Druon Maurice - Królowie Przeklęci 5 - Wilczyca z Francji.rtf

(667 KB) Pobierz

MAURICE DRUON

 

 

 

Królowie przeklęci

Tom V

Wilczyca z Francji.

 


”Kły rozwścieczonej Wilczycy

z Francji szarpią wnętrzności

zranionego małżonka...”

Thomas Gray

 

 


Prolog

 

A kary zapowiedziane przekleństwem wielkiego mistrza templariuszy, rzuconym ze szczytu stosu, spadały nadal na Francję. Los obalał królów jak pionki na szachownicy.

Po Filipie Pięknym rażonym śmiercią, po najstarszym jego synu Ludwiku X, zamordowanym po półtora roku, następny syn Filip V zapowiadał długie panowanie. Ledwie minęło pięć lat, z kolei umarł Filip V, nim osiągnął trzydziesty rok życia.

Zatrzymajmy się przez chwilę przy tych rządach, które wydają się wytchnieniem losu wobec dramatów i klęsk, jakie po nich nastąpiły. Bezbarwny okres - powie ten, kto roztargnionym gestem przerzuca karty historii, niewątpliwie dlatego, że nie podnosi znad strony ręki zabarwionej krwią. A jednakże... Spójrzmy, jaka jest osnowa dni wielkiego króla, gdy los jest dlań wrogi.

Można bowiem Filipa V Długiego zaliczyć do rzędu wielkich królów. Jeszcze jako młodzieniec, siłą i podstępem, sprawiedliwością i zbrodnią, pochwycił koronę wydaną na pastwę ambitnych rywali. Uwięzione konklawe, zdobyty atakiem pałac królewski, wykoncypowana ustawa sukcesyjna, bunt na prowincji uśmierzony po dziesięciodniowej kampanii, możny pan wtrącony do lochu, syn króla zabity w kołysce - przynajmniej wszyscy tak sądzili - oto kamienie milowe szybkiego marszu do tronu.

Gdy w styczniowy ranek 1317 roku wszystkie dzwony wstrząsały niebem i drugi syn Króla z Żelaza wyszedł z katedry w Reims, miał on słuszne racje myśleć, że zatriumfował i może podjąć wielką politykę, którą podziwiał u swego ojca. Musiała ugiąć się przed nim wichrzycielska rodzina, zaszachowani baronowie zdali się na jego łaskę. Parlament ulegał jego wpływom, a mieszczaństwo wiwatowało rozentuzjazmowane, iż znalazło mocnego księcia. Małżonka została oczyszczona z hańby, związanej z wieżą Nesle; następstwo tronu zapewniał mu świeżo narodzony syn; na koniec koronacja przyodziała go nietykalnym majestatem. Nic nie brakowało Filipowi V, by cieszył się względnym szczęściem królów, nawet mądrości w dążeniu do pokoju i wiedzy, jaka jest jego cena.

W trzy tygodnie później umarł mu syn. Był to jedyny męski potomek, a królowa Joanna, odtąd dotknięta bezpłodnością, nie obdarzyła go drugim.

W początkach lata głód pustoszył kraj, ścieląc miasta trupami.

Później wichura szaleństwa przeszła przez Francję.

Jaki ślepy i niejasny mistyczny poryw, jakie pierwotne marzenia o świętości i przygodzie, jaki nadmiar nędzy, jaki szał zniszczenia nagle pchnęły wiejskich chłopców i dziewczęta, pasących owce, woły i wieprze, chłopaków od warsztatów, dziewczyny od krosna, wszystkich między piętnastym a dwudziestym rokiem życia, by nagle opuścili rodziny i wsie tworząc wędrowne, bosonogie bandy bez pieniędzy i jadła? Mętna idea wyprawy krzyżowej posłużyła za powód do pochodu.

W istocie obłęd narodził się w szczątkach Zakonu. Pozostało wielu byłych templariuszy, których więzienie, procesy, zaparcie się wydarte rozpalonym żelazem, widok braci wrzucanych w płomienie, doprowadziły do półszaleństwa. Żądza zemsty, tęsknota za utraconą władzą i posiadanie jakichś magicznych przepisów, których nauczyli się na Wschodzie, uczyniły z nich fanatyków, tym groźniejszych, iż kryli się pod skromnym habitem kleryka lub kaftanem kołodzieja. Utworzywszy podziemne bractwo, słuchali rozkazów przekazywanych przez tajnego wielkiego mistrza, który zastąpił - spalonego.

Ci właśnie ludzie, zimą, nagle przeistoczyli się w wiejskich kaznodziei i podobni fleciście z nadreńskich legend pociągnęli za sobą młodzież Francji. Ku Ziemi Świętej - powiadali. Ale istotną ich wolą była zguba królestwa i ruina papiestwa.

Papież zaś i król byli równie bezsilni wobec tych oszołomionych hord, które wędrowały drogami, wobec tych ludzkich rzek, wzbierających na każdym rozstaju, jakby ziemie Flandrii, Normandii, Bretanii, Poitou zostały zaczarowane.

Dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy, sto tysięcy... “pastuszków” wędrowało na tajemnicze spotkanie. Wyklęci księża, mnisi odszczepieńcy, rozbójnicy, złodzieje, ladacznice i żebracy dołączali się do tych band. Krzyż nieśli na czele pochodów, gdzie dziewczęta i chłopcy oddawali się najgorszej rozpuście, najgorszemu wyuzdaniu. Sto tysięcy wędrowców w łachmanach wkraczało do miasta, by prosić o jałmużnę i rychło poczynało rabować miasto. Zbrodnia zaś, która pierwotnie towarzyszy kradzieży, wkrótce stała się ujściem dla zboczenia.

Przez cały rok “pastuszkowie” plądrowali Francję z pewną metodą w pozornym bezładzie: nie oszczędzali ani kościołów, ani klasztorów. Oszalały Paryż ujrzał, że rabusie zalewają ulice; z otwartego okna swego pałacu król Filip V przemawiał do nich, pragnąc ich uspokoić. Zażądali, aby król stanął na ich czele. Wzięli atakiem Chatelet, zatłukli prewota, obrabowali opactwo Saint-Germain-des-Pres. Potem nowy rozkaz równie tajemniczy, jak ten, co ich zwołał, pchnął hordy na drogi ku Południu. Paryżanie jeszcze drżeli, a one już zalały Orlean. Ziemia Święta była daleko, ofiarą ich szaleństwa padły Bourges, Limoges, Saintes, Perigord, Gaskonia, prowincje Bordelais i Agenais.

Papież Jan XXII, zaniepokojony widokiem fali zbliżającej się do Awinionu, zagroził klątwą rzekomym krzyżowcom. Potrzebowali ofiar; znaleźli Żydów. Wtedy miejska ludność przyklasnęła rzeziom, pobratała się z “pastuszkami”. Getta w Lectoure, Auvillar, Castelsarrasin, Albi, Auch, Tuluzie; tu sto piętnaście trupów, gdzie indziej sto pięćdziesiąt dwa... Nie było miasta w Langwedocji, które by nie miało prawa do przebłagalnej rzezi. Żydzi z Verdun-sur-Garonne posłużyli się jako pociskami własnymi dziećmi, później wzajem się wyrżnęli, aby nie wpaść w ręce szaleńców.

Wówczas papież dał rozkaz biskupom, a król seneszalom, aby osłaniali Żydów, bowiem ich handel był władcom nieodzowny. Hrabia de Foix, spiesząc na pomoc seneszalowi w Carcasonne, musiał stoczyć prawdziwą, regularną bitwę, w której “pastuszkowie” zepchnięci w bagna Aigues-Mortes marli tysiącami, zabijani, przekłuwani, pogrążani w błoto, topieni. Ziemia Francji piła własną krew, wchłaniała własną młodzież. Duchowieństwo i urzędnicy królewscy zjednoczyli się w pogoni za uratowanymi. Zamykano przed nimi bramy miast, odmawiano jadła i dachu nad głową, ścigano w przełęczach Cevennes; wszystkich, których ujęto, wieszano kupą na gałęziach po dwudziestu i trzydziestu. Bandy błąkały się jeszcze blisko dwa lata i rozpłynęły się aż w Italii.

Francja była chora, całe jej ciało zaniemogło. Ledwie opadła gorączka “pastuszków”, pojawiła się gorączka trędowatych.

Czy byli winni ci nieszczęśnicy o gnijącym ciele, trupich twarzach, rękach zmienionych w kikuty, ci pariasi zamknięci w leprozoriach, osiedlach zarazy i smrodu, gdzie płodzili się między sobą, a mogli wyjść tylko z grzechotką w dłoni, czy byli oni winni zanieczyszczenia wody? Bo latem 1321 roku zostały zatrute w wielu miejscach źródła, studnie i wodotryski. A lud Francji w tym roku dyszał spragniony nad obfitymi rzekami lub pił z bezmierną trwogą, oczekując agonii po każdym łyku. Czy Zakon przyłożył rękę do osobliwych trucizn - sporządzonych z ludzkiej krwi, moczu, magicznych ziół, głów jadowitych wężów, odnóży rozgniecionych ropuch, przekłutych hostii i uwłosienia rozpustnic - które, jak zapewniano, były wrzucane do wody? Czy pchnął do buntu lud przeklęty, podszeptując mu wolę - jak zeznawali na mękach niektórzy trędowaci - by wyginęli wszyscy chrześcijanie albo jak i oni stali się trędowaci?

Sprawa wybuchła w Poitou, gdzie przebywał król Filip V, wkrótce ogarnęła cały kraj. Lud ze wsi i miast runął na leprozoria, by wykończyć chorych, którzy stali się nagle publicznym wrogiem. Oszczędzano wyłącznie ciężarne kobiety, lecz tylko aż do momentu odstawienia oseska od piersi. Po czym wrzucano je w płomienie. Królewscy sędziowie osłaniali wyrokami owe hekatomby, a rycerstwo użyczało swych zbrojnych.

Potem raz jeszcze zwrócono się przeciw Żydom, oskarżonym o zawiązanie rozgałęzionego, podejrzanego spisku - jak powiadano - za podszeptem mauretańskich królów Grenady i Tunisu. Rzekłoby się, że Francja usiłuje w olbrzymich, ludzkich ofiarach uciszyć swe cierpienie i trwogę.

W Akwitanii wiatr był przesycony straszliwym swądem stosów. W Chinon wszystkich z okręgu Żydów wrzucono do wielkiej, ognistej fosy; W Paryżu zostali spaleni na wyspie, która nosiła ich smutne imię, naprzeciw królewskiego zamku, tam gdzie Jakub de Molay wypowiedział swe brzemienne w skutki przekleństwo.

Król zaś umarł. Umarł z gorączki i przeszywającego bólu wnętrzności, której to choroby nabawił się w Poitou, w swej lennej ziemi; umarł, wypiwszy wodę we własnym królestwie.

Gasł pięć miesięcy w najgorszych cierpieniach, wychudzony jak szkielet.

Co rano w opactwie Longchamp - dokąd kazał się przenieść - kazał otwierać drzwi swej izby, by dopuścić aż do łoża wszystkich przechodniów i móc im powiedzieć: “Patrzcie, czym jest król Francji, wasz najwyższy suzeren, najbiedniejszy człowiek w całym królestwie, bo nie ma ani jednego wśród was, z którym nie chciałbym się zamienić losem. Moje dziatki, przyjrzyjcie się waszemu doczesnemu księciu i skierujcie myśl ku Bogu, widząc, jak mu się podoba igrać ze stworzeniami tego świata”.

W 1322 roku, nazajutrz po Trzech Królach, zwłoki jego spoczęły obok kości przodków w opactwie Saint-Denis i nikt go nie opłakiwał oprócz żony.

Jednakże był królem bardzo mądrym, dbałym o dobro publiczne. Ogłosił, że wszystkie dobra królewskie stanowią nierozłączną całość; ujednolicił pieniądz, wagi i miary, zreorganizował sądownictwo, by wydawało sprawiedliwsze wyroki, zabronił gromadzenia stanowisk publicznych w jednym ręku, a prałatom zasiadania w Parlamencie, obdarzył finanse odrębną administracją. Zawdzięcza się - również jemu dalszy postęp w wykupie niewolnych. Pragnął, aby niewola całkiem znikła w jego państwie, chciał rządzić ludźmi cieszącymi się “prawdziwą wolnością”, takimi, jak stworzyła ich natura.

Unikał wojennych pokus, zniósł liczne załogi wewnątrz kraju, aby wzmocnić nadgraniczne warownie, zawsze wolał układy niż głupie wyprawy. Niewątpliwie było jeszcze za wcześnie, by lud uznał, że sprawiedliwość i pokój wymagają ciężkich ofiar pieniężnych. Pytano: “Na co poszły dochody, dziesięciny i annaty, i subwencje Lombardów oraz Żydów, skoro skąpiej rozdziela się jałmużnę, nie urządza wypraw, nie wznosi budowli? Gdzie się to wszystko rozpłynęło?”

Możni baronowie, na razie ulegli, a niekiedy z powodu zamieszek na wsi gromadzący się ze strachu wokół monarchy, cierpliwie oczekiwali godziny odwetu i spokojnym okiem przyglądali się agonii młodego króla, którego nie miłowali.

Filip V Długi, jedyny człowiek wyprzedzający swą epokę, przeminął nie zrozumiany przez ogół.

Pozostawił tylko córki; “prawo mężczyzn”, które ogłosił na własny użytek, odsuwało je od tronu. Korona przypadła młodszemu bratu, Karolowi de la Marche; równie miernego rozumu, jak pięknej twarzy. Potężny hrabia de Valois, hrabia Robert d'Artois, wszyscy kuzyni Kapetyngów i feudalna reakcja ponownie widzieli się triumfatorami. Nareszcie znów można było mówić o wyprawie krzyżowej, mieszać się do intryg w Cesarstwie, spekulować na kursie pieniądza i przyglądać się z drwiną kłopotom w królestwie Anglii.

Tam król, lekkomyślny, zdradliwy, nieudolny, pod wpływem miłosnej pasji do swego faworyta walczy z baronami, z biskupami; on również zrasza ziemię swego królestwa krwią poddanych.

Tam księżniczka z Francji żyje jako upokorzona kobieta, jako wyszydzana królowa, drży o swe życie, spiskuje, by się uratować, i marzy o zemście.

Zdaje się, że Izabela, córka Króla z Żelaza i siostra Karola IV Francuskiego, przeniosła na drugi brzeg kanału La Manche przekleństwo templariuszy...

 


Część pierwsza - Znad Tamizy ku Garonnie

 


I - “Nie umkniesz z londyńskiej wieży”

 

Olbrzymi kruk, czarny i lśniący, potworny, prawie tak tłusty jak gęś, dreptał przed okienkiem. Niekiedy przystawał z opuszczonym skrzydłem, przymknąwszy powiekę na okrągłym oku, udając drzemkę. Potem znienacka wysuwał dziób i doskakiwał do oczu mężczyzny, błyszczących za okienną kratą. Te szare oczy barwy krzemienia jakby nęciły ptaka. Ale więzień był żwawszy i już cofnął twarz. Kruk przeto znów jął się przechadzać krótkim, ociężałym skokiem.

Z kolei mężczyzna wychylił za okienko rękę, piękną, dużą, długą i nerwową, powolutku ją wysuwał, aż znieruchomiała, upodobniwszy się do gałęzi leżącej na ziemi i czekała chwili, by capnąć kruka za szyję.

Ptak, mimo swych wymiarów, równie szybki uskoczył pokrakując ochryple.

- Uważaj, Edwardzie, uważaj - mruknął człowiek zza kraty - któregoś dnia zaduszę cię wreszcie.

Więzień bowiem nadał posępnemu krukowi imię swego wroga, króla Anglii.

Osiemnaście miesięcy trwała ta zabawa, osiemnaście miesięcy kruk godził w oczy więźnia, osiemnaście miesięcy więzień usiłował zadusić czarnego ptaka, osiemnaście miesięcy Roger Mortimer, ósmy baron na Wigmore, możny władca Marchii Walii i eks-namiestnik króla w Irlandii był więziony w londyńskiej wieży wraz ze swym stryjem, Rogerem Mortimerem na Chirk, byłym Wielkim Sędzią Walii. Zwyczaj wymagał, aby tak dostojnym więźniom, przynależnym do najstarszej w królestwie szlachty, przydzielono przyzwoite pomieszczenie. Lecz król Edward II - gdy w styczniu 1322 roku, pokonawszy w bitwie pod Shrewsbury zbuntowanych baronów, wziął do niewoli obu Mortimerów - wyznaczył im tę wąską, niską ciemnicę z okienkiem tuż nad ziemią, a znajdującą się na prawo od Dzwonnicy w nowych budynkach, które właśnie ukończył wznosić. Zmuszony pod naciskiem dworu, biskupów, a nawet ludu zmienić na dożywotnie więzienie karę śmierci, na którą uprzednio skazał Mortimerów, król spodziewał się, że ta niezdrowa cela, piwnica, gdzie czoło dotykało powały, spełni w szybkim czasie rolę kata.

Istotnie, trzydziestosześcioletni Roger Mortimer na Wigmore wytrzymywał takie więzienie; natomiast osiemnaście miesięcy mgły, która wciskała się przez okienko, lub wody ściekającej po ścianach, lub gęstego nieruchomego zaduchu w głębi tej jamy w czasie upałów zdawało się dobijać starego lorda z Chirk. Tracił włosy, tracił zęby, z opuchniętymi nogami, rękoma wykręconymi przez reumatyzm, starszy z Mortimerów prawie nie opuszczał dębowej deski, służącej mu za łoże, podczas gdy jego bratanek przywierał do okienka, kierując wzrok ku światłu.

Drugie już lato spędzali w tym zamknięciu. Już od dwóch godzin słońce wzeszło było nad najsławniejszą twierdzą Anglii, sercem królestwa i symbolem potęgi jej władców, nad zbudowaną przez Wilhelma Zdobywcę Białą Wieżą osadzoną na fundamentach dawnego castrum romanum, ( warowny obóz rzymski.) nad olbrzymią czworokątną wieżą, lekką mimo kolosalnych wymiarów, nad wieżami w zębatym murze wzniesionym przez Ryszarda Lwie Serce, nad rezydencją króla, kaplicą Świętego Piotra, nad bramą Zdrajców. Dzień będzie upalny, nawet duszny jak wczoraj; zapowiadało to słońce różowiące głazy, a także mdły zapach mułu, płynący z rowów i pobliskiej Tamizy, której fale omywały wały nad fosami.

Kruk Edward dołączył się do pozostałych olbrzymich kruków tkwiących na trawniku o ponurej sławie, na Green, tam gdzie ustawiano szafot w dni wykonywania kary głównej; ptaki dziobały tu trawę wyrosłą na krwi szkockich patriotów, zbrodniarzy stanu, lub popadłych w niełaskę faworytów.

Green był przystrzygany; wymiatano brukowane drogi nie płosząc ptaków; nikt by nie śmiał tknąć tych bestii chronionych mglistym przesądem, a zamieszkałych tu od niepamiętnych czasów.

Wartownicy wychodzili z koszar, dopinali w pośpiechu pasy czy kamasze, wkładali żelazne kapelusze i gromadzili się na codzienny przemarsz, który tego ranka nabierał szczególnego znaczenia: 1 sierpnia był dniem świętego Piotra z Liens, patrona kaplicy, oraz dorocznym świętem twierdzy Tower.

W niskich drzwiach celi zgrzytnęły zamki. Dozorca-klucznik rozwarł drzwi, spojrzał do wnętrza i wpuścił balwierza. Człowiek ten miał małe oczy, nos długi, krągłe usta; przychodził raz w tygodniu, by golić Rogera Mortimera młodszego. W zimowych miesiącach zabieg ten był męką dla więźnia, bo konstabl Stefan Seagrave, komendant Tower, postanowił:

- Jeśli lord Mortimer chce nadal być golony, będę mu przysyłał balwierza, ale nie jestem obowiązany dostarczać mu gorącej wody.

Lord Mortimer trzymał się dzielnie, po pierwsze by przeciwstawić się konstablowi, po drugie dlatego, że jego obrzydły wróg, król Edward, nosił ładną blond brodę, wreszcie i przede wszystkim ze względu na siebie - wiedział bowiem, że jeśli w tym ustąpi, to zacznie się pogrążać stopniowo w fizyczny upadek. Miał przed oczami przykład stryja, który już całkiem o siebie nie dbał. Z zarośniętym podbródkiem, kosmykami wokół czaszki lord Chirk po osiemnastu miesiącach więzienia wyglądał jak anachoreta i wciąż uskarżał się na rozliczne dolegliwości, które go gnębiły.

- Tylko te bóle mego biednego ciała - mawiał - przypominają mi, że jeszcze żyję.

Przeto tydzień po tygodniu młody Mortimer przyjmował odwiedziny balwierza Ogle'a nawet wtedy, gdy musiał łamać lód w misce, a brzytwa zostawiała mu na policzkach krwawe ślady. Otrzymał nagrodę, bo spostrzegł po kilku miesiącach, że Ogle może mu posłużyć za łącznika ze światem. Człowiek ów miał dziwną duszę; był chciwy a zdolny do przywiązania; cierpiał z powodu podrzędnej funkcji, niewspółmiernej jego zdaniem do zasług; spisek dawał mu sposobność do tajemnego odwetu i odzyskania godności we własnych oczach, bo uczestniczył w tajemnicach wielkiego feudała. Baron na Wigmore z pewnością był najszlachetniejszym człowiekiem - tak z rodu jak i charakteru do którego kiedykolwiek się zbliżył. Zresztą więzień, który upiera się przy goleniu nawet w mróz, zasługuje na wielki podziw!

Dzięki balwierzowi Mortimer nawiązał łączność nie częstą, lecz regularną, ze swymi zwolennikami, zwłaszcza zaś z Adamem Orletonem, biskupem Herefordu; za pośrednictwem balwierza dowiedział się też, że namiestnika Tower, Gerarda Alspaye'a, można pozyskać dla sprawy; wreszcie, wciąż przy pomocy balwierza, powoli opracował plan ucieczki. Biskup zapewniał, że będzie wolny latem. A lato już nadeszło...

Od czasu do czasu dozorca spozierał przez judasza we drzwiach bez szczególnej podejrzliwości, po prostu przez zawodowy nawyk.

Więzień z drewnianą miską pod brodą - czy kiedykolwiek odzyska kowaną z cienkiego srebra miseczkę, którą się ongi posługiwał? - słuchał konwencjonalnych zdań, które wypowiadał doń balwierz bardzo głośno, by zmylić uwagę: słońce, lato, upał... Rzecz godna uwagi, zawsze jest piękna pogoda w dzień świętego Piotra...

Pochylając się niżej nad brzytwą, Ogle szepnął:

- Be ready tonight, my lord. ( Bądźcie gotowi dziś wieczór, Jaśnie Panie.)

Mortimer nie drgnął. Tylko pod krzaczastymi brwiami jego oczy barwy krzemienia zwróciły się ku małym, czarnym ślepkom balwierza. Ów potwierdził przymknięciem powiek.

- Alspaye?... - szepnął Mortimer.

- He'll go with us (Pójdzie z nami.) - odpowiedział balwierz przechodząc do golenia drugiego policzka.

- The Bishop? ... ( Biskup?) - jeszcze spytał więzień.

- He'll be waiting for you outside, after dark (- Będzie na was czekał na zewnątrz, gdy mrok zapadnie.) rzekł balwierz i wnet bardzo głośno jął mówić o słońcu, szykującej się paradzie, grach, które nastąpią po południu...

Po ogoleniu Mortimer opłukał twarz i wytarł ręcznikiem, nawet nie czując dotyku płótna.

Gdy balwierz Ogle odszedł wraz z klucznikiem, więzień oburącz ścisnął pierś i zaczerpnął głęboki łyk powietrza. Hamował się, by nie krzyczeć: “Bądźcie gotowi dziś wieczór”. Słowa te dźwięczały mu w uszach. Czy można się spodziewać, że to nastąpi dziś wieczór - nareszcie?

Zbliżył się do barłogu, gdzie drzemał towarzysz celi.

- Stryju - rzekł - to nastąpi dziś wieczór.

Stary lord na Chirk obrócił się z jękiem i podniósłszy na bratanka wypłowiałe oczy, lśniące w mroku celi zielonkawym światłem, odrzekł wymęczony:

- Z londyńskiej wieży nie umkniesz, mój chłopcze. Ani ty, ani nikt... Ani dziś wieczór, ani kiedykolwiek.

Młody Mortimer poruszył się rozdrażniony: Po co to uparte zaprzeczanie, odmowa ryzyka ze strony człowieka, który, w najgorszym razie, miał już tak mało dni do stracenia? Zacisnął wargi, by nie wybuchnąć. Obawiali się podsłuchu, mimo że jak cały dwór i szlachta rozmawiali po francusku, podczas gdy służba, żołnierze i pospólstwo mówiło po angielsku.

Mortimer powrócił do okienka i spojrzał w górę na paradę z zapierającym dech uczuciem, że może ją ogląda po raz ostatni.

Na wysokości jego oczu maszerowały tam i z powrotem żołnierskie kamasze, grube, skórzane trzewiki biły w bruk. I lord Mortimer na Wigmore nie mógł powstrzymać podziwu na widok precyzyjnych zwrotów łuczników, tych właśnie znakomitych, angielskich łuczników, najlepszych w Europie, którzy wypuszczali aż do tuzina strzał na minutę.

Pośrodku Green namiestnik Alspaye, sztywny jak kołek, wykrzykiwał w głos rozkazy i prezentował konstablowi załogę. Trudno zrozumieć, dlaczego zgodził się zdradzić ten wysoki młodzieniec, jasnowłosy i różowy, taki służbista, taki gorliwiec w mustrze. Musiały kierować nim inne pobudki, nie tylko urok pieniądza. Gerard Alspaye, namiestnik w londyńskiej wieży, pragnął, jak wielu oficerów, szeryfów, biskupów i feudałów, widzieć Anglię wolną od łotrowskich ministrów, którzy otaczali króla; młodość w nim parła do odegrania roli bohatera, a w dodatku nienawidził swego przełożonego konstabla Seagrave'a i nim gardził.

Konstabl, jednooki, z obwisłymi policzkami, pijus i niedbaluch, zawdzięczał swe wysokie stanowisko właśnie poparciu tych łotrowskich ministrów. Jawnie uprawiając obyczaje, jakie król Edward wiódł na dworze, ochoczo posługiwał się załogą jako swym haremem. Upodobania ciągnęły go raczej do wysokich blondynów, przeto życie namiestnika Alspaye'a wielce praktykującego pobożność i czystość stało się prawdziwym piekłem. Odparłszy ongiś tkliwe ataki konstabla, Alspaye musiał teraz znosić stałe prześladowania. Jednooki lubował się w okrucieństwach, nawet w tej chwili lustrując załogę doskwierał swemu zastępcy wulgarnymi kpinami za byle błahostkę, brak linii w szeregu, za plamkę rdzy na żelazie puginału, nieznaczne rozprucie w skórzanym kołczanie. Jego jedyne oko wypatrywało tylko uchybienia.

Mimo że był to dzień darowywania kar, konstabl natychmiast wydał rozkaz wychłostania trzech żołnierzy za zły stan rynsztunku. Sierżant skoczył po rózgi. Trzech ukaranych musiało spuścić pludry przed swymi towarzyszami stojącymi w szeregu. Konstabl wydawał się bardzo zadowolony z widowiska.

- Jeżeli załoga będzie nadal tak zaniedbana, następnym razem kara spadnie na was, Alspaye - powiedział.

Później cała załoga, prócz warty, udała się do kaplicy, by wysłuchać mszy i odśpiewać psalmy.

Fałszywe, szorstkie głosy docierały aż do więźnia, czuwającego za okienkiem. “Bądźcie gotowi dziś wieczór, Jaśnie Panie...” Były przedstawiciel króla w Irlandii bezustannie myślał, że może dziś wieczór będzie wolny. Cały dzień oczekiwania, nadziei i lęku. Lęku, żeby Ogle nie popełnił jakiegoś głupstwa w realizacji obmyślanego planu; lęku, żeby na Alspaye'a w ostatniej chwili nie naszło poczucie obowiązku... cały dzień przewidywania wszelkich możliwych przeszkód, wszelkich przypadkowych czynników, mogących udaremnić ucieczkę.

“Lepiej o tym nie myśleć - powiedział sobie - i wierzyć, że wszystko się uda. Zawsze wypadki zdarzają się inaczej, aniżeli przedtem się wyobrażało!” Lecz myśli wciąż mu nawracały do tych samych wątpliwości: “Wartownicy będą czuwać na roncie...”

Nagle odskoczył w tył. Kruk zbliżył się cichcem wzdłuż muru i tym razem mało nie dosięgnął oka więźnia.

- Och! Edwardzie, Edwardzie, teraz to już za wiele - wycedził Mortimer. - Dzisiaj jeden z nas będzie górą.

Załoga opuściła kaplicę i weszła do refektarza na tradycyjną wyżerkę.

Dozorca pojawił się na progu celi, a za nim strażnik z codziennym posiłkiem dla więźniów. Fasolowa polewka wyjątkowo była okraszona odrobiną baraniny.

- Postarajcie się powstać, stryju - rzekł Mortimer.

- I znów nas pozbawili mszy jak wyklętych! - westchnął stary lord nie ruszając się z wyrka.

Klucznik odszedł. Nikt nie odwiedzi więźniów aż do wieczora.

- Stryju, naprawdę nie chcecie mi towarzyszyć? - zapytał Mortimer.

- Towarzyszyć tobie, dokąd, mój chłopcze? - odparł lord na Chirk. - Powtarzam ci, nikt nie uciekł z Tower. Nikt tego nie dopiął. Ponadto, przeciw swemu królowi buntować się nie należy. Edward na pewno nie jest najlepszym królem, jakiego miała Anglia, a jego dwóch Despenserów bardzo zasługuje, aby zająć nasze miejsca. Ale króla nie wybiera się, jemu się służy. Nigdy nie powinienem był was słuchać, Tomasza Lancastra i ciebie, kiedy chwyciliście za broń. Bo Tomasza ścięli, a my, oto gdzie jesteśmy...

Nadeszła pora, gdy połknąwszy kilka łyków, zgadzał się przemawiać monotonnym i zmęczonym głosem, aby przeżuwać zresztą te same zdania, których bratanek wysłuchiwał już od osiemnastu miesięcy.

W sześćdziesięciosiedmioletnim Mortimerze Starszym nie pozostało śladu z pięknego mężczyzny ani dawnego wielkiego pana słynnego z legendarnych turniejów, jakie wydawał w zamku Kenilworth, a o których jeszcze mówiły trzy pokolenia. Na próżno bratanek usiłował wykrzesać iskrę w sercu wyczerpanego starca.

- Po pierwsze nie uniosą mnie nogi - dorzucił.

- Czemu nie popróbujecie? Opuśćcie łoże. A zresztą powiedziałem wam, że was poniosę.

- Otóż to! Przeniesiesz mnie nad murem, a później przez wodę, przecież nie umiem pływać. Zaniesiesz moją głowę na szafot, a razem z nią i swoją własną. Bóg może działa, aby nas uwolnić, a ty wszystko zniszczysz tym szaleństwem, przy jakim się upierasz. Wciąż się to powtarza, w krwi Mortimerów tkwi bunt. Przypomnij sobie pierwszego Rogera z naszego rodu, syna biskupa i córki króla Herfasta. Pod murami swego zamku Mortemer-en-Bray pobił on wojska króla Francji. A jednak tak dotkliwie obraził swego kuzyna Zdobywcę, że zabrano mu wszystkie włości i dobra...

Roger Mortimer na Wigmore usiadł na stołku, skrzyżował ramiona, zamknął oczy i odchylił się nieco w tył, by oprzeć się plecami o ścianę. Musiał znieść codzienne wywoływania przodków, wysłuchać Rogera Mortimera na Chirk, który po raz setny opowiadał, jak Ralf Brodacz, syn pierwszego Rogera, wylądował w Anglii u boku diuka Wilhelma, jak otrzymał w lenno Wigmore i z jakich to powodów odtąd Mortimerowie władali czterema hrabstwami.

Z refektarza dochodziły pijackie piosenki, które żołnierze wywrzaskiwali pod koniec posiłku.

- Łaski, stryju - wykrzyknął Mortimer młodszy - pozostawcie na chwilę naszych pradziadów. Nie spieszno mi, jak wam, by ich spotkać. Tak, wiem, że pochodzimy od królów. Ale krew królewska niewiele znaczy w więzieniu. Czy uwolni nas miecz Herfasta Duńskiego? Gdzie są nasze włości, do czego nam potrzebne nasze dochody w tym lochu? A jeśli nawet powtórzycie mi imiona naszych prababek: Hedwigi, Melizandy, Matyldy Skąpicy, Walcheliny z Ferres, Gladuzy z Braose, czy to jedyne kobiety, o których mam marzyć aż do ostatniego tchu?

Mortimer na Chirk zamilkł na chwilę oburzony, przypatrując się bezmyślnie obumarłej dłoni o niepomiernie długich i wyszczerbionych paznokciach. Później rzekł:

- Każdy, jak może, zabija czas w więzieniu, starzy minioną przeszłością, młodzi jutrem, którego nie zobaczą. Ty mi bajasz, że cała Anglia cię miłuje i pracuje dla ciebie, że biskup Orleton jest twoim wiernym przyjacielem, że sama królowa zabiega, by cię ocalić, i że zaraz odjedziesz do Francji, Akwitanii, Prowansji, nie wiadomo dokąd? I że na twej drodze dzwony będą biły na powitanie. Ale zobaczysz, dziś wieczorem nikt się nie pojawi.

Znużonym gestem przesunął palcami po powiekach, później obrócił się do ściany.

Mortimer młodszy wrócił do okienka, wsunął rękę między kraty i położył ją jak martwą na ziemi.

“Stryj teraz podrzemie do wieczora - pomyślał. - A później zdecyduje się w ostatniej chwili. Istotnie, nie pójdzie z nim tak łatwo; czy nie udaremni nam ucieczki?... Ach! Oto Edward.”

Ptak zatrzymał się w pobliżu bezwładnej ręki i ocierał o nóżkę czarny, gruby dziób.

“ Jeżeli go zaduszę, ucieczka się uda... Jeżeli chybię, nie zbiegnę.”

To już nie była zabawa, lecz zakład z losem. Chcąc wypełnić czas oczekiwania, zagłuszyć niepokój, więzień musiał wynajdywać sobie wróżby i śledził olbrzymiego ptaka okiem łowcy. Lecz ów odskoczył jakby przeczuwając niebezpieczeństwo.

Żołnierze z wesołymi twarzami wyszli z refektarza. Małymi grupkami rozeszli się po podwórzu, aby zabawiać się w gry, ścigać i mocować jak było świątecznym zwyczajem. W ciągu dwóch godzin, obnażeni do pasa, będą się pocili w słońcu, współzawodnicząc w sile, by położyć jeden drugiego na ziemi lub rzucać maczugą w drewniany kołek.

Rozległo się wołanie konstabla:

- Nagroda króla! Kto wygra? Jeden szyling 4!

Później, o zmierzchu, ludzie poszli myć się do st...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin