Manuel Lisa - Słodkie niebo.doc

(866 KB) Pobierz

Lisa Manuel

Słodkie Niebo


1

 

 

 

 

St. Abbs, Szkocja

czerwiec, 1823

 

Lucas Holbrook, książę Wakefield, przycisnął twarz do poduszki i próbował ignorować uporczywy szum oceanicz­nych fal, który go w jakiś niesprecyzowany sposób niepo­koił. Przy takim trybie życia, jakie obecnie prowadził, ów szum wydawał się całkiem nie na miejscu. A przecież słyszał go nieprzerwanie w tle swoich snów niczym odgłos coraz bliższego sztormu.

Może mimo wszystko udałoby mu się z powrotem zapaść w sen, zdumiewający i pogmatwany, gdyby kłótliwe wrza­ski mew do reszty nie wyrwały go z drzemki. Przez sąsiadu­jące z łóżkiem okno wpadał słony wiatr, przynosząc leciut­ką, słodką woń lawendy. Tuż za parapetem jakiś ptaszek, zapewne skowronek, zatrzepotał skrzydłami i zaśpiewał: „ćwir, ćwir".

Lucas z trudem dźwignął ołowiane powieki. Okno i furkoczące na wietrze zasłony tworzyły ramę dla soczyście zielonych, sfalowanych łąk i nieskazitelnego nieba. Trudno byłoby o pięk­niejszy dzień na tym doczesnym świecie, przyznawał to bez oporów.

A gdyby miał pod ręką broń, to, na Boga, wetknąłby so­bie lufę w usta i pociągnął za spust.

Aż taki kac go męczył.

Rozdygotanymi palcami naciągnął przykrycie na głowę. Błogosławiąc powrót ciemności, zaczął szukać w pamięci związanych z ubiegłą nocą wspomnień, ale w dudniącym huku,       


który bez reszty wypełniał wnętrze czaszki, niczego nie mógł znaleźć. Jego zachody wzmagały tylko ból, podobnie jak ukośnie cięta szyba wzmaga latem południowy upał. Czuł się jak owad na rozpalonej blasze...

-  Dzień dobry, słoneczko.

Słowa dźgały niczym zębate sztylety, aż mu się od nich mózg kurczył. Lucas usiłował zakryć uszy poduszką, ale prze­konał się, że brak mu na to sił.

- Lepiej ci już, kochany?

Niech cię diabli porwą, nic mi nie lepiej. Pomimo następstw tak radykalnego opilstwa głos jednak go zaintrygował. Był ni­ski, lecz niewątpliwie kobiecy, i w normalnych okolicznościach pewnie wcale nie kojarzył się ze sztyletami. Do tego nie był to głos angielski, wzbogacał go pełen werwy gaelicki akcent.

Nie matka i nie babka. A już z pewnością nie Helena. Nie, jego droga Helena nigdy, za skarby świata, nie przestąpiłaby progu sypialni pana domu, zwłaszcza kiedy ten spał. To nie­wyobrażalne.

Nieznajoma pociągnęła za kołdrę, usiłując Lucasa odkryć.

Och, bądź lepiej ostrożna. Nie miał najmniejszej chęci zro­bić tej kobiecie krzywdy, ale obolały mózg przynajmniej przez kilka następnych godzin po prostu nie wytrzyma jesz­cze jednej ofensywy światła i śpiewu ptaków.

- Daj mi spać. - Protest wydobył się z jego ust w formie jęk­liwego skomlenia; napuchnięte wargi popękały przy ruchu. Niemal wszystkie mięśnie w ciele połączyły się w przeraźliwej symfonii kurczów, dźgnięć oraz kłującego, pulsującego bólu.

Co się, u wszystkich diabłów, dzieje?

Zanim zdążył zareagować, kobieta szybkim ruchem wy­rwała mu z palców przykrycie. Powieki Lucasa przeszyło pa­lące światło; towarzyszył mu kakofoniczny akompaniament zjadliwych wymówek, potencjalnie równie zabójczych jak ostrza sztyletów. Musiało minąć kilka chwil, zanim strofo­wanie przybrało formę słów, które papka, jaką miał zamiast mózgu, zdołała rozpoznać.

-  I dobrze ci tak, powiedziałam to ojcu wczoraj wieczorem.


Żeby pić i bić się jak jakiś bezbożny zbójca. Co ty so­bie myślałeś, Luke'u Martin? Czasami wy, mężczyźni, za­chowujecie się nie lepiej niż uczniacy.

Książę z trudem rozchylił zapuchnięte powieki, żeby się kobiecie przyjrzeć, ale zdołał zobaczyć tylko burzę miedzia­nych loków. Loki natychmiast zaczęły wirować razem z ca­łym pokojem, więc zamknął znowu oczy.

- Wody - wychrypiał. - Proszę, jeżeli masz choć trochę li­tości.

Usłyszał, jak zatrzeszczały pod ciężarem wiązania łóżka, kiedy jego towarzyszka się przesunęła; potem brzęknęła porcelana i rozległo się łagodne ciurkanie wody.

- Nigdy nawet nie pomyślisz o innych - beształa, pod­trzymując mu głowę i przysuwając kubek do ust. - Przecież mogłeś zginąć. I co by wtedy ze mną było, pytam się ja cie­bie, Luke'u Martin.

Nie potrafił jej odpowiedzieć, a głęboko tego żałował, bo miał przykre uczucie, że kobieta nie przestanie drążyć tema­tu. Pomiędzy jednym a drugim łykiem cudownie chłodnej wody chciał poprosić, by trochę zwolniła i coś wyjaśniła. Ale besztanie straciło na ważności, bo jej dłoń opuściła się leciutko jak piórko na czoło Lucasa, a potem miejsce dłoni zajęło coś gładszego, bardziej podatnego, tak cudownie wil­gotnego, że wchłonęło w siebie część bólu.

Kobieta pocałowała księcia raz, potem drugi, nabożnie, jakby był jakąś świętością. Pod dotykiem warg ciało go za­piekło, ale tępy ból niósł ze sobą nadzieję na wyzdrowienie.

Wziął się na odwagę, ponownie rozchylił powieki i z za­ciśniętymi zębami przeczekał, aż miną zawroty głowy, a wzrok mu się wyostrzy. A wtedy napotkał spojrzenie oczu tak zielonych, że wzbudziłyby zazdrość najpiękniejszej nim­fy morza. Uśmiechała się do niego para ślicznych warg; warg soczystych, szerokich, pełnych, w odcieniu, który przypo­mniał mu przepiękne róże z ogrodu matki w domu.

Sam nie wiedział, skąd wzięła się prośba, która nagle wy­rwała mu się z ust:

- Pocałuj mnie jeszcze.

- Nie powinnam nawet z tobą rozmawiać. - Ale ogniście płowe włosy okryły mu znowu twarz - działając jak czaro­dziejski balsam na rany i otarcia - kiedy pochyliła się, by spełnić jego życzenie, i tym razem pocałowała go nie w czo­ło, ale prosto w usta.

W miejscu zetknięcia ich warg płomienie zaczęły pełgać, a zaraz potem rozpaliły się jaskrawo. Pod przykryciem je­dyna chyba nieposiniaczona część jego osoby wyprostowa­ła się na baczność, najwyraźniej zaciekawiona i urzeczona.

Kim była nęcąca boginka, która potrafiła doprowadzić do tego, że zapominał - aczkolwiek tylko chwilowo - o najgor­szym poranku swego życia?

-  Chyba jednak nie cała wina leży po twojej stronie - za­mruczała. - Seamus MacAllister od miesięcy cię już prowoko­wał. Niech mi daruje dobry Bóg, ale cieszę się, że zostawiłeś go w niewiele lepszym stanie, chociaż dużo byłabym szczęś­liwsza, gdyby to jemu pękła butelka na głowie, a nie tobie.

- Butelka? Seamus Mac... co?

- Seamus MacAllister, głuptasie. - Pogładziła go po czole, jej chłodne, gładkie palce starannie omijały obolałe miejsca.

I dopiero wtedy zauważył, że boginka nie przycupnęła na skraju łóżka, jak powinna zrobić dobra pielęgniarka. Nie, leżała obok niego, przykrycie zsunęło się z niej do talii, ujawniając, że...

Jest nagusieńka jak świeżo wykluty wróbel.

Dobry Boże. Czy oni...? Oczywiście, na pewno tak. Ale za skarby świata nic nie mógł sobie przypomnieć.

Niemniej wreszcie wszystko zaczynało mu się układać w głowie. Jak tylko dopadnie swojego brata, Wesleya, zosta­nie z tego ostatniego padlina, i to padlina porzucona przy drodze dla sępów. Najwyraźniej szczeniak zabrał Lucasa do miasta, podstępem go spoił, a potem zostawił w burdelu przy Drury Lane. Musiało mu się to wydawać takie zabawne, że boki zrywał ze śmiechu. Pewnie go wciąż zgina we czworo.

Już ja go wyprostuję.

- Ja... ja muszę... - Zbierało mu się na mdłości. Przełknął, zaczerpnął kilka razy tchu, zaciął zęby. - Muszę przesłać wiadomość mojej rodzinie.

- Twojej rodzinie? - Cudowna, kojąca dłoń odgarnęła mu kosmyk włosów z wilgotnego czoła.

-  Tak. Będą się martwili. - Ale gdzie oni są? I gdzie on jest?

Fale oceanu. Słyszał je od chwili, kiedy się ocknął, ale do­piero teraz dotarło do niego, jakie są ważne. Nie może być w Londynie. Ani w domu, w śródlądowym Wakefield.

Przed oczami zaczęły mu przemykać obrazy. Statki. Wie­le statków, stłoczonych przy nabrzeżach, całe flotylle obija­jące się i ocierające z przypływem i odpływem o bale i odbijacze; liczne popiskujące przy naprężaniu cumy.

A za stocznią szerokie, otwarte pola, porośnięte sitowiem i turzycą, które kładły się płasko w wietrze od oceanu. Nie­mal czuł zapach słonej wody - a właściwie naprawdę czuł słonawy posmak morza. Tylko którego morza? A może to Kanał?

Niech diabli wezmą Wesleya, że wpakował go w takie niegodne tarapaty. Tylko że... Wesley nie mógł tego zrobić. O ile nic się nie zmieniło, jego brat przebywa ze swoim re­gimentem w Irlandii.

Wyciągnął szyję i obejrzał sobie pokój, który okazał się schludny i czysty. Stojące w nim meble sporządzono z so­lidnej, choć skromnej dębiny. Słupki łóżka połyskiwały jak dobrze wyczyszczony mosiądz. Na wietrze trzepotały świe­żo wyprasowane, kolorowe zasłonki.

Musiał przyznać, że jak na burdel otoczenie jest nietypo­we. Chociaż za wiele doświadczeń w tej materii nie miał. W zasadzie burdele go nie interesowały. Byłoby absurdem, żeby książę Wakefield płacił za usługi intymne, kiedy - je­śli tylko sobie tego zażyczył - mógł wybierać i przebierać wśród najbardziej kuszących kochanek w Londynie. Oczy­wiście niczego takiego sobie nie życzył, bo miał Helenę...

Helena. Gdyby się dowiedziała, zwiędłaby jak kwiatek z braku słońca. Dzięki wszystkim mocom we wszechświe­cie, że jest... tam gdzie jest, a nie w Londynie, w którym ta­ka wieść rozeszłaby się po klubach, sklepach i przyjęciach szybciej, niż człowiek zdążyłby krawat zawiązać.

- Luke?

Uwaga księcia skierowała się ponownie na... na tę... młodą damę o rozkosznych wargach. Nie wspominając już o prze­pięknych, niesłychanie ponętnych piersiach z miodowymi czubkami, które kołysały się o parę cali od jego twarzy. War­gi same mu się ściągnęły do pocałunku.

Kobieta odpowiadała Lucasowi spojrzeniem, w którym nie było śladu onieśmielenia, tylko dziwna mieszanina za­troskania i... nie, z pewnością nie było to uwielbienie. Zresz­tą nie należało się go spodziewać po nocy, którą spędziła na czymś, co dla niej musiało być zwyczajną pracą.

- Dajmy sobie spokój z tą wiadomością - powiedział. -Czy zechciałabyś polecić, by ktoś wezwał dla mnie doroż­kę, kiedy się będę ubierał? Muszę ruszać w drogę.

- Dorożkę. - Pokiwała głową, chociaż w jej ślicznych oczach zrozumienia nie było za grosz. - Jest jeszcze wcześnie. Musisz pospać.

- Nie, ja... - Usiłował unieść się na łokciach, ale nóż, któ­ry ktoś musiał wcześniej wbić mu w mózg, wściekle się prze­kręcił. Powietrze uszło Lucasowi z płuc. Opadł zwiotczały na pościel i poddał się objęciom puchowego materaca.

- Może masz rację - ustąpił. Jaskrawe punkciki światła tań­czyły mu jeszcze przez chwilę przed oczami, potem zblakły i pochłonęła go ciemność.

- Słodki Boże, on umiera - wykrzyknęła Charity Fergusson Martin, chociaż w pokoju nie było nikogo, kto mógłby ją usłyszeć. Nie słyszał jej nawet Luke. Zwłaszcza Luke.

Zeskoczyła z łóżka, chwyciła z jedynego w pokoju krzesła szlafrok i narzuciła go sobie na ramiona. Ruszyła do drzwi w chwili, kiedy w korytarzu od kuchni zastukotały lekkie, ale natarczywe kroczki. W chwilę później wpadły do sypialni Skiff i Schooner, bliźniacze psy rasy West Highland Terrier. Jak co rano, kiedy tylko pan i pani się obudzili, westki za­szczekały na powitanie i wskoczyły na łóżko od strony nóg.

-  Schooner, Skiff, na ziemię.

Para kudłatych pyszczków skierowała się ku Charity z roz­bawieniem i przekonaniem, że to dziwaczne polecenie musi być żartem. Schooner podreptał po ciele Luke'a i złożył kil­ka mokrych pocałunków na jego szczęce. Luke niespokojnie zajęczał. Tymczasem Skiff zwinął się wygodnie w kłębuszek na brzuchu pana i wtulił malutką bródkę w jego biodro.

Charity pogroziła im palcem.

- Powiedziałam „na ziemię" i mówiłam serio. Nie widzi­cie, że on źle się czuje?

Westki wymieniły ponure spojrzenia. Niechętnie, z głu­chym odgłosem zeskoczyły na szydełkowy dywanik obok łóżka.

-  Popilnujcie go teraz zamiast mnie, a jeżeli cokolwiek się zmieni, zaszczekajcie.

Boso przeszła przez salonik do kuchni, niewiele brako­wało, a w pośpiechu, otwierając kuchenne drzwi, poślizgnę­łaby się na plecionej owalnej macie. Gdzie podziewa się jej brat? Powinien był do tej pory przyjść.

Luke'owi jest chyba coraz gorzej, martwiła się, ocieniając oczy, żeby zlustrować spojrzeniem podwórze. Lekarz badał go poprzedniego wieczoru i oświadczył, że zimne kompre­sy, dawka laudanum oraz głęboki, całonocny sen to jedyne konieczne lekarstwa.

Ale jej zaufanie do zacnego doktora gwałtownie spadło, kiedy Luke zaczął pleść coś o wiadomościach i dorożkach. Dorożki? We wsi St. Abbs? Zaraz pewnie jeszcze poprosi, żeby piekarz dostarczał im świeże ciasto pod drzwi, tak jak w pięknym mieście Berwick czy Edynburg.

I czyje imiona mamrotał? Wesley. Helena. Kim oni, na Boga, byli? Do tego zachowywał się tak, jakby w życiu nie słyszał o Seamusie MacAllisterze.

Serce ścisnęło jej się od palącego lęku...

-  Dylan, jesteś tam? - zawołała. Odpowiedziały jej tylko kurczaki. W zagrodzie za podwórkiem zamęczało jagnię.

Ani śladu Dylana, chociaż obiecał, że przyjdzie wcześnie, żeby pomóc jej przy porannych obowiązkach. Minionego wieczoru wszyscy zdawali sobie sprawę, że Luke nie na wie­le się tego ranka przyda.

Ostrożnie przeszła przez podwórze i zajrzała w otwarte wrota stodoły. W półmroku stała biało-brązowa krowa mleczna, Patches, oraz kilka owiec, które czekały na wyrów­nanie kopytek. Charity czuła się tak sfrustrowana, że wy­mknęło jej się z ust przekleństwo. Ale wtedy Patches unio­sła łeb, głucho podzwaniając dzwonkiem, i skierowała na swoją panią łagodne spojrzenie. I Charity zauważyła, że kro­wa została już wydojona.

-  Dylan? Jesteś mi potrzebny. I to już.

- Dzień dobry, Charity. - Ubrany w kraciastą koszulę osobnik wychynął zza ścianki działowej na tyłach stodoły. Rzucił belę siana na ziemię i pacnął kilka razy ręką we fru­wające przy twarzy źdźbła. - Coś wcześnie dziś diabeł za­czął ci deptać po piętach.

Charity tak była poirytowana, że miała ochotę nim po­trząsnąć.

- Chodzi o Luke'a. Wydaje mi się, że mu się pogorszyło. Musisz koniecznie ściągnąć tu doktora. Szybko!

- Spokojnie, dziewczyno, już idę. - Wetknął kciuki za pa­sek i wolniutko ruszył w stronę drzwi.

- I żebyś mi się nie ośmielił marudzić po drodze. - Owi­jając się mocniej szlafrokiem, Charity już miała wycofać się do domu, ale po namyśle zawróciła do studni i nabrała świe­żej wody do wiadra. Luke będzie potrzebował chłodnych kompresów.

Kiedy weszła do sypialni, poruszył się, a rzęsy mu zadrga­ły. To chyba dobry znak, pomyślała; znaczy, że raczej śpi, a nie leży bez przytomności. Zamoczyła płócienny ręcznik w wiadrze, ułożyła mu go na czole, zwracając szczególną uwagę na krwawiący guz na linii włosów.

Skiff i Schooner podeszły, postukując pazurkami o deski, i przycupnęły u jej stóp. Ich wilgotne, czarne jak węgiel śle­pia zadawały miriady pytań.

- Wszystko z nim będzie w porządku, chłopaki - powie­działa Charity pewnie, chociaż się wcale pewnie nie czuła. -Niech was już o to wasze śliczne łebki nie bolą. Jeżeli obie­cacie, że będziecie zachowywać się cicho i spokojnie, to po­zwolę wam usiąść w nogach łóżka.

Niemalże widziała, jak pieski potakują. Pochyliła się i podniosła obydwa puszyste kłębki na materac.

- Pamiętajcie, że macie być teraz grzeczne.

Ubrała się w sukienkę z mocnego, rdzawego sukna, zało­żyła pończochy i buty na płaskim obcasie, zwinęła niesfor­ne włosy w węzeł na karku. Pochyliła się nad Luke'iem i przyłożyła mu rękę do policzka.

Żeby diabli wzięli tego Seamusa MacAllistera. Miała go wielką ochotę...

Opanowała się. Chociaż Seamus zasłużył sobie w pełni na jej gniew, przeklinanie go nikomu ani niczemu nie po­może. Mężowi potrzebna jest troskliwość i pielęgnacyjne umiejętności Charity, a nie złość.

Leżał blady, posiniaczony i nieprzytomny, a przecież na jego widok rozpalał się w niej żar. Wędrowała spojrzeniem po szerokich zarysach widocznych nad przykryciem ramion, po muskularnej kolumnie karku. Nie mogła się powstrzy­mać i wyciągnęła rękę, by pogładzić czubkiem palca mężow­skie wargi, tak mocno zarysowane nad kwadratową szczęką, a przecież zawsze tak ochoczo wyginające się w uśmiechu.

Wciągnęła głęboko powietrze, napełniła płuca zapachem męża, tą jego charakterystyczną męską wonią z przymieszką resztek wczorajszego piwa i dymu z drewna. Na ten melanż rozpalił się w niej gniew, choć równocześnie zbudzi­ła się namiętność. Miała pełne prawo się na Luke'a wściekać, ale kiedy wcześniej starała się go ganić, nie robiła tego szcze­rze, jak się okazało. Za bardzo go kochała, by się na niego złościć.

Krnąbrna i nieustępliwa, tak zawsze określali ją mężczyź­ni z St. Abbs. Zbyt była uparta, zbyt niezależna i wyrażała się zbyt otwarcie, by stać się kiedyś spokojną, zadowoloną z życia żoną. Wioskowi kawalerowie chyba zawsze jej się trochę... no cóż... po prostu bali.

Ale nie Luke. Od samego początku z radością rzucał jej wyzwanie, droczył się z nią. Inni mężczyźni mogli Charity doprowadzać do furii, ale nie Luke. Nie, zauważała ten błysk w jego oczach, ten psotny uśmieszek. Wiedziała, że on rozu­mie i nawet docenia siłę charakteru, która przepłaszała tak wielu innych.

Od dnia, kiedy Bóg wyrzucił Luke'a z morza i złożył w jej ra­mionach, trzymała go mocno i już nie puściła od siebie. Tylko jeden jedyny raz kazała mu odejść, ale dosyć szybko wrócił.

Z kuchni dobiegły ją głosy, kilka osób mówiło coś równo­cześnie. Czy jej brat sprowadził do domu pół wioski?

Skiff i Schooner uniosły łebki z materaca i postawiły uszy, które zaczęły czujnie drgać. Do sypialni wszedł bez zbytnie­go pośpiechu Dylan, a za nim lekarz i wioskowy proboszcz, pan Douglas.

- Dziękuję, że panowie przyszliście - powiedziała Chari­ty, kiedy dwaj starsi mężczyźni stanęli po bokach łóżka. -Proboszcz? - zapytała brata kącikiem ust.

- Tak na wszelki wypadek. - Dylan wzruszył ramionami. -Mówiłaś, że z Luke'iem coś gorzej.

- Czy jako następnego mam się spodziewać grabarza?

- Nie. Tę sprawę zdążymy załatwić później. Charity opanowała chętkę, by bratu przyłożyć w ucho.

-  Słodkie nieba, czy ty nigdy nie będziesz poważny?

-  Nigdy. - Pochylił się i głośno cmoknął siostrę w poli­czek. - Za bardzo się martwisz. To była zwykła bitka. Luke jest mocny jak byk i dwa razy bardziej uparty. Wyjdzie z tego.

Och, jak bardzo chciała bratu uwierzyć. Objęła spojrze­niem pobladłe rysy Luke'a, jego wilgotne, ocienione przez ciemne rzęsy policzki, jego zwykle uśmiechnięte usta, teraz ściągnięte i bezbarwne. Słodkie nieba, jej mąż nie był żadnym awanturnikiem, a przynajmniej zwykle nim nie był. Dlaczego akurat teraz?

To powinien być najszczęśliwszy dzień, od kiedy się po­brali. Zwlekała i nie wspominała o swojej tajemnicy, dopóki nie zyskała pewności, a teraz już ją miała. Ale jeżeli powie Luke'owi o dziecku dzisiaj, to jej mąż najprawdopodobniej zemdleje i o wszystkim zapomni, i będzie jutro musiała wyłuszczać mu znowu sprawę od początku.

Doktor Campbell pochylił się nad nim, pomacał zaognio­ne miejsce nad czołem, uniósł kciukiem powiekę.

- Źrenice nieco rozszerzone, ale opuchlizna od wczoraj trochę już zeszła. - Pogrzebał w torbie z lekarstwami i wy­ciągnął niewielką buteleczkę. - Tu jest więcej laudanum. Pro­szę dwa razy dziennie dolewać po cztery krople do kubka mocnej herbaty. I położyć mu wyżej głowę. Przeżyje.

Rwący potok ulgi porwał ze sobą dużą część obaw Charity, ale nie wszystkie.

- Czy jest pan pewien, doktorze? Nie słyszał pan, jak on godzinę temu majaczył i gadał jakieś niestworzone bzdury.

- Ty też, dziewczyno, gadała...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin