącymi promieniami słońca, pochyliła się naprzód i spojrzała w niebo. Spodziewała się zobaczyć jeden z samolotów, rozpylających środki owadobójcze. Ich piloci dorabiali sobie dokształcaniem studentów, starających się o licencję pilota. Jednak samolot różnił się od latających ruin, używanych zwykle do oprysków.

Bolesne wspomnienie kazało jej dodać ostro gazu. Wspomnienie o tym, jak razem z Caderem Harrisem leżała w wysokiej trawie porastającej obrzeża lotniska, przyglądając się jak samoloty unoszą się i lądują na parującym, rozmiękającym, od palącego letniego słońca, asfalcie. Cader miał fioła na punkcie wszystkiego, co wiązało się z lataniem. Nie potrafiła zliczyć, ile razy ciągnął ją na lotnisko, żeby obserwować olbrzymie, rozdzierające błękit nieba maszyny, i słuchać pokasływania ich budzących się do życia silników.

Wokół nich szumiała wysoka trawa, która stanowiła osłonę przed wzrokiem intruzów. Setki owadów, rozeźlonych wtargnięciem obcych, gryzło ich i żądliło. Ale Sunday z radością weszłaby nawet w kłębowisko węży, by móc leżeć u boku Cadera Harrisa i obserwować iskierki podniecenia w jego ciemnych oczach, wiedząc, że kiedy napatrzy się już do syta mknącym po niebie aluminiowym ptakom, odwróci się do niej, weźmie w ramiona i będzie uczył latać, choć pozostaną na ziemi.

Oprzytomniała, widząc chłopca i dwie dziewczyny, idących bulwarem. Byli tacy młodzi, tak młodzi jak ona i Cader - wtedy, tamtego lata. Boże, czy kiedykolwiek była taka młoda? Owszem, ale nigdy nie wyglądała tak, jak te dzieci, zbliżające się do skrzyżowania. Mieli wszystko dopięte na ostatni guzik - niemal czuła zapach drogiego mydła i pasty do zębów. Jako nastolatka nosiła przerobione sukienki ciotki, mieszkającej w Nowym Orleanie. Ale nowe ubrania i przyzwoite posiłki nie były tak ważne, jak codzienna porcja alkoholu u Buda Watersa...

Rozpoznała ich, kiedy podeszli do krawężnika. Kevin i Bethany Thomas, dzieci Arthura, a wraz z nimi Judy Evans. Kevin odwrócił głowę i wybuchnął śmiechem w odpowiedzi na coś, co powiedziała jego siostra. Sunday poczuła bolesny ucisk wywołany wspomnieniem. Ona także była niegdyś taka beztroska.

I także miała kogoś, kto tak na nią patrzył. Nazywał się Cader Harris. Była jego dziewczyną-jasnowłosą, rozbrykaną, bezgranicznie szczęśliwą dziewczyną Cadera. Do czasu, gdy postanowił przekroczyć magiczną linię torów i dostać się do elity Hayden za pośrednictwem Ireny Hayden, która mogła otworzyć przed nim wszystkie drzwi. Sunday westchnęła; Cader zdołałby je sobie otworzyć nawet bez pomocy Ireny. Ale efekt byłby taki sam: także by ją zostawił.

Mustang drgnął lekko, gdy nacisnęła na pedał gazu. Kiedy dzieci mijały jej samochód, rozpoznała szczególny wyraz oczu Judy Evans. Pierwszy romans, pomyślała, ruszając bulwarem Jathy Haydena. A czy przypadkiem na twarzy Bethany nie pojawił się przelotny grymas wrogości? Sudany zmarszczyła brwi. Gdyby nie wiedziała, że dziewczyna jest siostrą Kevina, zaczęłaby ją podejrzewać o zazdrość. Więc co to miało oznaczać? Cóż, nie jej interes. Wcześniej czy później ich ojciec, Arthur Thomas, zwierzy się jej ze wszystkich drobnych problemów, gnębiących jego rodzinę. Zawsze zna się kłopoty mężczyzny, z którym ma się romans. Jeśli oczywiście można to nazwać kłopotami. Ale w głębi duszy wiedziała, po prostu wiedziała, że dzieciaki Thomasa narobią mu kłopotów. Jak mogłoby być inaczej, skoro ich matka to Irena Thomas?

Znowu zatrzymała się na światłach. Powiodła wzrokiem po długim bulwarze, obsadzonym dostojnymi drzewami sykomory. Wszystko wyglądało tak spokojnie i zwyczajnie. A jednak w każdej chwili miasto mogło zatrząść się w posadach. Cader Harris wracał do Hayden. Podobno miał otworzyć sklep z artykułami sportowymi. Usłyszała tę wiadomość od Neila Hollistena, w knajpie „Cytrynowa kropelka", gdzie pracowała jako barmanka. Nalewała właśnie Gene McDermottowi tradycyjną szkocką z wodą. Cud, że nie wylała mu drinka na kolana. Neil powiedział, że pisze artykuł o Caderze. Był pewien, że znajdzie gazetę, która go wydrukuje. Potem mrugnął do niej i zrobił śmieszną minę.

- Ogier Harris - roześmiał się. - Każda babka w tym mieście przybiegnie do niego. Zakładam się, że w ciągu jednego dnia nagle wszystkie staną się fankami sportu.

Sunday nie odezwała się, poprzestając na słabym uśmiechu. Usiłowała nie dać po sobie poznać, że serce skoczyło jej do gardła.

Po co wracał do Hayden? Po tylu latach? Owszem, słyszała o tym sklepie, ale Cader nie nadawał się na sprzedawcę. Chyba, że aż tak się zmienił. Prowadzenie sklepu wymagało czasu, wysiłku i pieniędzy. A tego ostatniego zawsze mu brakowało. Cader mawiał, że pieniądze są po to, żeby je wydawać. Martwienie się o to, co będzie później pozostawiał innym. No, ale pieniądze nie powinny być problemem dla człowieka, który zrobił taką karierę. Może zmienił się i ustatkował? Ale jakoś nie chciało się jej wierzyć, żeby Cader Harris mógł zmienić się choćby na jotę.

Z tyłu rozległ się klakson. Przydepnęła pedał gazu i ruszyła. Zostało jej dziesięć minut do umówionej wizyty u doktora Baldwina, do którego jechała na comiesięczne badanie. No, to dopiero facet, pomyślała. Marc Baldwin. Atrakcyjny i cholernie męski. A przy tym bez wątpienia znał się jak nikt na kobiecej psychice. Potrząsnęła głową, żeby uspokoić rozpędzone myśli i zatrzymała samochód na parkingu, ustawiając go tyłem, tak jak nakazywał znak. Pomyłka freudowska, doktorze? Roześmiała się cicho. Śmieszne, nigdy nie myślała o jego seksualnych upodobaniach. Wydawało jej się, że doktor zawsze spełnia upodobania kobiet. Szczęściara z tej Julii, jego żony.

Sunday wysiadła z samochodu i wygładziła na biodrach błękitną jak bławatek sukienkę. Miała kolor, jej oczu i fantastycznie podkreślała cerę oraz miodowozłote włosy. Sunday wyprostowała się i ruszyła w stronę przychodni, w której przyjmował okulista, dwóch dentystów oraz, oczywiście, ginekolog Marc Baldwin.

W chłodnym wnętrzu klimatyzowanego gabinetu za biurkiem recepcjonistki siedziała Marsha Evans. Sunday klęła w duchu, że umówiła się na wizytę w dniu, w którym Marion miała wolne. Nie przepadała za Marshą. Właściwie nie wiedziała dlaczego: Marsha zawsze była bardzo miła i nigdy nie traktowała jej z wyższością. A jednak trudno było ją zrozumieć. Tak, jakby nadawała sprzeczne sygnały.

-  Cześć, Sunday. Marc zaraz przyjdzie - powiedziała Marsha łagodnym, przyjaznym tonem. Uśmiechnęła się. - Usiądź. Na dworze jest pewnie strasznie gorąco.

Sunday zmusiła się, by odpowiedzieć uprzejmie. Nagle zauważyła, że zaciska zęby, żeby czegoś nie chlapnąć. Czemu Marsha Evans aż tak ją drażniła? Usiłując ukryć wrogość, zmusiła się do większej otwartości.

- Widziałam na skrzyżowaniu Judy z dzieciakami Thomsonów. Ślicznie wyglądała, taka roześmiana i radosna.

- Faktycznie ma się z czego cieszyć - w zielonych, spokojnych oczach Marshy zapaliły się iskierki dobrodusznego rozbawienia. - To ostatni dzień szkoły. Pamiętasz, co się wtedy czuje? Trzy długie miesiące bez katorgi. Zabawa, pływanie i dokazywanie.

- Tak, pamiętam - Sunday sięgnęła niecierpliwie po wyświechtany magazyn, udając, że coś ją szczególnie zaciekawiło. Przypuszczała, że Marsha nie miała nic złego na myśli, mówiąc o zabawie, pływaniu i dokazywaniu. Może jej wakacje tak wyglądały, ale Sunday pamiętała coś zupełnie innego. Nie kończąca się praca, prasowanie wraz z matką ubrań obcych ludzi i niewolnicza harówka na plantacji tytoniu, gdy słońce zdawało się wypalać mózg, a plecy zapominały, jak się wyprostować. Ktoś musiał pomóc jej stanąć w pozycji pionowej, żeby mogła wspiąć się na ciężarówkę, którą wracała do domu.

Nagle zaczęła się denerwować. Nawet spokojne beżowe kolory wystroju poczekalni nie potrafiły ukoić jej rozdygotanych nerwów. Cader wrócił do miasta.

Na biurku rozległ się brzęczyk. Marsha zamknęła książkę rejestracyjną. Przywołała na usta sztuczny, oficjalny uśmiech i weszła do gabinetu, kołysząc uwodzicielsko biodrami rysującymi się pod białym fartuchem.

Sunday westchnęła i rozejrzała się po poczekalni. Jedyną pacjentką oprócz niej była starsza pani, której nazwisko umknęło jej z. pamięci. Sunday odłożyła wybraną na chybił trafił gazetę i sięgnęła po magazyn z błyszczącą, nowiutką okładką. Z radością zauważyła, że nosi najświeższą datę. Zaczęła wertować śliskie jak jedwab strony. Jeden z tytułów przykuł jej uwagę. „Wielokrotny orgazm - prawda czy mit?" Powściągnęła uśmieszek. Wiedziała coś o tym! Nie wytrzymała i uśmiechnęła się szeroko. Niegdyś, jeszcze w liceum, przeżyła potrójny orgazm z Caderem, który omal nie oszalał, dorównawszy jej zaraz potem. Łeb w łeb. Tyle o mitach, pomyślała z satysfakcją, rzucając magazyn na stolik ze szklanym blatem.

Zrobiło się ciepło czy tylko się jej wydawało? Wentylatory mruczały cicho. A więc to jej się wydawało. Delikatnie dotknęła policzka, starając sienie zetrzeć różu z wysokich kości policzkowych. Pociła się. Za chwilę zacznę cała płynąć, pomyślała. Oczyma wyobraźni zobaczyła samą siebie, spływającą do otworu ściekowego. Cader stał obok i śmiał się. No cóż, czy nie tak zdarzyło się w rzeczywistości? Wtedy, gdy dostał tę ofertę studiów na Uniwersytecie Tulane - ofertę zbyt dobrą, żeby ją odrzucić. Zastanowiła się przez chwilę, czy nie ma gorączki. Boże, nie mogę się teraz rozchorować, nie teraz, kiedy Cader wraca. Aha, i muszę zatrzymać się przy zakładzie pogrzebowym Arthura. Niech to szlag, mruknęła pod nosem, dlaczego obiecałam, że zrobię to dzisiaj? Dla stu dolarów, przyznała z rzadką otwartością. Comiesięczne testy były kosztowne, nie wspominając już o irygacjach, stosowanych tak często, jak można. Poza tym pieniądze mogłyby okazać się całkiem przydatne. W butiku Monde była oszałamiająca sukienką, na widok której Caderowi oczy wyjdą z głowy.

Wzruszyła ramionami. Właściwie dzisiaj czuła takie podniecenie, że mogła dotrzymać obietnicy danej Arthurowi. Potrzebował jej, a ona na swój skromny sposób mogła dać mu szczęście, przelotną chwilę szczęścia. Potem wracał do domu i stawał twarzą w twarz z żoną, Ireną Hayden-Thomas. No cóż, nie miała wpływu na jego życie rodzinne. Każdy ma własne problemy. A Arthurowi wystarczało, że Sunday daje mu swoją przyjaźń i szybki numerek w pokoju wystawowym z trumnami. Śmieszne, że pomimo tego Arthur stal się jej wyjątkowym przyjacielem. Nie miało to związku z pieniędzmi, które jej wciskał, a ona nie wzbraniała się przed ich przyjęciem. Tu chodziło o coś więcej. Arthur naprawdę się nią interesował, przejmował jej uczuciami. Sunday zwierzała mu się ze swoich najintymniejszych tajemnic i lęków, a on wydawał się tym przejmować. Przynajmniej nie śmiał się z niej, w każdym razie nie otwarcie. Miała ochotę wykrzyczeć mu, że Cader wraca do miasta, ale coś mówiło jej, że nie powinna tego robić. Nawet przed samą sobą było jej trudno przyznać, że po niespełna dwudziestu latach nadal zaczyna dygotać jak w febrze na sam dźwięk jego nazwiska! Osiemnaście długich, męczących lat dzieliło ją od chwili, w której Cader Harris odwróci! się od niej. Co pomyśli ten złoty chłopak, duma Hayden, kiedy zobaczy, że Sunday przeniosła się na dobrą stronę torów, że dobrze się ubiera i używa dobrych kosmetyków?

- Doktor Baldwin czeka - zameldowała Marsha Evans swoim najbardziej profesjonalnym tonem. Odsunęła się na bok, pozwalając Sunday wejść do gabinetu. - Znasz już procedurę. Ubranie możesz powiesić na wieszaku. Na półce znajdziesz świeży fartuch. Doktor za chwilę się zjawi.

Sunday rzuciła Marshy podejrzliwe spojrzenie. Czy to miał być jakiś dowcip, ten tekst „znasz procedurę"? Z Marską nigdy nie wiadomo. Czasami była słodka, do rany przyłóż, a czasem stawała się bardziej dokuczliwa, niż rozeźlony szerszeń. Sunday weszła do chłodnego, niemal wyziębionego gabinetu pełnego nieprzyjaznych, stalowych przyrządów i ostentacyjnie zatrzasnęła za sobą drzwi. Wałcząc z suwakiem sukienki zaczęła się zastanawiać, dlaczego właściwie uwaga Marshy tak ją dotknęła. I cóż z tego, że tak często zgłasza się na badania? Czy nie było powszechnie znanym faktem, że jej matka umarła na raka narządów rodnych, odkrytego zbyt późno, by można było cokolwiek zrobić?

A mama była przecież porządną kobietą, pomyślała wyplątując się z pasa do pończoch. Porządną, nie taką, jak... ja! dokończyła z determinacją. Musiała to przyznać. Mama zawsze mawiała, że tylko rozwiązłe kobiety chorują na takie choroby. Wstyd, którego doznawała w związku z rakiem był niemal większy, niż ból i strach przed śmiercią.

Marsha Evans pojawiła się znowu dokładnie w chwili, w której Sunday położyła starannie złożone majteczki na niskim stołku. Podała błękitną papierową koszulkę, którą zapięła wokół jej szyi, podczas gdy Sunday usiłowała wepchnąć ręce w rękawy.

- Marc przyjdzie za chwilę - wyjaśniła Marsha. - Usiądź sobie. Może chcesz poczytać gazetę?

Sunday pokręciła głową.

- Nie, tak jest dobrze.

Marsha odwróciła się i zniknęła z pokoju, spiesząc w kierunku dzwoniącego na biurku telefonu. Sunday usiadła, krzyżując szykownie długie nogi. Chciało się jej zapalić, ale wiedziała, że Marc zganiłby ją za to.

Nagość, przysłonięta jedynie bibułkową koszulką, krępowała ją. W sterylnej atmosferze gabinetu nagie ciało wyglądało inaczej, niż w zaciszu mieszkania czy przy mężczyźnie. Tutaj stawało się eksponatem. Sunday słyszała głos Marshy, rozmawiającej przez telefon z pacjentką. Był delikatnie modulowany i nie przypominał w niczym ostrego wrzasku, który potrafiła z siebie wydać. W liceum była w drużynie dopingującej zawodników. Sunday uśmiechnęła się. W ciągu jednej godziny cztery razy wracała pamięcią do minionych dni. To pewnie przez plotkę o powrocie Cadera do miasta.

Słuchając głosu Marshy powędrowała myślami do czasów, kiedy była w pierwszej klasie liceum Jathy Haydena.

Dzień, jak na koniec września, nawet przy standardach Luizjany był gorący. Na tablicy ogłoszeń pojawiła się kartka informująca, że próba drużyny dopingującej odbędzie się na boisku tuż po zajęciach. Sunday przebrała się na tę okazję w najmniej sprane szorty i tenisówki, pieczołowicie odrestaurowane poprzedniego wieczoru za pomocą białej pasty do butów. Chciała znaleźć się w tej drużynie, pragnęła tego z całych sił. Wiedziała, że się nadaje. Jej smukłe, zgrabne ciało było giętkie i sprawne, a kiedy podskakiwała i wymachiwała nogami, jej gęste, miodowozłote włosy rozsypywały się i falowały kusząco.

Wiedziała, że wygląd bardzo się liczy i była niemal pewna, że uda się jej dopiąć celu. Jedyny problem wiązał się z osobą Ireny Hayden, zarozumiałej dziewczyny, otoczonej gwardią przyboczną, w skład której wchodziły Marsha Taylor i Julia Wilson. Ale one zawsze były miłe, nawet jeśli odnosiły się do niej z pewną wyższością. Sunday nie należała do ich towarzystwa i wiedziała o tym. Co więcej, one także świetnie zdawały sobie z tego sprawę. Dziewczyny pochodzące z gorszej strony torów po prostu nie były mile widziane w gronie wypieszczonych jedynaczek z najlepszych rodzin Hayden.

Po drugiej stronie boiska przy dudnieniu, bębnów i porykiwaniu puzonów maszerowała orkiestra liceum Jathy Haydena. Nieopodal, na spłachetku ubitej ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin