Agenci Chaosu II - Zmierzch Jedi.pdf

(1500 KB) Pobierz
AGENCI CHAOSU II
AGENCI CHAOSU II
ZMIERZCH JEDI JAMES LUCENO
Dla Carmen, Carlosa i Dmitra - 13 lat później
259194673.001.png
ROZDZIAŁ
1
Na planecie Gyndine wstawał świt, choć mogło to nie być oczywiste dla kogoś znajdującego się na jej powierzchni. Wstające
słońce było ledwie widoczne; wyglądało jak wyblakła tarcza, przesłonięta ciężkimi kłębami dymu buchającego z płonących lasów i
budynków. Odgłosy bitwy odbijały się grzmotem od otaczających wzgórz, a gorący wiatr zamiatał opustoszałą równinę. Mroczna
ciemność, przecinana tylko oślepiającymi błyskami światła, zapanowała nad dniem.
Sztucznego światła dostarczali wojownicy i machiny wojenne; przemierzały spieczoną ziemię, przecinały wzburzone niebo,
krążyły na orbicie nad szaleństwem. Statki wrogów i sprzymierzeńców przebijały się poprzez ołowiane chmury, uparcie ścigając się
wzajemnie i wzbogacając posępną muzykę walki o dźwięczne kontrapunkty. Na wschód od ogarniętej wojną stolicy padające z
nieba promienie energetyczne bezlitośnie wbijały się w powierzchnię. Rozpościerały się niczym włócznie jaskrawego światła
słonecznego lub zbierały w oślepiające kotary, zabarwiające horyzont na czerwono, jakby świt zamarł w bezruchu.
Pociski z gorącego kamienia, wystrzeliwane przez posuwające się wrogie kontyngenty, spadały deszczem na szczątki miasta,
dziurawiąc ocalałe jeszcze wieże i przewracając wypatroszone przez ogień budynki. Kęsy roztrzaskanego ferrobetonu i pokręcone
kawały plastali spadały na usiane kraterami ulice i zawalone gruzem alejki. Kilku cywilów desperacko szukało schronienia, inni,
sparaliżowani strachem, skupili się w grupki w poczerniałych od ognia, pustych dziurach, które niegdyś były wystawami sklepowymi
i wejściami do budynków. W niektórych dzielnicach działa jonowe i ostatnie baterie turbolaserów odpowiadały
sinoniebieskim ogniem na zmasowany atak artylerii. Jednak tylko w okolicach ambasady Nowej Republiki pociski wroga były
skutecznie odbijane przez pospiesznie zaimprowizowane pole siłowe.
Wielotysięczny i wielorasowy tłum kłębił się niebezpiecznie blisko energetycznej ściany, tłoczył się wokół ogrodzenia i napierał,
by jak najszybciej dostać się do środka. Na obrzeżach grupy kręciły się roboty, oszołomione, aż nadto świadome losu, który je
czeka w opanowanym przez napastnika mieście.
Gdyby ogrodzenie z paralizatorami było jedyną przeszkodą dzielącą ogarnięty paniką tłum od bezpiecznej przystani,
prawdopodobnie wszyscy wdarliby się już na teren ambasady. Jednak ogrodzenia pilnował dodatkowo szereg uzbrojonych po zęby
żołnierzy Nowej Republiki, należało się też liczyć z samym polem siłowym. Parasol energii musiałby wpierw zostać
zdezaktywowany, aby można było bezpiecznie go przekroczyć, a to następowało tylko wtedy, gdy kolejny statek ewakuacyjny
wznosił się w niebo na spotkanie z transporterami zakotwiczonymi w lokalnej przestrzeni.
259194673.002.png
Twarze barwy popiołu osłaniano szmacianymi maskami przed trującym powietrzem. Czekający na ewakuację mieszkańcy
Gyndine robili wszystko, żeby przeżyć. Obronnym gestem otaczali ramionami plecy przerażonych dzieci lub kurczowo przyciskali
do piersi nędzne tłumoki, zawierające ich osobiste rzeczy. Błagali żołnierzy, próbowali nawet przekupstwa, obrzucali ich
przekleństwami i groźbami. Strażnicy, którym nakazano milczenie, mieli ponure, ściągnięte twarze i nie rozdawali ani krzepiących
spojrzeń, ani słów otuchy. Tylko ich oczy zadawały kłam pozornej nieczułości; strzelały wokół jak taurille lub błagalnie kierowały się
ku jedynej osobie, która mogłaby ulec pogróżkom i prośbom.
Leia Organa Solo pochwyciła właśnie jedno takie spojrzenie, rzucone w jej stronę przez żołnierza ustawionego w pobliżu
miejsca, które stało się bunkrem komunikacyjnym. W tej kobiecie z warstwą brudu na twarzy, z włosami ściągniętymi pod czapką z
daszkiem, nikt z tłumu nie rozpoznałby niedawnej bohaterki Sojuszu Rebeliantów i głowy państwa. Po prostu niebieski jak niebo
kombinezon bojowy z bufiastymi rękawami, na których widniał emblemat SENKI - senackiej komisji do spraw uchodźców -
sprawiał, że każdy widział w niej najlepszą szansę na ratunek, jedyną osobę, która mogła ich uwolnić. Nie mogła podejść do ogro-
dzenia nawet na parę metrów, by zaraz nie zaczęły się ku niej wyciągać ręce z płaczącymi dziećmi, naszyjnikami modlitewnych
paciorków czy pospiesznymi wiadomościami do ukochanych osób poza planetą.
Nie miała odwagi nikomu spojrzeć w oczy, by nie odczytano z jej twarzy nadziei czy śladów jej własnej rozpaczy. Aby utrzymać
choć częściowo równowagę ducha, czerpała otuchę z Mocy. Zbyt często jednak krążyła niespokojnie pomiędzy bunkrem a
krawędzią tarczy, czekając na informację, że właśnie wylądował kolejny statek ewakuacyjny i czeka na pasażerów.
Krok w krok za nią chodził wiemy Olmakh, z którego wrodzone okrucieństwo czyniło raczej napastnika niż ochroniarza. Malutki
Noghri przynajmniej wydawał się czuć wśród tego chaosu jak u siebie w domu, podczas gdy C-3PO, którego normalny blask
przyćmiła sadza i popiół, był doprawdy przerażony. Zwłaszcza że ostatnio lęk robota protokolarnego koncentrował się nie tyle na
własnym bezpieczeństwie, ile na znacznie większym zagrożeniu, jakie Yuzzhanie stanowili dla całego mechanicznego życia, które
zazwyczaj jako pierwsze padało ich ofiarą po podbiciu kolejnej planety.
Potężna eksplozja zakołysała permabetonową płytą pod stopami Leii i z serca miasta uniosła się wirująca kula
pomarańczowego ognia. Gorący wicher chłostał kropelkami rozpalonego deszczu, szarpał czapkę i kombinezon Leii.
Mikroklimatyczne burze, wygenerowane przez wymiany energetyczne i pożogę, przez całą noc przetaczały się przez równinę.
Grad mieszał się z popiołami unoszonymi ze zrujnowanej powierzchni Gyndine; chłostał twarze i odsłonięte części ciała, pokry-
wając je bąblami jak deszcz kwasu. Nawet przez izolowane podeszwy wysokich do kolan butów Leia czuła nienormalne gorąco
podłoża.
Kiedy usłyszała głośny, syczący dźwięk, okręciła się na pięcie i spojrzała na tarczę w samą porę, aby ujrzeć, jak unosi się w
górę w falach zniekształceń.
- Statek odleciał - zameldował żołnierz z bunkra łącznościowego, przyciskając obiema rękami za duże słuchawki hełmofonu. -
Dwa następne już są w szybie.
Leia podniosła wzrok w mroczne niebo. Obły, obrysowany odblaskiem świateł startowych statek uniósł się na repulsorach i
wystrzelił w górę na kolumnie błękitnego światła, eskortowany przez tuzin X-skrzy-dłowców. Za nimi ruszyła, zaczajona do tej pory
u stóp wzgórz, eskadra koralowych skoczków.
Leia odwróciła się do strażników strzegących ogrodzenia z paralizatorami.
- Wpuścić następną grupę!
Ci, którzy stali na czele tłumu - ściśnięci ramię przy ramieniu, twarz przy twarzy - ludzie, Sullustanie, Bimmsowie i inni, przepychali
się przez
bramę ambasady. Korzystając z opuszczonej tarczy, wystrzeliwane przez wroga pociski, do tej pory odbijane, teraz zasypywały
budynek jak ogniste meteory. Jeden z nich uderzył we wschodnie skrzydło ambasady, zbudowanej jeszcze w czasach
imperialnych, wzniecając pożar.
Leia popychała energicznie uchodźców w stronę wahadłowca czekającego w strefie lądowania.
- Szybciej! - wołała. - Szybciej!
- Włączamy tarcze - przekazał ten sam łącznościowiec z bunkra. -Wszyscy cofnąć się.
Leia zacisnęła zęby. Te chwile były najgorsze.
Żołnierze przy bramie zamknęli kordon i rozejrzeli się wokół w poszukiwaniu wygaszaczy pola. W odpowiedzi tłum rzucił się do
przodu, buntując się przeciwko niesprawiedliwej - jego zdaniem -arbitralności rozkazu. Najbliżej stojące istoty, obawiając się, że
przez jedną lub dwie osoby stracą szansę na ratunek, próbowały przepchnąć się lub prześliznąć pomiędzy żołnierzami, podczas
gdy ci z tyłu pchali z całej siły, próbując posunąć się choć parę metrów. Leia wiedziała, że ich wysiłek jest daremny, ale tłum nie
chciał się rozejść, mimo wszystko wierząc, że siły Nowej Republiki zdołają utrzymać najeźdźców w ryzach, dopóki ostatni cywil i
ostatni niezdolny do walki nie opuści planety.
- Pani Leio - odezwał się C-3PO. Zbliżał się pospiesznie ze wzniesionymi rękami i rozjarzonymi fotoreceptorami - Pole
deflektorowe słabnie! Jeśli szybko nie odlecimy, z cała pewnością zginiemy.
Jak wielu innych dzisiaj, pomyślała Leia.
- Odlecimy ostatnim statkiem - powiedziała - nie wcześniej. Do tej pory zrób coś użytecznego: spisuj nazwiska i gatunki.
C-3PO jeszcze wyżej podniósł ręce i podreptał w jej stronę. Nagle się zatrzymał.
- A co będzie z nami?
Leia westchnęła ze znużeniem. Sama też się nad tym zastanawiała. Bombardowanie rozpoczęło się dwa dni wcześniej, gdy flotylla
yuzzhańska niespodziewanie pojawiła się w sąsiednim systemie Ci-carpous, startując z pozycji w przestrzeni Hurtów. Podjęto
bezładną próbę ufortyfikowania stołecznego sektora, ale zarówno flota, jak i siły zadaniowe były zaangażowane w obronę
głównych systemów w Koloniach i Jądrze. Nowa Republika niewiele mogła więc zaoferować odległym, mniej znanym światom,
takim jak Gyndine, nawet pomimo własnej orbitalnej stoczni.
Z tej samej przyczyny nagły atak Yuzzhan wydawał się mieć niewiele sensu i logiki - jeśli nie liczyć rozsiewanego wokół
zamieszania. W obliczu niedawnego upadku kilku światów Środkowych Rubieży uznano Gyndine, położoną daleko od tamtych
obszarów, za idealną stację tranzytową dla uchodźców. Wiele spośród istot szturmujących teraz ogrodzenie zostało tu
przywiezionych z Ithory, Ob-roa-skai, Ord Mantell i innych opanowanych przez nieprzyjaciela planet. Nagle stało się jasne, że
Yuzzhanie z równą ochotą ścigają uchodźców, jak poświęcaj ą ofiary lub masakruj ą roboty. Zdawało się, że atak na Gyndine jest
tylko swoistą metodą udowodnienia, że tak samo łatwo przychodzi im zatruwanie światów, jak zdobywanie ich w obecnym
kształcie.
Głos oficera łącznościowego szybko położył kres zadumie Leii.
- Pani ambasador, mamy odczyt z sondy polowej. Leia zawahała się, schyliła głowę i weszła do bunkra, gdzie grupka kobiet i
mężczyzn zbiła się wokół pomniejszonego, zaćmionego siatką szumów hologramu. Potrzebowała dłuższej chwili, by zorientować
się, co właściwie widzi. Jednak nawet wtedy nie mogła do końca pogodzić się z prawdą.
- Co, w imię...
- Ogniodmuchy - powiedział ktoś, jakby wyprzedzając jej zdumienie. - Powiadają, że Yuzzhanie zatrzymali się na Mimban,
żeby te bestie mogły napełnić się gazem bagiennym.
Nogi Leii zadrżały tak, że musiała usiąść. Dopiero wtedy zasłoniła dłonią usta. Z porannej zorzy, jak zwiastun nowego,
przerażającego świtu, wyłonił się legion olbrzymich, wydętych jak pęcherze stworzeń, stąpających na sześciu krępych nogach.
Każde miało wiązkę giętkich trąbek, rzygających strumieniami galaretowatego ognia.
- Metan i siarkowodór prawdopodobnie mieszają się z jakąś substancją zawartą w ich wnętrznościach, by wytwarzać ten płynny
ogień -zauważyła kobieta przy regulatorze holoprojektora, bardziej zaintrygowana, niż przerażona. -Wydychają również aerozole
antylaserowe.
Jeszcze jeden przykład potworów wygenerowanych przez wroga z pomocą inżynierii genetycznej. Trzydziestometrowej
wysokości Ogniodmuchy nie tyle wędrowały, co unosiły się nad ziemią, niczym luźno uwiązane, lżejsze od powietrza balony,
obracając w popiół wszystko i wszystkich na swej drodze.
Leia prawie czuła odór tej jatki.
- Czymkolwiek są, mają grube powłoki - zauważył łącznościowiec. - Nic słabszego od promienia turbolasera nie da im rady.
Oddziały gyndińskie, nie mogąc powstrzymać marszu śmiercionośnych bąbli, zaczęły opuszczać okopane pozycje i całymi
gromadami wracały do miasta. Pozostawiły za sobą uszkodzony sprzęt: czołgorobo-ty, poczerniałe od ognia machiny wojenne,
nawet kilka przewróconych, bezgłowych maszyn kroczących AT-AT, które upadły na ziemię, niezdolne do utrzymania się na
nogach.
- Wycofują się - ostro zauważyła Leia. - Kto dał rozkaz odwrotu? Zaledwie wypowiedziała te słowa, już ich pożałowała.
Oficerowie, którzy do tej pory nawet jej się nie przyjrzeli, teraz niepewnie spoglądali po sobie. Czy może winić żołnierzy, że się
wycofują, skoro cała Nowa Republika nie robi nic innego od początku inwazji: wycofuje się w kierunku Jądra, jakby zagęszczenie w
nim gwiezdnych systemów mogło zapewnić ochronę? Kto teraz potrafi powiedzieć, co jest słuszne, a co hańbiące?
Leia bez słowa opuściła bunkier. W wejściu natknęła się na wstrząśniętego C-3PO.
- Pani Leio, dotarły do mnie przerażające wieści! Leia ledwie go słyszała. Przez te kilka chwil, które spędziła w bunkrze, bitwa
dotarła już do przedmieść stolicy. Tłum był jeszcze bardziej niespokojny i rozkołysany niż do tej pory; napierał coraz mocniej. Leii
wydawało się, że przez wyrwę w zabudowie widzi podskakujące kształty yuzzhańskiego ogniodmucha.
- Podobno obywatele Gyndine uznali, że umyślnie dyskryminuje pani osoby, które niegdyś podzielały przekonania imperialne.
Leia otwarła ze zdziwienia usta, jej brązowe oczy zabłysły gniewem.
- To absurd. Czy im się wydaje, że potrafię na oko odróżnić byłego zwolennika Imperatora? Nawet zresztą gdybym umiała... C-
3PO konspiracyjnie zniżył głos:
- Tak się składa, że to oskarżenie ma pewne potwierdzenie statystyczne, pani. Z pięciu tysięcy osób, ewakuowanych do tej
pory, przeważający procent stanowią mieszkańcy światów, których wcześniejsza lojalność wobec Sojuszu Rebeliantów jest
niezaprzeczalna. Jednak jestem przekonany, że to zjawisko spowodowane jest niczym innym, jak tylko...
Wyjaśnienia C-3PO utonęły w ogłuszającej eksplozji. Wyładowania elektryczne zatańczyły dziko po krawędziach kopuły i
tarcza znikła. Jednocześnie czujniki wzdłuż ogrodzenia zamigotały i zgasły. Po tłumie przebiegło przerażone westchnienie.
- Trafili w generator pola -jęknął C-3PO. - Jesteśmy zgubieni!
Tłum ruszył naprzód i żołnierze zacieśnili szeregi. Rozległ się przejmujący pisk włączanej broni.
C-3PO zaczął cofać się w stronę bramy ambasady.
-Zgniotą nas!
Olmakh z profesjonalną, ale groźną zwinnością przesunął się tak, by znaleźć się u boku Leii. Miała właśnie polecić mu, żeby
się nie wtrącał, kiedy jeden z żołnierzy spanikował i wystrzelił z broni sonicznej wprost w otaczający go tłum, powalając kilka
tuzinów uchodźców. Reszta w panice rozpierzchła się we wszystkich kierunkach.
Leia bez namysłu podbiegła do żołnierza i wyjęła mu broń z bezwładnych dłoni.
- Mamy ratować tych ludzi, a nie ranić!
Odrzuciła broń i otarła dłonią czoło, niechcący zsuwając czapkę. Długie włosy rozsypały się jej na ramiona. Przeciskając się w
kierunku bunkra, chwyciła pierwszy komunikator, jaki nawinął się jej pod rękę, i zażądała widzenia z komendantem sił
zadaniowych.
- Ambasador Organa Solo, tu komandor Hanka - odezwał się zwięźle głęboki bas.
- Potrzebujemy wszystkich możliwych statków, komandorze... natychmiast. Siły Yuzzhan Vong wkroczyły do miasta. Hanka
odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
- Przykro mi, pani ambasador, ale tu też mamy pełne ręce roboty. Kolejne trzy statki wojenne wroga wyszły z nadprzestrzeni
po drugiej stronie księżyca. Muszą pani wystarczyć te statki, które są na powierzchni. Proszę się ładować i uciekać. I radzę pani
zabrać się jednym z nich.
Leia kciukiem wyłączyła komunikator i z rozpaczą spojrzała na tłum.
Jak mam wybierać? - myślała gorączkowo. Jak?
Burza meteorów z koralu yorik zasypała ambasadę i otaczające budynki. Podpalały wszystko, czego dotknęły. Piekielny żar
spowodował eksplozję zbiorników paliwa w pobliżu strefy lądowania, które rozrzuciły szeroko odłamki powłok. Prawa strona twarzy
Leii nagle zapłonęła bólem, bo coś przeorało jej policzek. Instynktownie podniosła dłoń, dotykając rany czubkami palców;
stwierdziła, że rozżarzony do białości odłamek momentalnie przyżegł ranę.
- Pani Leio, pani jest ranna - zawołał C-3PO, ale odprawiła go ruchem ręki, zanim zdążył jej dotknąć. Kątem oka spostrzegła,
że dwaj żołnierze wloką w jej kierunku muskularnego, żylastego mężczyznę. Twarz więźnia pod miękkim beretem była spuchnięta i
posiniaczona.
- Co znowu? - zapytała.
- Podżegacz - odparł niższy z żołnierzy. - Usłyszeliśmy, jak opowiada w tłumie, że wybieramy samych lojalnych wobec
Republiki. Że wszyscy, którzy mają jakąkolwiek imperialną przeszłość, mogą go co najwyżej pocałować w...
- Rozumiem, sierżancie - przerwała mu Leia. Przez chwilę przyglądała się więźniowi, zastanawiając się, co właściwie
popchnęło go do rozpowiadania takich kłamstw. Już miała otworzyć usta, żeby przemówić, gdy zaalarmowało j ą ciche pociąganie
nosem. Olmakh.
Podeszła bliżej i uważnie spojrzała podżegaczowi w oczy. Uniosła w górę palec wskazujący prawej ręki. Olmakh wydał z siebie
niskie warknięcie. Więzień zrozumiał intencję Leii i cofnął się, co spowodowało tylko wzmocnienie uchwytu przez trzymających go
żołnierzy. Oczy Leii zwęziły się, gdy stwierdziła, że się nie myli. Wcisnęła palec wprost w twarz mężczyzny, w miejsce, gdzie prawe
nozdrze zawija się w policzek.
Ku osłupieniu żołnierzy ciało mężczyzny zaczęło się otwierać i jakby zwijać; w miejsce jego twarzy pojawiła się inna, pełna
dumy i bólu, ozdobiona jaskrawymi wzorami i zawijasami. Podobna do ludzkiej twarzy maska, która ustąpiła pod dotknięciem Leii,
znikła na piersi mężczyzny, pod luźną bluzą. Widać było przez ubranie, jak zsuwa się coraz niżej, by wreszcie wypłynąć z
mankietów jego spodni jak blady syrop i uformować kałużę na podłodze.
Żołnierze odskoczyli z przerażeniem, a sierżant wyciągnął miotacz i wystrzelił kilkakrotnie w stronę żywej kałuży. Uwolniony z
uchwytu Yuzzhanin także cofnął się o krok i rozdarł bluzę na piersi, odsłaniając kamizelkę, równie żywą, jak przed chwilą maska
ooglith. Z utkwionym w Leii spojrzeniem bezrzęsych oczu uniósł głowę i wydał z siebie mrożący krew w żyłach okrzyk wojenny.
- Do-ro'ik vong pratte! Śmierć naszym wrogom!
- Na ziemię! Padnij! - wrzasnęła Leia do zgromadzonych. Olmahk pociągnął ją na ziemię, zanim jeszcze pierwsze chrząszcze
udarowe wyrwały się z piersi Yuzzhanina. Dźwięk przypominał nieco strzelanie korków z butelek wina musującego, ale te pogodne
dźwięki były punktowane okrzykami bólu żołnierzy i cywilów, którzy nie usłyszeli lub zlekceważyli rozkaz Leii. W promieniu
dziesięciu metrów wszystkie żywe istoty padały jak drzewa od wichury.
Leia poczuła, że Olmakh podnosi się z niej. Zanim uniosła głowę, Noghri zdążył już zębami rozerwać krtań Yuzzhanina. Wokół
niej na ziemi leżeli ranni, krzycząc i zwijając się z bólu. Inni zataczali się i przyciskali dłonie do rozdartych brzuchów, wielokrotnie
złamanych kończyn, zmiażdżonych żeber i zmasakrowanych twarzy.
- Zabierzcie ich do stacji opatrunkowej! - poleciła Leia. Pociski z koralu yorik bombardowały nadal ambasadę i strefę lądo-
wania, gdzie grupka złożona z tuzina żołnierzy nadzorowała lądowanie ostatniego statku ewakuacyjnego.
Tłum już dawno przebił się przez bramę, ale pałki paraliżujące i broń soniczna powstrzymywały większość przed dotarciem do
statku. Leia chwiejnym krokiem ruszyła także w tym kierunku. Olmakh deptał jej po piętach. Zauważyła po drodze C-3PO, którego
płyta piersiowa, tuż nad okrągłym sprzęgłem zasilania i doładowania, była mocno wygięta, pewnie atakiem jednego z chrząszczy.
- Wszystko w porządku? - zapytała. Gdyby mógł, pewnie by zamrugał.
- Dzięki twórcy, że nie mam serca!
Cała trójka kierowała się w stronę statku, gdy nagle w pole ich widzenia wkuśtykał antyczny AT-ST, z jednej strony poczerniały
od sadzy i ociekający płynem hydraulicznym, z oderwanym miotaczem granatów. Lekka opancerzona skrzynia wspierała się na
dwóch zginających się do tyłu nogach. Terenowy transporter zwiadowczy zatrzymał się ze zgrzytem i brzękiem, po czym runął
„podbródkiem" do przodu na permabetonową płytę lądowiska. Tylny właz otworzył się niemal natychmiast i uwolnił chmurę
czarnego dymu. W ślad za nią z włazu wypełznął młody mężczyzna, kaszlący, ale poza tym bez widocznych obrażeń.
- Wurth Skidder - oznajmiła Leia, krzyżując ręce na piersi. - Powinnam cię była rozpoznać po takim wejściu.
Jasnowłosy młodzieniec o ostrych rysach poderwał się na nogi i odrzucił dymiącą szatę Jedi.
- Yuzzhanie przełamali nasze linie obrony, pani ambasador. Walka przegrana - uśmiechnął się, o dziwo, radośnie. - Chciałem,
żeby pani wiedziała o tym pierwsza.
Leia wiedziała od Luke'a, że Skidder jest na Gyndine, ale teraz zobaczyła go po raz pierwszy. Miała już z nim kłopoty osiem
miesięcy temu, podczas kryzysu rhomamooliańskiego, kiedy załatwił kilka gwiezdnych osariańskich myśliwców pilotowanych przez
Rodian, żeby tylko przeszkodzić jej ówczesnej misji dyplomatycznej. Wtedy uznała, że jest nierozsądny, bezczelny i zadufany w
sobie, ale Luke twierdził, że bitwa na Ithorze i odniesione tam rany zmieniły Skiddera na lepsze. Bez wątpienia dlatego, że marzył
tylko o tym, aby jego miecz świetlny był stale w robocie.
- Trochę za późno na te nowiny, Wurth - oznajmiła. - Ale zdążyłeś akurat na ostatni lot.
Skinieniem głowy wskazała mu strefę lądowania. - Brat nigdy by mi nie wybaczył, gdybym nie odwiozła cię bezpiecznie na
Coruscant.
Skidder wykonał skomplikowany, dworski ukłon i wyciągnął do niej rękę.
- Jedi za wszelką cenę unika sprzeczek - powiedział. Przez chwilę wytrzymał jej wzrok. - Kodeks Jedi milczy wprawdzie o
konieczności wykonywania rozkazów cywilów, ale usłucham cię, z szacunku dla twojego dostojnego brata.
- Świetnie - odparła sarkastycznie. - Postaraj się tylko na pewno dostać na pokład.
Ktoś klepnął ją w ramię. Obejrzała się.
- Pani ambasador, trzymamy miejsca dla pani, pani ochroniarza i robota - zaraportował oficer. - Ale musi pani już iść. Poseł
Nowej Republiki jest już na pokładzie i otrzymaliśmy rozkaz odlotu.
Skinęła głową na znak, że zrozumiała, ale odwróciła się w kierunku Skiddera. Zobaczyła, jak biegnie w stronę bramy
ambasady.
- Skidder! - krzyknęła, przykładając dłonie do ust jak tubę. Zatrzymał się, odwrócił w jej stronę i wykonał ręką gest, który choć
raz przypominał prawdziwy wyraz szacunku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin