1 - Gwiazdy należą do nas.rtf

(435 KB) Pobierz

 

 

 

Andre Norton

 

 

 

 

Gwiazdy należą do nas

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

The Stars Are Ours

 

 

Przełożył:

Adam Budzyński

 


 

 

Ad Astra! Lot do gwiazd: a więc pierwszy jego domysł był trafny. Tutaj jest statek gwiezdny! Dard poczuł mimowolny dreszcz, przenikający wymizerowane ciało. Ludzie wylądowali na Marsie i Wenus na kilka dni przed Spaleniem i pogromem, stwierdzając, że na obu planetach panują warunki uniemożliwiające życie bez olbrzymich wydatków, których Terra nie chciała ponosić. Pax, w ramach programu wstrzymania eksperymentów naukowych, zabronił lotów kosmicznych. Ale statek gwiezdny miał przekroczyć granice Układu Słonecznego i polecieć dalej w poszukiwaniu innego słońca, innych planet. Wydawało się to snem szaleńca, ale Dard nie wątpił w szczerość człowieka, który o tym mówił.

 

 

 

ANDRE NORTON (Alice Mary Norton), urodzona w Cleveland w roku 1912, znana jest naszym czytelnikom głównie jako autorka powieści i opowiadań Fantasy należących do cyklu „Świat Czarownic”. Wydawnictwo „Alkazar” przedstawia natomiast Andre Norton jako pisarkę Science Fiction, w przekonaniu, że wzbogaci to jej wizerunek artystyczny.

 


 

 

 

KSIĘGA PIERWSZA

 

TERRA

 


PROLOG

(Wyjątek z Encyclopedia Galactica)

 

Pierwszy lot galaktyczny o charakterze badawczym i kolonizacyjnym nastąpił w bezpośrednim rezultacie osobliwej sytuacji socjopolitycznej na planecie Terra. W trakcie licznych wojen między armiami różnych narodów została wynaleziona broń atomowa. Obawiając się wyzwolonego demona, narody zaangażowały się w tak zwane „zimne wojny”, podczas których wszystkie państwa prześcigały się w gromadzeniu ogromnych stosów nowych i coraz groźniejszych rodzajów broni oraz mobilizowaniu sił ludzkich w staroświeckie „armie”.

Działalność naukową zaczęto cenić jedynie wówczas, gdy mogła być pomocna w zbrojeniach i przygotowaniach narodu do wojny. Od pewnego czasu przepisy „bezpieczeństwa” zmuszały naukowców oraz technokratów wszystkich kategorii do swoistych prac przymusowych. Jednakże unifikacja naukowców spowodowała zrodzenie się tajnego, podziemnego ruchu, w rezultacie czego powstały zespoły „Wolnego Naukowca”, grupy ekspertów i specjalistów, którzy sprzedawali swoje usługi zarówno przemysłowi prywatnemu, jak i rządom, prowadząc dla nich prace badawcze. A ponieważ nie zwracano uwagi na rasową, polityczną czy religijną wyższość poszczególnych członków tych zespołów, zaczęli oni myśleć kategoriami ściśle międzynarodowymi i planetarnymi, a nie narodowymi - czego nie znosili i czego się obawiali ich pracodawcy.

Pod wpływem zachęty ze strony Wolnych Naukowców człowiek odbył lot międzyplanetarny. Terra była trzecią z kolei z dziewięciu planet krążących wokół słońca Sol I. Miała jednego satelitę. Lunę.

Statki badawcze wylądowały na Lunie oraz na dwóch sąsiednich planetach. Marsie i Wenus. Żadnego z tych światów człowiek nie mógł skolonizować bez olbrzymich wydatków, a za tego rzędu wysiłek ofiarowywały one niewiele lub zgoła nic. Wskutek tego, po pierwszym wybuchu gwałtownego zainteresowania zaprzestano lotów w Kosmos i niewielu ludzi gościło na innych planetach, dokąd się udawano jedynie w celach badawczych.

Skonstruowano trzy „stacje kosmiczne”, które jako sztuczne satelity obsługiwały Terrę. Tankowały na nich paliwo statki międzyplanetarne, wykorzystywano je także do prowadzenia obserwacji astronomicznych i meteorologicznych. Jedna ze stacji stanowiła broń nacjonalistów zwalczających Wolnych Naukowców.

Na tę właśnie stację wtargnął oddział niezidentyfikowanych, uzbrojonych ludzi (późniejsze badania sugerowały, że byli oni najemnikami opłacanymi przez siły nacjonalistyczne). Grupa okupantów albo przez nieuświadomiony przypadek, albo w celowym zamiarze przekształciła pewne instalacje na stacji w broń atakującą Terrę. Istnieją dowody na to, że ludzie ci nie mieli pojęcia o potędze sił, które wyzwolili, i o tym, że natychmiast stracili nad nimi kontrolę.

W rezultacie większa część gęsto zaludnionych terenów planety została kompletnie spustoszona i nikt nie był w stanie zdać sobie sprawy z zagłady życia na planecie.

Wśród tych nielicznych spośród grupy rodowej, którzy przeżyli, znalazł się Arturo Renzi. Człowiek o niezwykle magnetycznej osobowości, był fanatycznym wyznawcą ciasnych doktryn nacjonalistycznych. Kłopoty osobiste sprawiły, że zaczął głosić teorie o fatalizmie nauki (jednocześnie propagując pogląd, że sami Wolni Naukowcy skierowali stację kosmiczną przeciwko Ziemi) i konieczności powrotu człowieka do prostego życia na ziemi, by ocalić samego siebie i Terrę.

Ludziom pogrążonym w psychicznym szoku, spowodowanym potwornością dotykającego ich nieszczęścia, Renzi jawił się jako wielki przywódca, którego potrzebowali, a jego partia zyskała władzę nad całym światem. Mimo że Renzi był ograniczonym fanatykiem, głoszone przez niego poglądy polityczne wielu członków partii uważało za zbyt liberalne.

Zabójstwo Renziego, dokonane przez człowieka, którego arbitralnie zidentyfikowano jako wyjętego spod prawa Wolnego Naukowca, wywołało straszliwy, trwający trzy dni program. Pod koniec tego okresu kilku żyjących jeszcze naukowców i technokratów ukryło się, a przez następne lata zabijano każdego z nich z osobna, gdy zdradzał ich przypadek lub człowiek.

 

Saxon Bort, porucznik Renzistow, przejął dowództwo nad oddziałami przywódcy i zorganizował silną dyktaturę Towarzystwa Pax.

Wiedza stawała się czymś podejrzanym, chyba że korzystał z niej uprzywilejowany „Człowiek Pokoju”. Społeczeństwo podzielono na trzy klasy: arystokrację reprezentowaną przez Ludzi Pokoju różnych szczebli, chłopstwo zamieszkujące ląd, oraz pracujących niewolników, którzy byli potomkami podejrzanych naukowców i technokratów.

Wraz z wprowadzonym przez Pax na Ziemi terrorem odżyły na nowo stare uprzedzenia wobec osób o odmiennym pochodzeniu rasowym i poglądach religijnych.

Zakazano wszystkich badań, prac nad wynalazkami i studiów, a planeta szybko staczała się w czasy totalnej ciemnoty i zacofania. Jednakże był to ten moment w jej historii, kiedy odbył się pierwszy lot galaktyczny.

PATRZ TAKŻE:

Astra: Pierwsza kolonia Wolni Naukowcy Renzi, Artnro Terra: Loty kosmiczne.

 


ROZDZIAŁ 1

OBŁAWA

 

Dard Nordis przystanął pod nisko zwisającymi gałęziami sosny, chroniąc się na moment przed ostro zacinającym wiatrem. Niebo na zachodzie zaciągnęło się purpurą przechodzącą gwałtownie w złotawą czerwień, jak gdyby był teraz sierpień, a nie koniec listopada. Jednak mimo całego przepychu kolory były wyblakłe i zimne jak powiewy wiatru przenikające przez postrzępioną odzież.

Poruszył ramionami, usiłując równiej ułożyć wiązkę drewna na opał, pod którego ciężarem ugiął się jak staruszek. Mocniej zaciągnął rzemień służący mu za pasek do spodni.

- Dard, przygląda nam się jakieś zwierzątko.

Dard zamarł. Dla Dessie, która odczuwała osobliwe pokrewieństwo z futrzastymi stworzeniami, każdy zwierzak był przyjacielem. Mogła w tej chwili mówić o wiewiórce, albo - o wilku! Spojrzał na stojącą obok dziewczynkę i nagle zwilżył wyschnięte wargi.

- Duże? - zapytał.

Rączki dziewczynki, które w zwojach worka przypominały bezkształtne łapy, odmierzyły w powietrzu jakieś trzydzieści centymetrów.

- Takie. To chyba lis - musi być mu zimno. Możemy... możemy go zabrać do domu? - Spojrzenie jej oczu, które, zdawało się, zajmowały ćwierć wymorusanej twarzyczki, było pełne tęsknoty i od zbyt dawna nabywanej cierpliwości.

Potrząsnął głową.

- Lisy mają grube futro - jest im cieplej niż nam, kochanie. Prawdopodobnie ma gdzieś tu dom i tam idzie. Pomyśl, czy idąc ścieżką nie mogłabyś nazbierać trochę drewna?

Dziewczynka wydęła z oburzenia wargi.

- Oczywiście. Nie jestem już dzieckiem. Ale okropnie zimno, prawda, Dardie? Chciałabym, żeby znów było lato.

Nagle zanurzyła się w zaroślach i niechętnie podniosła płaski kawałek drewna, które służyło za sanki. Leżał na nich stos gałęzi i kilka kawałków kory. Dzisiaj przyniosą do domu niewiele opalu, nawet jeśli do jego wiązki doda się skrawki Dessie. Ale zniknęła im gdzieś siekiera, więc udało się zebrać tylko tyle.

Schodził za dziewczynką ze skarpy, idąc po śladach, które zostawili przed dwiema godzinami. Między czarnymi brwiami Darda rysowały się głębokie linie zmarszczek. Ta siekiera... na pewno się nie zapodziała... ktoś ją ukradł.

Ale kto? Ktoś, kto zdawał sobie sprawę, co znaczy taka strata: ktoś kto chciał im przeszkodzić w zbieraniu opału. To mógł być Hew Folley. Ale Hew od kilku tygodni nie pokazywał się w pobliżu gospodarstwa: a może był tylko go nie widzieli?

Gdyby tylko mógł przekonać Larsa, że Folley jest niebezpiecznym człowiekiem. Folleya zaliczono do mieszkańców lądu, więc został fanatycznym służalca Paxu. Niegdyś niezależni rolnicy wierzyli w pokój - prawdziwy pokój, a nie beznadziejną stagnację narzuconą przez Pax - i początkowo Renzi zyskał w nich gorących zwolenników. Gdy tyrańskie rządy tych, którzy przejęli władzę po śmierci Proroka, zdusiła niezależność rolników, część z nich się zbuntowała - ale za późno. Dzisiaj mieszkańcy lądu szczycili się własną ciemnotą i byli wierni swoim mocodawcom, którzy wyróżniali ich nielicznymi względami. I właśnie z ich szeregów rekrutowali się znienawidzeni Ludzie Pokoju.

Folley był gorliwym zwolennikiem Paxu i od dawna chciał przyłączyć do własnej ziemi kilka hektarów należących do klepiących biedę Nordisów. Gdyby kiedykolwiek zaczął żywić podejrzenia co do ich przodków - że Nordisowie byli potomkami Wolnych Naukowców! Gdyby domyślał się, co teraz robi Lars!

- Dardie, dlaczego musimy biec?

Dard wstrzymał oddech, by nie wybuchnąć szlochem, i zwolnił kroku. Jednak paniczny strach wciąż popychał go w stronę głównego szlaku. Zawsze tak było, gdy oddalał się od gospodarstwa na godzinę czy dwie. Zawsze obawiał się wracać do... Stanowczo odegnał z myśli ten obraz, który zbyt natarczywie podsuwała mu wyobraźnia. Ze względu na Dessie zmusił się do półuśmiechu.

- Dzisiaj wcześnie się ściemni, Dessie. Widzisz te wielkie chmury?

- Będzie padał śnieg, Dardie?

- Prawdopodobnie. Powinniśmy się cieszyć, że mamy drewno na opał.

- Mam nadzieję, że lis dobiegnie do swojej nory, nim zacznie padać śnieg. Prawda, że zdąży?

- Oczywiście, że tak. My też się pospieszmy. Dessie, pobiegnijmy tą ścieżką.

Niepewnie spojrzała na bezkształtny zwój gałganów, którymi miała owinięte stopy.

- Dardie, nie bardzo mogę poruszać nogami. Chyba mam na nich za dużo szmat. I teraz zimno mi w nogi...

Oby nie były odmrożone - nie odmrożone! - westchnął Dard. Dotychczas mieli szczęście. Oczywiście, ciągle było im zimno i bardzo często głodowali. Ale nie przydarzył im się nieszczęśliwy wypadek ani poważna choroba.

- Biegnij! - rozkazał ostrym tonem i powłócząca krótkimi nóżkami Dessie przyspieszyła kroku.

Kiedy jednak dobiegli do parawanu zarośli przy końcu północnego pola, dziewczynka się zawahała, zgodnie z dawnymi instrukcjami. Dard rzucił wiązkę drewna i podpierając się rękami padł na kolana, by pod osłoną krzaków czołgać do przodu aż do momentu, gdy dojrzał odrapaną ścianę domu z polnych kamieni. Uważnie przypatrzył się śniegowi naniesionemu wokół na wpół zrujnowanego budynku. Dostrzegł ślady na podwórku, które zostawił on i Dessie. Ale gładka przestrzeń bieli między domem i główną drogą była nie naruszona. Od ich wyjścia nie było tu intruza. Z uczuciem ulgi, chociaż nie pozbywając się nawykowego lęku, Dard cofnął się, żeby pozbierać drewno.

- Wszystko w porządku? - Dessie przestępowała niecierpliwie z jednej zziębniętej nogi na drugą.

- W porządku.

Dziewczynka szarpnęła sanki i z trudem pociągnęła je wzdłuż ściany, gdzie nie nawiało śniegu. W jednym z okien na dole migotało światełko. Lars musiał być w kuchni. W chwilę później strząsnęli z łachmanów śnieg i weszli do środka.

Lars Nordis uniósł głowę, gdy pojawiła się najpierw jego córka, a potem brat. Powitalny uśmiech Larsa naprężył pergaminową skórę na wystających kościach policzkowych, i skrywany niepokój Darda pogłębił się, gdy pełen obaw przyjrzał się bratu. Zawsze głodowali, ale dzisiaj Lars wyglądał jak człowiek w ostatnim stadium agonii głodowej.

- Dużo zebraliście? - zapytał Darda, gdy chłopiec zaczął zdejmować pierwszą warstwę materiału na worki, który służył mu za palto.

- Tyle, ile się dało bez siekiery. Dessie przyniosła sporo sosnowych szyszek.

Lars odwrócił się do córki, która przykucnęła przy ledwo żarzącym się palenisku i zaczęła odwijać pasma z materiału jutowego, które były jej rękawicami.

- Dopisało wam szczęście! Dessie, widziałaś coś interesującego? - Zwracał się do niej jak do dorosłej osoby.

- Tylko lisa - odparła poważnym tonem. - Przyglądał nam się spod drzewa. Wydawało mi się, że jest mu zimno, ale Dard powiedział, że lis ma dom...

- Tak, kochanie, ma - zapewnił ją Lars. - Jakąś norę albo dziuplę w drzewie.

- Chciałam go zabrać do naszego domu. Byłoby nam miło mieszkać z lisem albo wiewiórką; z jakimkolwiek zwierzęciem. - Przysunęła do ognia pokryte zaskorupiałym brudem, spierzchnięte rączki.

- Może kiedyś... - Lars nie dokończył myśli i zaczął się wpatrywać ponad głową Dessie w wątłe płomyki.

Dard powiesił na ścianie połatane łachmany, które były jego wyjściowym ubraniem i podszedł do kredensu. Gdy wyjął kawałek solonego mięsa, ponownie odezwał się brat.

- Co z zapasem żywności?

Dard zesztywniał. To nie było jedynie zwykłe pytanie. Zazdrośnie spojrzał na żałosne resztki na półkach.

- Ile potrzeba? - zapytał, nie potrafiąc do końca ukryć urazy.

- Żeby wystarczyło na dwa dni... jeśli możesz zrobić taką paczkę.

Dard jednym spojrzeniem zmierzył i podzielił zapasy na porcje. - Jeśli to naprawdę konieczne... - niezdecydowanie zaprotestował. Po co systematycznie rabować własne, i tak już zbyt szczupłe, zapasy? Gdyby Lars zechciał to wyjaśnić! Ale wiedział, co Lars odpowie: im mniej teraz się wie, tym lepiej. Tak mogło być nawet w rodzinie. W porządku, przygotuje paczkę z żywnością, zostawi ją na stole, a rano paczka zniknie - otrzyma ją ktoś, kogo nie znał i nigdy nie zobaczy. A za tydzień, może za miesiąc, znów to samo...

- Dziś wieczorem? - zapytał, gdy tylko zaczął kroić twarde jak drewno mięso.

- Nie wiem.

Zaniepokojony tonem głosu brata Dard rzucił tępy nóż, odwrócił się i spojrzał na twarz Larsa. Dostrzegł w jego oczach ogniki radości, których nie widział, odkąd przed dwoma laty zmarła matka Dessie.

- A więc skończyłeś - powiedział Dard, nie mogąc uwierzyć, że to prawda, że wreszcie mogą być wolni!

- Skończyłem. Przyślą wiadomość, a potem polecimy.

- Kochanie - zwrócił się Dard do dziewczynki - przynieś szyszek. Dzisiaj rozpalimy duży ogień.

Gdy Dessie wstała, żeby pójść do szopy, Dard zaczął mówić nad jej głową.

- Lars, droga jest zasypana śniegiem.

- No to co? - Siedzący przy stole mężczyzna nie wydawał się tym zmartwiony. - Cóż, do tej pory śnieg nigdy ich nie powstrzymywał i przychodzili. - Lars był odprężony i spokojny.

Dard milczał, ale jego oczy nerwowo zerknęły na przedmiot oparty o ścianę za plecami Larsa. O tych kulach nigdy się nie wspominało. Zimą, przy głębokim śniegu, Lars nie wychodził na dwór, po prostu nie mógł! W jaki sposób zdołają stąd uciec, jeśli ci tajemniczy ludzie nie mają koni? A może jednak mają. To zawsze było jego największą wadą - kłopotanie się o przyszłość, martwienie się na zapas, jak gdyby nie mieli dosyć problemów do rozwiązania teraz!

Dessie już wróciła i co jakiś czas podrzucała do ognia jedną szyszkę. Dard włożył do żelaznego kociołka kawałki mięsa i starannie pokrojone w kostki, wysuszone ziemniaki. Następnie wyszarpnął przykrywkę z blaszanej puszki i wlał jej cenną zawartość do kociołka. Jeżeli mieli uciekać, musieli się najeść na całą drogę, i nie było sensu przechowywać zapasów, których nie mogli zabrać ze sobą.

- Urodziny? - zapytała zdziwiona Dessie. - Ale moje urodziny są w lecie, taty były w zeszłym miesiącu, a twoje, Dardie - policzyła na palcach - dopiero mają być.

- Nie urodziny. Po prostu uroczystość. Dessie, weź łyżkę i dokładnie to pomieszaj.

- Uroczystość - zamyślona powtórzyła nowe dla niej słowo. - Lubię uroczystości! Dardie, zrobisz herbatę? Zrób, to przecież jak urodziny!

Gdy Dard wysypał na dłoń odrobinę suszonych listków, poczuł ich delikatny zapach. Zielona, orzeźwiająca w słoneczne dni mięta. Zdawał sobie sprawę, że się różni od Larsa: dla Darda więcej znaczyły kolory, zapachy, różnorodne dźwięki. Tak jak na swój sposób wyróżniała się Dessie - chętnie zawierając przyjaźnie z ptakami i zwierzętami. Widział, jak latem zeszłego roku siedziała zupełnie nieruchomo na murze z dwoma ptaszkami na ramieniu i tuliła w dłoni wiewiórkę.

Ale również Lars miał talenty, tylko musiał nauczyć się je wykorzystywać. Dard strząsnął z dłoni do czajnika ostatni kruchy listek i po raz tysięczny zaczął się zastanawiać, jak wyglądało życie w przeszłości, gdy Wolni Naukowcy mieli prawo uczyć, zdobywać wiedzę i prowadzić eksperymenty. Świat, który istniał przed Spaleniem, przed ogłoszeniem przez Renziego Wielkiego Pokoju, był chyba zupełnie inny. Z wczesnego dzieciństwa, które przypadało na tamte czasy, przypominał sobie jedynie przepełniające go uczucie nieuchwytnego szczęścia. Gdy rozpoczął się pogrom, miał osiem lat, Lars dwadzieścia pięć, a potem sytuacja coraz bardziej się pogarszała. Oczywiście, mieli szczęście, że w ogóle przeżyli pogrom - chociaż pochodzili z rodziny Naukowców. Ale podczas ucieczki Lars został kaleką. Dard przybył tu z Larsem i Katią. Katia była inna - na szczęście wszystko zapomniała. W pięć miesięcy po przyjściu na świat Dessie obaj musieli zacząć się opiekować jakby dwojgiem dzieci jednocześnie. Katia była kochana, zgodna i urocza, ale żyła w świecie własnych marzeń i żaden z nich nawet nie próbował sprowadzać jej na ziemię. Mieszkali tutaj od siedmiu, prawie już ośmiu lat. Ale przez ten cały czas Dard nie wierzył, że nic im tutaj nie grozi. Ciągle żyli na krawędzi strachu. Może najbardziej szczęśliwa z nich była Katia.

Zabrał się do mieszania gulaszu, a Dessie nakrywała do stołu, kładąc trzy drewniane łyżki, wyszczerbioną glinianą miskę, cynowy półmisek i popękany talerz na zupę, dwa cynowe kubki i wytwornie zdobioną filiżankę z porcelany, którą Dard znalazł za krokwią w stodole i dał Dessie w prezencie na urodziny.

- Dard, cóż za wspaniały zapach. Jesteś świetnym kucharzem, chłopcze - pochwalił go Lars.

Dessie zgodnie skinęła głową, aż podskoczyły jej na ramionach warkoczyki grubości ołówka.

- Lubię uroczystości! - obwieściła. - Dzisiaj możemy się zabawić w grę słów.

- Oczywiście, że się zabawimy! - odparł z naciskiem Lars.

Dard nie przestawał mieszać potrawy, ale czujnie wsłuchiwał się w każdą zmianę modulacji głosu Larsa. Czy w tej odpowiedzi doszukał się jakiegoś specjalnego sensu? Dlaczego Lars chciał się bawić w grę słów? I dlaczego on sam stawał się coraz ostrożniejszy - jak gdyby byli bezpieczni w kryjówce, podczas gdy w ciemnościach nocy czyhało niebezpieczeństwo!

- Mam nową grę - ciągnęła dalej Dessie. - To śpiewa...

Kładąc ręce na stole po obu stronach talerza, stukała połamanymi paznokciami w rytm recytowanych słów:

- Eesii, Osii, Iksii, Ann, Fulson, Folson, Orson, Kann.

 

Dard wysilił się i wyrzucił z pamięci ten rytm - nie czas „widzieć” w nim teraz wzorzec. Dlaczego zawsze „widzi” słowa, które układają się w pamięci w biegnące do góry i w dół wzorce liniowe? To jest tak samo częścią jego osobowości jak zamiłowanie do kolorów, struktur, widoków i dźwięków. Od trzech lat Lars zachęcał go do doskonalenia tych zdolności, zadając do rozwiązywania problemy przypadkowych linijek starej poezji.

- Tak. Dessie, to śpiewa - ponownie zgodził się Lars. - Rano słyszałem, jak to nuciłaś. I jest powód, że Dard musi ułożyć nam wzorzec... - Nagle przerwał, a Dard już nie próbował go wypytywać.

Jedli w milczeniu, przełykając gorący gulasz i podnosząc naczynia, by wypić ich zawartość do ostatniej kropli. Ale wolno smakowali aromatyczny napój miętowy, który rozgrzewał wygłodniałe i przemarznięte ciała. Nikłe płomyki ognia dawały niewiele światła: jedynie od czasu do czasu wydobywało ono z mroku twarz Larsa. W kątach izby panowały ciemności. Dard nie zapalał natłuszczonej wiązki chrustu, która wisiała nad stołem. Był zbyt zmęczony i apatyczny. Ale Dessie obiegła stół i oparła się o pochylone ramię Larsa.

- Obiecałeś... grę w słowa - przypomniała ojcu.

- Tak... gra...

Dard z westchnieniem pochylił się, by wyjąć z paleniska zwęglony patyk. Był pewny, że w głosie Larsa usłyszał tłumione podniecenie. Trzymał zwęglony patyk, który miał być ołówkiem, oraz blat pod blok do pisania.

- Dessie, teraz sprawdźmy twój wierszyk - zaproponował Lars. - Powtarzaj go wolno, żeby Dard mógł narysować wzorzec.

Dard zaczął kreślić szereg linii biegnących w górę i w dół, w górę i w dół. Tworzyły one wystarczająco zrozumiały i czytelny wzorzec.

- Tato, kopiące nogi. Moja rymowanka tworzy rysunek kopiących nóg!

Dard przypatrzył się swojemu dziełu. Dessie miała rację, nogi kopały, jedna z nich z większym rozmachem niż druga. Uśmiechnął się, po czym uniósł głowę, ponieważ Lars z trudem wstał i zaczął się przesuwać wokół stołu bez pomocy kul. Spojrzawszy na rozchodzące się linie, zmarszczył w skupieniu brwi. Z kieszeni na piersi połatanej koszuli wyjął kawałek kory, której używali do pisania, i ukrył ją do połowy w dłoni, tak że to, co było na niej zanotowane, pozostawało sekretem. Wziąwszy od Darda patyk, zaczął robić notatki, które jednak składały się z liczb, a nie słów.

Wciąż wycierając coś na korze kantem ręki, pracował w zapamiętaniu, aż wreszcie skinął głową i umieścił ostatnie kombinacje liczb między liniami wzorca, który Dard zobaczył w nonsensownej rymowance Dessie.

- Słuchajcie oboje... to jest ważne. - Jego głos zabrzmiał jak pilna komenda. - Wzorzec, który widzisz, Dard, w wierszyku Dessie, oraz te słowa. - Zaczął wolno recytować, mocno akcentując każde słowo.

- Siedem, dziewięć oraz dziesięć. Dwadzieścia, sześćdziesiąt i znów siedem.

Dard uważnie przyglądał się zabrudzonemu wykresowi na blacie, póki diagram na zawsze nie wbił mu się w pamięć.

Gdy skinął głową, Lars odwrócił się i wrzucił w ogień zapisany kawałek kory. Zwrócił oczy na młodszego brata w porozumiewawczym spojrzeniu nad pochyloną głową dziewczynki.

- Dard, to wszystko jest twoje, tylko zapamiętaj...

Gdy tylko młodszy Nordis powiedział:

- Będę pamiętać... - przerwała mu nieświadoma niczego Dessie.

- Siedem, dziewięć oraz dziesięć - powtórzyła z poważną miną. - Dwadzieścia, sześćdziesiąt i znów siedem. Widzicie, to można zaśpiewać tak jak mój wierszyk - tato, masz rację!

- Tak. A teraz może pójdziesz spać. - Lars dowlókł się do swojego krzesła. - Jest już późno. Dard, ty też już idź.

To był rozkaz. Więc Lars na kogoś czekał. Dard wygrzebał z ognia dwie cegły i owinął je w przepalone kawałki koca. Otworzył drzwi do sieni, skąd kręte schody prowadziły do pokoju na górze. Panowały w nim ciemności i przenikliwy chłód. Przez pozbawione firanek okno wpadała księżycowa smuga, oświetlająca stos słomy i postrzę...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin