Jackson Lisa - New Orleans 02 - Chłód serca.doc

(1629 KB) Pobierz

Lisa Jackson CHŁÓD SERCA

Robin Rue, nadzwyczajnej agentce. Dzięki za wszystko!


Prolog

Zobaczył ją.

Prawie biegła, z pochyloną głową i palcami zaciśniętymi na kapturze płaszcza. Spieszyła po ciemku do małego kościółka.

Wybraniec czekał, ukryty pod magnolią. Poczuł, że krew zaczyna szybciej krążyć w jego żyłach, gdy z nerwami napiętymi jak struny czaił się w ciemnościach.

Jakże łatwo byłoby ją teraz złapać. Mógłby ją dogonić trzema susami i zaciągnąć w krzaki. Jej ojciec czeka w kościele. Ta myśl bardzo mu się spodobała.

Ale czas tej dziewczyny jeszcze nie nadszedł. Są inne.

Przystanęła pod okapem przed głównym wejściem, zrzucając z głowy kaptur i potrząsając włosami. Długie i kręcone, błyszczały w świetle lampy kuszącą miedzią. Wybraniec przełknął ślinę i poczuł ukłucie między nogami.

Pożądał j ej.

Boleśnie.

Sam jej widok wyostrzał zmysły. Słyszał głośne bicie swojego serca, czuł pulsowanie krwi, wyczuwał nieprzyjemny odór Missisipi, która -ciemna i leniwa - wiła się przez miasto. Samochody piszczały na mokrych ulicach, a na każdym rogu czaił się grzech.

Kiedy znikła w środku, skrył się głębiej w gęstych zaroślach, bliżej okna z uszkodzonym witrażem. Stłuczony fragment zastąpiono zwykłym kawałkiem szkła, miał więc doskonały widok na wnętrze kościoła. Pochylony przy oknie, widział, jak przeszła między ławkami, przeżegnała się i usiadła obok oica. Teeo skurwysyna eliniarza.


Wymienili parę słów, zanim zajęła miejsce. Miała znudzony wyraz twarzy. Wolałaby być gdzie indziej, nie na wieczornej mszy z ojcem. Potrząsała głową, przyglądała się ludziom, którzy wchodzili do kościoła obgryzała paznokcie. W kościele paliły się dziesiątki świec.

Wybraniec przeniósł wzrok na gliniarza.

Na wroga.

Dobrze zbudowany wysoki mężczyzna, z kwadratową szczęką, głęboko osadzonymi oczami i zmęczoną twarzą, wyglądał na swoje ponad czterdzieści lat. Rick Bentz ze zszarganą reputacją, którą ostatnio zdołał trochę podreperować. Jego dawne grzechy zostały zapomniane, a nawet wybaczone. W czarnym garniturze i wykrochmalonej koszuli wydawał się bardziej nie na miejscu niż jego córka. Zdecydowanie nie pasował do domu bożego.

Bentz rozluźnił węzeł krawata i szepnął coś córce do ucha. Natychmiast przestała obgryzać paznokcie i wyprostowała się. Wyzywająco splotła ręce i wyprężyła piersi. Jej biała skóra kontrastowała z turkusem jedwabnej sukni.

Wybraniec wyobraził sobie to, co ukryte było pod lśniącym materiałem... Różowe sutki, dziewicza skóra, a niżej ciemne gniazdo włosów tak sam miedzianych, jak loki opadające na jej ramiona.

Myślał o niej jak o księżniczce.

Była dumą i radością ojca.

Zgrabna, wysportowana, inteligentna i... trochę niegrzeczna. Zbuntowana. Widać to było w jej oczach. Już to znał. I słyszał jej głęboki seksowny śmiech.

Dużymi zielonymi oczami spojrzała w stronę okna. Wybraniec znieruchomiał.

Wydęła arogancko usta.

Jego członek zareagował natychmiast.

Wyobraził sobie, co mogłyby zrobić takie usta, przy odpowiedniej zachęcie... Zamknął oczy, czując chłodną pieszczotę deszczu, padającego za kołnierz, dłonią sięgnął do krocza.

Osiągnął pełną erekcję. Twardą. Pulsującą. Pełną oczekiwania.

Już niedługo, księżniczko, pomyślał. Niedługo. Ale najpierw muszę się zająć innymi. Potem przyjdzie twoja kolej.

Bądź cierpliwa.

Biip! Biip! Biip!

Otworzył oczy na dźwięk budzika w zegarku. Wyłączył go i zmełł w ustach przekleństwo. Niedopatrzenie. Tak do niego niepodobne. Zły na siebie, rzucił ostatnie spojrzenie na wnętrze kościoła i zobaczył, że księżniczka wciąż spogląda w okno. Jakby wiedziała, że on tam jest.


Szybko wyskoczył spod drzewa i ruszył przez kurtynę deszczu. Za długo tu był. Wściekły na siebie, przemierzył długimi krokami mokry trawnik, za rogiem skręcił w wąską alejkę, przebiegł trzy przecznice, a potem zawrócił na parking przed opuszczonym, zabitym deskami budynkiem, w którym był kiedyś warsztat samochodowy.

Spocony, nie z wysiłku, lecz ze zdenerwowania, wsiadł do starego samochodu z przyciemnionymi szybami. Zdjął sportowe ubranie i rękawiczki i schował je, porządnie poskładane, do skórzanego worka.

Wkrótce nadejdzie pora.

Wkrótce Rick Bentz straci to, co ma najcenniejszego.

Najpierw jednak musiał poznać ryzyko i poczuć prawdziwy strach. Ponury, przygniatający strach, który będzie go trawił, gdy zrozumie, że żadne jego działanie, żadne miejsce, żadna świętość nie są już bezpieczne,

Na twarzy Wybrańca pojawił się cień uśmiechu, gdy wyciągał z worka ręcznik. Szybkim ruchem wytarł twarz i szyję. Potem przejrzał się w lusterku. Patrzyły na niego niebieskie oczy. Głodne oczy. Niejedna kobieta, głupia na tyle, aby sądzić, że potrafi go uwieść, nazwała je „namiętnymi".

Ale... Zauważył błysk cienia w lusterku. Jakby ktoś go obserwował. Odwrócił głowę i wbił wzrok w tylne okno, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie jest to odbicie kogoś, kto zagląda do samochodu. Wytężał wzrok, chcąc dojrzeć coś przez deszcz i zaparowaną szybę.

Nic się jednak nie poruszyło.

Na opuszczonej ulicy nie było nikogo. A jednak poczuł... czyjąś obecność. Nie po raz pierwszy. Lecz za każdym razem wrażenie było silniejsze. Pot spływał mu po skroniach. Serce waliło jak młotem.

To jakaś paranoja. Spokojnie. Nic się przecież nie dzieje.

W tej wyludnionej części miasta nie było nikogo, kto mógłby cokolwiek zobaczyć tego ponurego wieczoru przez przyciemnioną szybę sa-aochodu.

Musi się uspokoić. Uzbroić w cierpliwość. Wszystko zaplanowane.

Koszmar Ricka Bentza już się zaczął.

Tylko on jeszcze o tym nie wie.


Rozdział l

Potrzebujesz kobiety - stwierdził Reuben Montoya, zatrzymując policyjny samochód przed domem Bentza.

- Może pożyczę od ciebie?

Bentz sięgnął do klamki. Na pewno nie potrzebował rad od młodego policjanta, który miał więcej testosteronu niż rozumu, czego dowodem był choćby kolczyk w uchu i przystrzyżona kozia bródka. Policjant był bardzo elegancki, ale brakowało mu doświadczenia. I nie wiedział, że nie powinien wtrącać się w sprawy innych.

- Ja ostatnio spotykam się tylko z jedną kobietą- oznajmił Montoya, a Bentz prychnął z niedowierzaniem:

- Akurat.

-Naprawdę.

Montoya zaciągnął ręczny hamulec i sięgnął do kieszeni po papierosy.

- Niech ci będzie.

- Mógłbym cię z kimś umówić.

Montoya, niespełna trzydziestoletni, miał gładką brązową skórę, zabójczy uśmiech i dość ambicji, aby wyrwać się z biednej latynoskiej społeczności i dostać stypendium sportowe na uniwersytet. Nie tylko dawał z siebie wszystko w futbolu, lecz także w każdym semestrze trafiał na listę dziekana. Kiedy jednak skończył studia ze znakomitymi widokami na karierę zawodową, postanowił zostać policjantem.

Dziwne.

Montoya wytrząsnął z paczki papierosa z filtrem, zapalił i wydmu-^ał chmurę dymu.

~ Znam jedną miłą starszą panią, przyjaciółkę matki...


- Przestań. - Spojrzenie Bentza wyraźnie kazało się zamknąć. - Daj spokój. Nie mam z tym żadnych problemów. Montoya nie dawał za wygraną.

- Masz problemy. Mieszkasz sam, nigdzie nie wychodzisz i zapraco-wujesz się na śmierć, czego nikt nie docenia. Oto twoje życie.

- Przypomnę o tym, kiedy przyjdzie pora następnej podwyżki - powiedział Bentz i wysiadł z samochodu. Był chłodny wieczór; wiatr znad rzeki niósł powiew zimy.

- Mówię tylko, żebyś zaczął żyć. Dzieciak wyjechał na uczelnię i powinieneś się wreszcie wyluzować.

- Cały czas to robię.

- Guzik prawda.

- Dobranoc, Montoya.

Trzasnął drzwiami samochodu i wszedł do budynku. Kobieta. Tak, akurat to by rozwiązało jego problemy. Wziął wieczorną gazetę i pocztę, a potem wszedł na pierwsze piętro. Co taki Montoya wie?

Gówno. Tyle wie.

Bentz już dawno się przekonał, że kobieta oznacza kłopoty. I nauczył się tego od nie lada mistrzyni.

Jennifer.

Piękna.

Inteligentna.

Cholernie seksowna.

Jego żona.

Jedyna kobieta, której oddał serce, jedyna, której pozwolił je złamać. A ona to zrobiła. Więcej niż raz. Z tym samym przeklętym facetem.

Otworzył drzwi i zapalił światło.

Zranisz mnie raz, twoja wina.

Zranisz mnie dwa razy, moja wina.

Rzucił klucze na biurko, zdjął marynarkę i ściągnął krawat. Marzył o piwie i papierosie. Mógł żyć bez kobiety, ale zrezygnował ze wszystkich tych trzech rzeczy. Żadnych wiadomości na automatycznej sekretarce. Montoya miał rację. Jego życie towarzyskie praktycznie nie istniało. Ćwiczył boksowanie na worku treningowym, który wisiał w nieużywanej sypialni, nie grał w kręgle, nie należał do klubu golfowego. Dawno temu przestał żeglować i polować. W tym samym czasie zrezygnował też z whisky i pokera na duże stawki.

Podwijając rękawy, podszedł do lodówki i spojrzał smętnie na jej nędzną zawartość. Nawet zamrażalnik, gdzie zwykle trzymał gotowe mrożone dania do odgrzania w mikrofalówce, był pusty. Wziął puszkę piwa bezalko


holowego i włączył telewizor. Sprawozdawca sportowy zaczął recytować wyniki meczów na tle szybkich przebitek z najważniejszych spotkań.

Usiadł w fotelu i pomyślał, że Montoya grubo się myli. Życie towarzyskie nie jest mu potrzebne. Ma pracę i Kristi, nawet jeśli wyjechała na uczelnię do Baton Rouge. Spojrzał na zegarek i pomyślał, że mógłby do niej zadzwonić, ale dzwonił w niedzielę i wyczuł, że tojązirytowało. Denerwowała się, że wtrąca się w jej właśnie zdobytą niezależność i chce ją sprawdzać.

Wrócił do oglądania telewizji. Na ekranie pokazywano najważniejsze momenty poniedziałkowego meczu Saintsów. Postanowił wyjść po kanapkę do pobliskiego sklepiku, a potem zająć się papierkową robotą. Musiał napisać kilka raportów. Kilka starych niezakończonych spraw wciąż wisiało mu nad głową i chciał przejrzeć notatki, żeby sprawdzić, czy coś nie umknęło jego uwagi, kiedy je wcześniej wielokrotnie czytał.

Miał mnóstwo roboty.

Montoya się mylił. Bentz nie potrzebuje kobiety.

I był pewien, że i on nie jest potrzebny nikomu.

Olivia nie lubiła tego adwokata. I wiedziała, że nigdy go nie polubi. Nie mogła sobie wyobrazić, jak babka zaufała komuś tak ewidentnie nieuczciwemu. Ramsey John Dodd, który chciał, aby mówiono do niego RJ, był śliski jak pieczona kura babki Gin, ale o wiele tłustszy.

- ...Sprawa spadkowa jest załatwiona, podatki i opłaty uregulowane, wszyscy spadkobiercy dostali to, co im się należało. Jeśli chcesz sprzedać dom, to teraz jest najlepsza okazja.

Ramsey John, siedząc za wielkim biurkiem we wnęce, którą nazywał biurem, złożył dłonie i stukał palcami o palce. Za jego plecami, między żaluzją a jedynym oknem w dusznym pomieszczeniu, brzęczała sfrustrowana mucha, tłukąc się o szybę.

- Nie jestem pewna, czy chcę się wyprowadzić.

- Jeśli się zdecydujesz, mogę ci polecić dobrego pośrednika. Akurat.

- Wally jest naprawdę świetny.

- Dam panu znać. - Wstała szybko, żeby zakończyć rozmowę i ukryć fakt, że kłamie w żywe oczy. Nie miała zamiaru robić jakichkolwiek interesów ze znajomymi RJ Dodda.

Wzruszył ramionami w przyciasnym garniturze, jakby mu na niczym nie zależało, ale Olivia wyczuła, że jest rozczarowany. Niewątpliwie dostawał swoją dolę od każdego narajonego kumplowi klienta.

- Dziękuję za pomoc.


-Nie ma za co.

Niechętnie uścisnęła spoconą dłoń.

Babka wyczuwała oszusta na kilometr. Więc dlaczego załatwiała interesy z tym typem? Przypuszczalnie był tani. A poza tym był też siostrzeńcem jednej ze znajomych babki.

- Jedna rzecz mnie niepokoi... - zaczął RJ, z trudem wystając ze skrzypiącego krzesła.

- Co takiego?

- Jakim cudem ty odziedziczyłaś dom z całą zawartością, a twoja mama dostała tylko pieniądze z ubezpieczenia?

- Jest pan prawnikiem. Proszę mi to wytłumaczyć.

- Virginia nie chciała mi tego wyjawić.

Olivia uśmiechnęła się blado. Nie rozumiała, dlaczego ją wypytuje.

- Zapewne babka mnie lubiła bardziej. Napiął mięśnie kwadratowej szczęki.

- Być może. Nie znałem jej dobrze, ale wyczułem, że była dziwną kobietą. Niektórzy ludzie w tej okolicy twierdzą, że była kapłanką wudu. Przepowiadała ludziom przyszłość z kart tarota i herbacianych flisów. Miaławidzenia.

- Nie można wierzyć we wszystko, co się słyszy - odparła Olivia.

- Podobno odziedziczyłaś jej talent.

- Chce się pan dowiedzieć, czy jestem psychiczna?

- Mów do mnie RJ - przypomniał z uśmiechem, odsłaniając złoty ząb. -Nie musisz się od razu denerwować.

- Niech pan spyta moją matkę.

- Bemadette twierdzi, że nie odziedziczyła tego daru, jeśli tak to chcesz nazwać, ale ty tak.

- Rozumiem. Przeskok o jedno pokolenie. Oczywiście. Olivia uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć, że tylko idiota wierzy w takie rzeczy. Nie miała zamiaru potwierdzać ani zaprzeczać. Za dobrze wiedziała, że o niej plotkowano, ale to nic nie obchodziło Ram-seya Dodda. I miała nadzieję, że nigdy go nie będzie obchodzić.

- Posłuchaj. - Obszedł biurko zręczniej, niż można by się spodziewać po mężczyźnie jego tuszy. - Dam ci jedną radę. Za darmo. - Porzucił swój normalny, napuszony styl. - Wiem, że twoja babka miała o tobie wysokie mniemanie. Wiem też, że była... niezwykłą kobietą, którą z powodu wizji uważano na dziwaczkę. Niektórzy bezgranicznie jej ufali. Moja ciotka także. Jednak powszechnie sądzono, że zajmowała się czarami albo była szalona. To na pewno nie ułatwiało jej życia i na twoim miejscu nie przechwalałbym się tymi wizjami.


r"     -Zapamiętam to sobie.

- Twoja babka też byłaby tego zdania.

-Coś jeszcze?

- Nie. To wszystko. Uważaj na siebie.

- Dobrze. Dziękuję za pomoc.

Włożyła żółtą kopertę, którąjej dał, do plecaka.

- Miło mi było z tobą współpracować. Jeśli zmienisz zdanie co do sprzedaży domu, zadzwoń, a ja skontaktuję się z Willyrn...

Nie czekała, ażjąodprowadzi do drzwi, i sama wyszła przez wyłożony boazerią sekretariat, gdzie sekretarka siedziała za biurkiem stojącym na wytartym dywanie między trzema pokojami. Z drzwi pozostałych dwóch zdjęto tabliczki z nazwiskami. Puste miejsca mówiły same za siebie. Babka miała dziwne pomysły.

Przeszła przez parking i wsiadła do samochodu. RJ wiedział o tym, że była na policji. Fantastycznie. Przypuszczalnie wszyscy już wiedzieli, wraz z jej szefową z Trzeciego Oka i na uniwersytecie.

Cudownie. Wrzuciła bieg w starym fordzie i wyjechała z parkingu. Nie chciała myśleć o swoich widzeniach, o przebłyskach czegoś złego, co czasem bardziej czuła, niż widziała. Chaotyczne kalejdoskopowe fragmenty strasznych wydarzeń, które wciskały jej się w mózg i od których dostawała gęsiej skórki. Tak ją niepokoiły, że poszła na miejscowy posterunek policji.

Gdzie wzięto ją za wariatkę i wyśmiano.

Na samą myśl o tym zrobiło jej się gorąco. Włączyła radio i trochę za szybko ścięła zakręt. Opony zaprotestowały piskiem.

Czasem fakt, że jest wnuczką Yirginii Dubois, przynosił więcej szkody niż pożytku.

- Wybacz mi, ojcze, moje grzechy - szepnęła naga kobieta. Nie mogła mówić głośniej ani krzyknąć, ponieważ na szyi miała ciasną obrożę. Klęczała przykuta do umywalki i z pewnością nie zdawała sobie sprawy z ogromu własnych grzechów, ani dlaczego musiała zostać ukarana, żeby odnaleźć zbawienie.

- Powiedz mi - szepnął Wybraniec - za jakie grzechy?

- Za... za... - starała się coś powiedzieć, wytrzeszczając przerażone oczy. Jednak nie żałowała wystarczająco mocno. Bała się. Usiłowała wymyślić coś, co by go przekonało, aby ją uwolnił. Po policzkach spływały jej łzy. - Za wszystkie moje grzechy - wykrztusiła z rozpaczą, starając się sprawić mu przyjemność, nie wiedząc, że to nie jest możliwe. Że jej przeznaczenie musi się dopełnić.


Drżała ze strachu i zimna, ale to się miało wkrótce zmienić. Smużka dymu przedostała się do małej łazienki przez wywietrznik. Za chwilę buchną płomienie. Nie ma za dużo czasu.

- Proszę - wychrypiała. - Proszę mnie puścić, na miłość boską.

- Co ty możesz wiedzieć o miłości Boga?! - krzyknął, a potem, powstrzymując gniew, położył rękę w rękawiczce na jej głowie, jakby chciał ją uspokoić. Przez wybite okno, gdzieś na ulicy usłyszał warkot samochodu. Musi kończyć. Teraz. Zanim ktoś zauważy ogień.

- Jesteś grzesznicą, Cecylio, i musisz odpokutować za grzechy.

-To jakaś pomyłka! Nie jestem... Nie jestem Cecylią. Proszę mnie uwolnić. Obiecuję, że nikomu nie powiem. Nikt się o niczym nie dowie, przysięgam.

Złapała za brzeg alby. Zrozpaczona. I nieczysta. Kurwa. Jak one wszystkie. Spojrzał na radio, stojące na parapecie i szybko przekręcił gałkę. Z głośników popłynęła znajoma muzyka, rozległ się zmysłowy kobiecy głos.

- Mówi doktor Sam, z ostatnim przesłaniem na dzień dzisiejszy, w rocznicę zabójstwa Johna F. Kennedy'ego, jednego z naszych najznakomitszych prezydentów... Uważajcie na siebie, mieszkańcy Nowego Orleanu. Dobranoc, niech was Bóg błogosławi. Niezależnie od dzisiejszych kłopotów, zawsze jest jakieś jutro... Życzę wam słodkich snów...

Pokręcił gałką, zmieniając stacje, aż znalazł to, czego szukał: muzykę organową. Brzmiała wspaniale. Jakby odbijała się echem w katedrze.

Teraz mógł to zrobić.

Kurwa przyglądała się, jak zza zasłony prysznica wyciąga miecz.

- O, Boże, nie! - W panice szarpała za łańcuch obroży, zaciskając ją coraz mocniej.

- Za późno - oznajmił stanowczym spokojnym głosem, choć w środku drżał, lecz nie ze strachu, a z niecierpliwości. W żyłach krążyła adrenalina, jego ulubiony narkotyk. Kątem oka dostrzegł płomienie liżące wywietrznik. Nadszedł czas.

- Nie, proszę... Boże... Nie! - Bezskutecznie usiłowała schować się za podnóżkiem umywalki, gdy tymczasem obroża na szyi zaciskała się coraz mocniej, a ręce i nogi krwawiły od więzów. — To jakaś pomyłka!

Czuł w mózgu pulsowanie krwi. Przez moment miał wrażenie, że coś dotknęło jego karku, niczym oddech szatana. Rzucił okiem w lustro, badając połyskującą powierzchnię, patrząc na swoją twarz schowaną za czarną przylegającą kominiarką i czując, jakby ktoś obserwował go zza lustra. Był świadkiem tego, co robi.

To przecież niemożliwe.


Pot spływał mu po twarzy, gdy uniósł rękę z mieczem tak wysoko, że aż go zabolała. Dym utrudniał oddychanie. Kiedy złapał ją drugą ręką za włosy, przeszyło go pożądanie. Wpatrywał się w zgrabną szyję z obrożą. Jego erekcja była niemal bolesna. Ach, z jaką rozkoszą wszedłby w nią, posmakował przed odpuszczeniem jej grzechów. To jednak nie należało do jego misji. Odmówienie sobie zakazanej przyjemności było jego własnym poświęceniem.

- Za twoje grzechy, Cecylio - powiedział wolno. - W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego oddaję twoją duszę Bogu.

Rozdział 2


ie!

N

Olivia otworzyła oczy. Jej krzyk odbił się echem w niewielkiej sypialni. Pies zaszczekał głośno.

- O, Boże, nie!

Serce waliło jej jak oszalałe, po ciele spływał pot. Sen był tak wyraźny, jakby była świadkiem morderstwa. Znów. Boże, znowu jej się to przydarzyło.

Wizja była niezwykle realistyczna. Nadal czuła zapach dymu, w jej uszach rozbrzmiewała dziwna muzyka organowa. Miała sucho w ustach, a gardło bolało od krzyku. Otępiający ból głowy zaczynał się u podstawy czaszki i rozprzestrzeniał na skronie.

Rzuciła okiem na zegarek. Piętnaście po trzeciej. Drżącymi rękami odgarnęła włosy z twarzy.

Kundel babki, który leżał w nogach starego łóżka, podniósł łeb i spojrzał na nią uważnie. Ziewnął i jeszcze raz ostrzegawczo zaszczekał.

- Chodź tu. - Poklepała poduszkę. Hairy S się przeciągnął. Składał się wyłącznie z postrzępionych kawałków futra, szarobrązowego z białymi plamami, i krzaczastych brwi wskazujących na jakieś bardzo dalekie pokrewieństwo ze sznaucerem. Zaskomlał i podczołgał się na poduszkę koło Olivii. Przyciągnęła go do siebie, czując potrzebę bliskiego fizycznego kontaktu. Przejechała dłonią po szorstkim futrze, żałując, że nie może powiedzieć: „Wszystko będzie dobrze". Wiedziała, że nie będzie. Schowała twarz w psim futrze i próbowała się uspokoić. Może to jakaś pomyłka... Może tylko zły sen... Może... Nie. Dobrze wie, co oznaczają te wizje.


Usiadła na łóżku, z psem w objęciach. Wciąż się trzęsła, a głowa bolała ją coraz bardziej. Hairy S wyślizgnął się z jej ramion.

- Wszystko przez ciebie, babciu - mruknęła. Przez otwarte okno dobiegały hałasy nocy; szelest wiatru w gałęziach drzew i szum wielkich ciężarówek na odległej autostradzie.

Pomasowała skronie. Dlaczego ja? Dlaczego? Wizje zaczęły się już w dzieciństwie, ale wtedy były mniej określone i nie tak częste. W tych rzadkich chwilach, gdy jej matka mieszkała z nimi między jednym mężem a drugim.

Bernadette nigdy nie wierzyła, że jej córka odziedziczyła po babce ten szczególny dar.

- To zbieg okoliczności - mówiła często córce. Albo: - Zmyślasz, żeby zwrócić na siebie uwagę. Skończ z tym, Liwie, i przestań słuchać babci. Ona ma nie po kolei w głowie i uważaj, żeby... Słuchasz, co do ciebie mówię? - Potrząsała córką, jakby chciała wyrzucić demony z jej głowy. - Uważaj, bo ciebie też to spotka i nie będzie to jakiś idiotyczny dar, jak twierdzi babcia, lecz dotyk diabła. Szatan nigdy nie śpi. Słyszysz? Nigdy!

Kiedyś Bernadette wycelowała czubek długiego czerwonego paznokcia w koniec nosa starszej córki. Były w kuchni, gdzie zapach smażonego boczku, dymu i tanich perfum wniknął na zawsze w sosnowe szafki, pożółkłe ze starości. Koło starego testera, na rogu blatu, stał wiatraczek, który mełł gorące powietrze w małym, skąpo umeblowanym wnętrzu.

Tamtego dnia Bernadette wróciła właśnie z dziennej zmiany w restauracji Charlene, przy parkingu dla ciężarówek, niedaleko autostrady. Stała boso na popękanym linoleum, w białej bluzce i czarnej spódnicy kelnerki. Spod bluzki wystawało ramiączko stanika, w głębokim rowku między piersiami leżał mały złoty krzyżyk na łańcuszku.

- Posłuchaj, dziecko - powiedziała poważnie i z przejęciem -ja nie żartuję. Wszystkie te bzdury i aluzje do wudu to jedno wielkie gówno. Twoja babka uważa się za jakąś cholerną kapłankę, czy coś równie głupiego, ale tak nie jest. To, że w jej żyłach płynie jakaś resztka tubylczej krwi, nie robi z niej... wróżki, prawda? Nie ma w sobie niczego nadzwyczajnego i ty też nie. Słyszysz?

Bernadette wyprostowała się, obciągnęła krótką czarną spódnicę i westchnęła.

- Jasne, że nie - dodała, jakby bardziej chciała przekonać samą siebie niż córkę. - Idź teraz na dwór pojeździć na rowerze albo na desce, dobrze?


Wzięła z lady paczkę virginia slims, wytrząsnęła jednego papierosa i szybko zapaliła. Wypuszczając dym nosem, stanęła na palcach i sięgnęła do górnej szafki, skąd wyjęła małą butelkę whisky.

- Mamę strasznie boli głowa - wyjaśniła, nalewając alkohol do małej szklaneczki i wrzucając kostki lodu. Drink był jej nagrodą za ciężką całodzienną pracę, gdy musiała znosić obleśne spojrzenia, uwagi i szczypanie w tyłek. Napiła się, oparła wygodniej o ladę i znów spojrzała...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin