Annie Proulx - Kroniki portowe.doc

(1360 KB) Pobierz

Kroniki portowe

Annie Proulx

Przełożył Paweł Kruk

DOM WYDAWNICZY REBIS

Tytuł oryginału The Shipping News

Copyright © 1993 by Annie Prouls All rights reseroed

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1996,2001,2006

Redaktor Elżbieta Bandel

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Piotr Majewski

Fotografia na okładce Leszek Szurkowski

Wydanie II poprawione (pierwsze w tej edycji)

Wydanie I ukazało się w 1996 r. nakładem Domu Wydawniczego REBIS (w serii z Salamandrą) pt. Kronika portowa

ISBN 83-7301-860-3

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49,60-171 Poznań

tel. 0-61-867-47-08,0-61-867-81-40; fax 0-61-867-37-74

e-mail: rebis@rebis.com.pl

www.rebis.com.pl

Fotoskład:Aiapjf, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 0-61-879-38-88

Druk i oprawa: WZDZ - Drukarnia „Lega"

ul. Małopolska 18,45-301 Opole

Dla Jona, Gillisa i Morgana

W węźle składającym się z ośmiu przełożeń, który jest węzłem średniej wielkości, istnieje możliwość dwustu pięćdziesięciu sześciu różnych „kombinacji"... Jeśli uczynisz choć jedną zmianę w ułożeniu liny, otrzymasz zupełnie inny węzeł albo nie zawiążesz żadnego węzła.

Księga węzłów Ashleya

Podziękowania

Pisząc Kroniki portowe, otrzymałam pomoc z wielu źródeł. Wyrażam wdzięczność dla National Endowment for the Arts za pomoc finansową, a także Ucross Foundation of Wyoming za udostępnienie spokojnego miejsca do pracy. W Nowej Fundlandii rady, komentarze oraz informacje wielu osób pomogły mi zrozumieć przeszłość i obecne zmiany, jakie zaszły na Skale. Zamiłowanie do rozmów oraz dowcip mieszkańców Nowej Fundlandii sprawiły, że nawet najzwyklejsze spotkania stanowiły prawdziwą przyjemność. Jestem szczególnie wdzięczna za uprzejmość i wspaniałe towarzystwo Belli Hodge z Gunner's Cove, jak również Goose Bay, która poniekąd z mojej winy została pogryziona przez psa i dzięki której poznałam domową kuchnię Nowej Fundlandii. Carolyn Lavers ukazała mi złożoność i siłę charakteru Nowofundlandki, podobnie jak Bili Gough uczynił to w swojej powieści Maud's House z 1984 roku. Sprzymierzeńców znalazłam także w personelu Canadian Coast Guard Search and Re-scue oraz Northern Pen w St. Anthony, a także wśród rybaków i drwali, nieocenionych dostarczycieli wielu niezbędnych informacji. Dzięki skoordynowanym zabiegom Johna Glusmana dotarłam do książek dotyczących Nowej Fundlandii, których zapewne nigdy bym nie przeczytała. Walter Punch z Massachusetts Horticultural Socie-ty Library potwierdził niektóre dane dotyczące ogrodnictwa, które budziły we mnie pewne wątpliwości. Wyrażam też podziękowania towarzyszom podróży na wybrzeże atlantyckie Kanady: Tomowi Wat-kinowi, który dzielnie stawiał czoło wiatrom, niedźwiedziom oraz komarom, a także mojemu synowi Morganowi Langowi, odważnemu współuczestnikowi podjętej przez nas walki z kwietniowym sztormem, lodowymi górami i karibu. Wdzięczna też jestem Abiemu Tho-masowi za dobre rady i przyjaźń. Barbarze Grossman, która jest wydawcą moich marzeń - czystemu błękitnemu niebu w najgęstszej mgle. Także bez inspiracji wspaniałej książki Clifforda W. Ashleya z 1944 roku, pod tytułem Księga węzłów Ashleya, którą za grosze przypadkowo nabyłam na targu, powieść ta byłaby zaledwie strzępem pomysłu.

Podziękowania

Pisząc Kroniki portowe, otrzymałam pomoc z wielu źródeł. Wyrażam wdzięczność dla National Endowment for the Arts za pomoc finansową, a także Ucross Foundation of Wyoming za udostępnienie spokojnego miejsca do pracy. W Nowej Fundlandii rady, komentarze oraz informacje wielu osób pomogły mi zrozumieć przeszłość i obecne zmiany, jakie zaszły na Skale. Zamiłowanie do rozmów oraz dowcip mieszkańców Nowej Fundlandii sprawiły, że nawet najzwyklejsze spotkania stanowiły prawdziwą przyjemność. Jestem szczególnie wdzięczna za uprzejmość i wspaniałe towarzystwo Belli Hodge z Gunner's Cove, jak również Goose Bay, która poniekąd z mojej winy została pogryziona przez psa i dzięki której poznałam domową kuchnię Nowej Fundlandii. Carolyn Lavers ukazała mi złożoność i siłę charakteru Nowofundlandki, podobnie jak Bili Gough uczynił to w swojej powieści Maud's House z 1984 roku. Sprzymierzeńców znalazłam także w personelu Canadian Coast Guard Search and Re-scue oraz Northern Pen w St. Anthony, a także wśród rybaków i drwali, nieocenionych dostarczycieli wielu niezbędnych informacji. Dzięki skoordynowanym zabiegom Johna Glusmana dotarłam do książek dotyczących Nowej Fundlandii, których zapewne nigdy bym nie przeczytała. Walter Puneh z Massachusetts Horticultural Socie-ty Library potwierdził niektóre dane dotyczące ogrodnictwa, które budziły we mnie pewne wątpliwości. Wyrażam też podziękowania towarzyszom podróży na wybrzeże atlantyckie Kanady: Tomowi Wat-kinowi, który dzielnie stawiał czoło wiatrom, niedźwiedziom oraz komarom, a także mojemu synowi Morganowi Langowi, odważnemu współuczestnikowi podjętej przez nas walki z kwietniowym sztormem, lodowymi górami i karibu. Wdzięczna też jestem Abiemu Tho-masowi za dobre rady i przyjaźń. Barbarze Grossman, która jest wydawcą moich marzeń — czystemu błękitnemu niebu w najgęstszej mgle. Także bez inspiracji wspaniałej książki Clifforda W. Ashleya z 1944 roku, pod tytułem Księga węzłów Ashleya, którą za grosze przypadkowo nabyłam na targu, powieść ta byłaby zaledwie strzępem pomysłu.

Quoyle

Quoyle: Zwój liny.

Sionce to płaski zwój liny. Na pokładzie układa go się tak, by można było po nim chodzić w razie konieczności.

Księga węzłów Ashleya

Oto kronika kilku lat z życia Quoyle'a, który urodził się w Brooklynie i wychował w różnych ponurych prowincjonalnych miasteczkach.

Dzieciństwo przeżył obsypany pokrzywką, z brzuchem burczącym od gazów i skurczów. Jako student uniwersytetu stanowego, z dłonią przyciśniętą do podbródka, skrywał swoje cierpienia pod maską uśmiechów i milczenia. Na niepewnych nogach dociągnął do lat trzydziestu, ucząc się oddzielać uczucia od życia. Na nic nie liczył. Jadł za dwóch, lubił golonkę i omaszczone ziemniaki.

Pracował jako dystrybutor automatów sprzedających cukierki, nocny sprzedawca w sklepie z mrożonkami, trzeciorzędny dziennikarz. Mając trzydzieści sześć lat, osierocony, pełen smutku i zawiedzionej miłości, Quoyle udał się na skalistą wyspę, Nową Fundlandię, gdzie urodzili się jego przodkowie. Na wyspie tej nigdy nie był i na razie nie miał zamiaru jej odwiedzać.

11

Tak oto znalazł się w miejscu obfitującym w wodę. Budziła w nim lęk i dlatego nie potrafił pływać. Ojciec z uporem odrywał jego zaciśnięte dłonie, by siłą wrzucać go do stawów, strumieni, jezior i w przybrzeżne fale. Quoyle dobrze znał smak słonej wody i wodorostów.

Brak umiejętności pływania choćby „pieskiem" był dla jego ojca powodem ujawnienia się kolejnych, dotąd nie obserwowanych u syna niepowodzeń: Quoyle nie zdołał opanować poprawnej dykcji, nie potrafił siedzieć w pozycji wyprostowanej, nie stać go było na wczesne wstawanie, nie wypracował w sobie nawyku przyjmowania nienagannej postawy, brakowało mu zdolności i ambicji — doprawdy brak mu było wszystkiego.

Stanowił uosobienie wszelkiej niezdarności. O głowę wyższy od swoich rówieśników, Quoyle chodził, powłócząc nogami, w dodatku wiedział o tym, że mógł uchodzić za osobnika nieco tępawego. „Ach, ty wyrośnięty prostaku", mawiał jego ojciec. Sam nie był pigmejem. Brat Quoyle'a, Dick, który był ulubień-cem ojca, udawał, że zbiera mu się na wymioty, kiedy Quoyle wchodził do pokoju, i wyrzucał z siebie: „Tucznik, osmarka-niec, świnia, pokraka, przygłup, śmierdziel, pierdziel, kocmołuch", przy czym tłukł go pięściami i kopał, dopóki Quoyle, osłaniając ze skowytem głowę ramionami, nie padł skulony na pokrytą linoleum podłogę. A wszystko to wynikało z głównego mankamentu Quoyle'a: z jego nieszczęsnej powierzchowności.

Z wyglądu bowiem przypominał ogromny, wilgotny bochen chleba. W wieku sześciu lat ważył osiemdziesiąt funtów, mając lat szesnaście, ginął pod górą mięsa. Ogromna głowa bez szyi, rudawe włosy zaczesane do tyłu. Twarz pomarszczona jak zaciśnięta pięść. Oczy o barwie gliny. I ów monstrualny podbródek przypominający półkę doczepioną do dolnej części twarzy.

Jakiś osobliwy gen wystrzelił w chwili jego poczęcia niczym pojedyncza iskra pojawiająca się wówczas, gdy dosypujemy węgla do ognia. Ten gen dał mu szczęki olbrzyma. Jako dziecko wypracował sobie swoistą strategię, mającą powstrzymać spojrzenia innych - wystarczył uśmiech, spuszczony wzrok i prawa dłoń uniesiona po to, by zamaskować podbródek.

Jego najwcześniejsze wspomnienia dotyczące własnej osoby przywoływały oglądany z daleka obraz: gdzieś w tle umieszczona była jego rodzina; tutaj, na granicy widoczności, znajdował się on sam. Aż do ukończenia czternastego roku życia

12

nie opuszczała go myśl, że znalazł się w obcej rodzinie, że gdzieś tam tęsknią za nim jego prawdziwi rodzice, ze świadomością obarczenia Quoyle'ów podrzutkiem. Jednak później, przeszukując pudełko pełne pamiątek z podróży, znalazł fotografię swojego ojca stojącego na pokładzie statku u boku braci i sióstr. Jedna z dziewcząt, ustawiona nieco z boku, wpatrywała się w morze, mrużąc oczy —jakby widziała miejsce przeznaczenia oddalone o tysiąc mil na południe. Patrząc na ich włosy, nogi i ramiona, Quoyle rozpoznawał siebie. Ten olbrzym

0 przebiegłym wyrazie twarzy, w przyciasnym swetrze, z dłonią przy kroczu to jego ojciec. A na odwrocie zdjęcia ktoś na-bazgrał: „Wyjazd z domu, 1946".

Na uniwersytecie uczestniczył w kursach, których nie rozumiał. Przemykał się zgarbiony, nie odzywając się do nikogo. Jeździł do domu na burzliwe weekendy. Wreszcie dał sobie spokój ze szkołą i zaczął szukać pracy - wciąż przysłaniając podbródek dłonią.

Dla osamotnionego Quoyle'a wszystko było niejasne. Jego myśli kotłowały się niczym bezkształtna masa, określana przez pradawnych żeglarzy dryfujących w arktycznym mroku mianem „morskiego płuca". To określenie dotyczyło unoszącej się

1  opadającej na wodę kry spowitej mgłą, w której powietrze zamieniało się w krople wody, ciecz przybierała stan stały, a ciała stałe ulegały roztopieniu. Niebo zamarzało, a światło i ciemność przenikały się nawzajem.

Z dziennikarstwem zetknął się, siedząc nad pajdą chleba i ociekającą tłuszczem saucisson. Chleb był dobry, upieczony bez drożdży - wyrósł siłą własnego ciasta, w ogrodowym piecu Partridge'a. Wokół domu Partridge'a unosiły się zapachy przypalonej mąki kukurydzianej, ściętej trawy i pieczonego chleba.

Saucisson, chleb, wino, opowieści Partridge'a... Z ich powodu przegapił okazję złapania pracy, która mogła mu dopomóc w przyssaniu się do nabrzmiałej piersi biurokracji. Jego ojciec, który sam wypracował sobie pozycję dostawcy produktów warzywnych dla sieci supermarketów, wciąż wygłaszał kazania, ilustrując je przykładem własnej kariery: „Kiedy tutaj przybyłem, musiałem taczkami wozić piach u kamieniarza". I tak na okrągło. Ojciec uwielbiał tajemnice biznesu: mężczyźni podpisujący dokumenty osłaniane lewym ramie-

13

niem, spotkania za drzwiami wyposażonymi w matowe szyby, aktówki zamykane na zamek.

Ale Partridge z twarzą umazaną w oliwie powiedział: „Ach, pieprzyć to". Ukroił plaster pomidora. Zaczął opowiadać o miejscach, które odwiedził: Strabane, South Amboy, Clark Fork. W Clark Fork zaliczył partyjkę bilardu z facetem ze skrzywioną przegrodą nosową; grał w rękawiczkach z kangurzej skóry. Quoyle siedział na drewnianym leżaku, zasłuchany, z dłonią zakrywającą podbródek. Na garniturze, w którym miał się udać na wstępną rozmowę w sprawie pracy, widniała oleista plama. Do wzorzystego krawata przylgnęła pestka z pomidora.

Quoyle i Partridge. Poznali się w pralni samoobsługowej w Mockingburgu w stanie Nowy Jork. Quoyle siedział zgarbiony nad gazetą, zaznaczając kółkami ogłoszenia dotyczące pracy dorywczej, podczas gdy jego koszule w stylu „Big Man" wirowały w suszarce. Partridge napomknął, że rynek pracy jest już nasycony. Quoyle przyznał mu rację. Partridge rzucił uwagę na temat suszy. Quoyle przytaknął. Partridge skierował rozmowę na temat zamknięcia wytwórni kiszonej kapusty. Quoyle wyciągnął koszule z suszarki; upadły na podłogę wraz z garścią ciepłych monet i długopisów. Na koszulach widniały smugi tuszu.

— Zniszczone - powiedział Quoyle.

- Nie - odparł Partridge. - Natrzyj plamy gorącą solą i talkiem. Potem wypierz jeszcze raz i dodaj trochę wybielacza.

Z drżeniem w głosie Quoyle odparł, że spróbuje. Partridge ze zdumieniem dostrzegł łzy w ogromnych, bezbarwnych oczach tego wielkiego mężczyzny. Tak jakby dostrzegł w tych oczach jeszcze jedną porażkę Quoyle'a: była nią samotność. Właśnie dlatego pragnął być towarzyski, krzepił się myślą, że jego towarzystwo sprawia innym przyjemność.

Wtem suszarki zazgrzytały.

-Hej, wpadnij któregoś wieczoru - powiedział Partridge, zapisując pochyłym pismem swój adres i numer telefonu na odwrocie pogniecionego rachunku. On także nie miał zbyt wielu przyjaciół.

Quoyle zjawił się już następnego wieczoru, taszcząc papierowe torby. Bursztynowe światło oblewało pustą ulicę i front domu Partridge'a. Złota godzina. W torbach znajdowały się

U

butelki czerwonego, różowego i białego wina, paczka importowanych szwedzkich krakersów oraz zawinięte w folię trójkąty zagranicznych serów. Z mieszkania Partridge'a dochodziła hałaśliwa muzyka - jej dźwięki przeszywały Quoyle'a dreszczem.

Przez jakiś czas pozostawali przyjaciółmi - Quoyle, Par-tridge i Mercalia. Różnili się znacznie: Partridge, czarny, drobny, niespokojny wędrowiec po pochyłościach życia, niestrudzony gawędziarz; Mercalia, druga żona Partridge'a, o skórze w tonacji brązowego pióra rzuconego na ciemną wodę i dużych zasobach inteligencji; Quoyle, ogromny, biały, w ciągłym potykaniu się z życiem zmierzający donikąd.

Partridge umiał kierować wzrok poza teraźniejszość, potrafił wyobrazić sobie fragmenty nadchodzących wydarzeń, jakby na moment podłączono mu poluzowane druty połączeń mózgowych. Był w czepku urodzony: w wieku trzech lat udało mu się zobaczyć piorun kulisty odbijający się od schodów przeciwpożarowych; śniły mu się ogórki tuż przed tym, jak jego szwagra pokąsały szerszenie. Był pewny, że w życiu mu się powiedzie. Potrafił wydmuchiwać idealne kółka z dymu papierosowego. Jemiołuchy w czasie swoich przelotów zawsze zatrzymywały się w jego ogrodzie.

Teraz, siedząc na tyłach swojego domu i patrząc na Quoy-le'a, który przypominał psa ubranego w męski garnitur do jakiegoś śmiesznego zdjęcia, Partridge nagle o czymś pomyślał.

-Ed Punch, redaktor naczelny gazety, w której pracuję, szuka jakiegoś taniego reportera. Skończyło się lato i jego szczury z college'ów wróciły do swoich nor. Ta gazeta to szmatławiec, ale może mógłbyś się zaczepić na kilka miesięcy, zanim znajdziesz coś lepszego. A co, do cholery, może ci się spodoba dziennikarska robota!

Quoyle skinął głową, skwapliwie przykrywając podbródek dłonią. Jeśli Partridge sugeruje, by rzucił się z mostu, to może przynajmniej wychyli się za poręcz. Tak czy owak można skorzystać z przyjacielskiej rady.

- Mercalia! Ślicznotko, zachowałem dla ciebie piętkę chleba. Jest wspaniała. Chodź tutaj.

15

Mercalia nałożyła nakrętkę na pióro. Miała już dosyć pisania o cudownych dzieciach, które obgryzały paznokcie, wałęsały się po burdelach, szastały pieniędzmi i deptały buciorami orientalne dywany.

Gdy Ed Punch mówił, poruszał środkową częścią ust. Rozmawiając, przyglądał się Quoyle'owi; zwrócił uwagę na jego tanią tweedową marynarkę w rozmiarze końskiej derki, a także na paznokcie, które wyglądały tak, jakby regularnie przystawiano je do szlifierskiego kamienia. Wyczuł w Quoyle'u uległość; bez trudu odgadł, że wewnątrz jest miękki.

Wzrok Quoyle'a powędrował w stronę akwareli wiszącej na ścianie. Ujrzał dziobatą twarz, oczy podobne do szklanych jaj, kępki włosów opadające na jego nakrochmalony kołnierz. Czy był to dziadek Puncha, tyle że w okrojonej postaci? Zaczął myśleć o przodkach...

-Jest to gazeta rodzinna. Podajemy ważne wydarzenia, nadając im lokalny retusz. - „The Mockingburg Record" specjalizowała się w artykułach schlebiających miejscowym biznesmenom i opowieściach o rodzinnych bohaterach. Tę papkę mieszano z zagadkami i konkursami, przedrukami z innych gazet, artykułami wstępnymi i historyjkami obrazkowymi. Każdorazowo zamieszczany był quiz, mający pomóc w rozwiązaniu problemu ujętego w pytaniu: „Czy jesteś śniadaniowym alkoholikiem?"

Punch westchnął, udając, że musi podjąć trudną decyzję.

— Dam cię do wiadomości samorządowych, do pomocy Alo-wi Catalogowi. On cię wprowadzi. Powie ci, co masz robić.

Pensja była nędzna, ale Quoyle na razie o tym nie wiedział.

Al Catalog, o twarzy przypominającej pokrytą szczeciną bułeczkę, przejechał paznokciem w dół listy zadań. Jego spojrzenie odskoczyło od podbródka Quoyle'a niczym młotek od gwoździa.

— W porządku, przyjmijmy, że na początek dobre będzie spotkanie komisji planowania. W szkole podstawowej. Możesz zacząć od zaraz, co? Dziś wieczór? Usiądź z tyłu. Zapisz wszystko, co usłyszysz, a potem przepisz na maszynie. Pięćset słów maksimum. Możesz wziąć magnetofon. Rano pokażesz mi swoją robotę. Pamiętaj, najpierw zjaw się u mnie, zanim odwie-

16

dzisz tego czarnego sukinsyna przy stole redakcyjnym. - Tym czarnym sukinsynem był Partridge.

Quoyle usadowił się w tylnej części sali, w której odbywało się spotkanie. Wciąż zapisywał coś w swoim notatniku. Potem poszedł do domu; zasiadł przy kuchennym stole, by pisać i przepisywać na maszynie przez całą noc. Rano z oczami podkrążonymi od niewyspania, doraźnie podratowany kawą, skierował kroki do redakcji wiadomości. Czekał na Ala Cata-loga.

Ed Punch, zawsze pierwszy, teraz wsunął się do biura niczym węgorz w szczelinę. Rozpoczęła się poranna parada. Facet zajmujący się artykułami wstępnymi, kręcący torbą kokosowych pączków; wysoka Chinka z lakierowanymi włosami; starszy mężczyzna od nakładu z ramionami jak cumy; dwie kobiety odpowiedzialne za makietę; fotograf, z widocznymi pod pachami plamami potu z dnia poprzedniego; wreszcie Quoyle przy swoim biurku z opuszczoną głową, pochłonięty skubaniem podbródka i udawaniem, że właśnie poprawia swój artykuł. Tekst liczył jedenaście stron.

O dziesiątej pojawił się Partridge w czerwonych szelkach i płóciennej koszuli. Skinąwszy głową, podreptał przez redakcję, wsadził głowę w szczelinę drzwi prowadzących do biura Puncha, puścił oko do Quoyle'a i wcisnął się za swoje biurko.

Partridge znał się na tysiącu najprzeróżniejszych rzeczy: wiedział na przykład, dlaczego mokre liny wytrzymują większe obciążenie, a jajko ugotowane na twardo lepiej się kręci od surowego. Z przymkniętymi oczami, z głową przekrzywioną jak w transie potrafił cytować baseballowe statystyki, tak jak starożytni cytowali Iliadę. To on urabiał materię banalnej prozy, zeskrobywał pleśń z imitacji Jimmy'ego Bres-lina.

-Gdzie się podziali reporterzy z dawnych lat? - zapytał mrukliwie. - Obgryzające paznokcie, zgryźliwe, chlejące wódę, cholerne nocne marki, wiedzące naprawdę, jak się pisze?

Quoyle podał mu swój artykuł.

- Al jeszcze nie przyszedł - powiedział, wyrównując strony -więc pomyślałem, że dam to tobie.

Przyjaciel Quoyle'a nie zdobył się na uśmiech. Przecież siedział w pracy. Przez kilka sekund czytał, potem odwrócił twarz w stronę świetlówki.

- Edna podarłaby to na strzępy. A gdyby był tutaj Al, kazałby Punchowi pozbyć się ciebie. Musisz to przepisać. Siadaj.

17

 

Pokażę ci, co jest nie tak. Mówią, że reportera można zrobić z niczego. Ty będziesz tego dowodem.

Tego Quoyle oczekiwał.

-Co za wstęp - westchnął Partridge. - Chryste! - Czytał głośno wysokim, monotonnym głosem: -„Wczoraj komisja planowania w Pine Eye przytłaczającą większością głosów przegłosowała ponowne rozpatrzenie wcześniejszych zaleceń odnośnie do wprowadzenia poprawek do przepisów dotyczących podziału na strefy, które pozwoliłyby zwiększyć minimalne rozmiary działki budowlanej do siedmiu akrów we wszystkich strefach z wyjątkiem centrum miasta..." To niestrawne. Za długie. Stanowczo za długie. Bałagan, brak zaangażowania, brak cytatów. - Jego ołówek wędrował między wierszami artykułu Quoyle'a, burząc i zmieniając. - Tylko krótkie słowa, krótkie zdania. Skrócić. Spójrz tutaj. I tutaj. Przecież to jest kronika. Spróbuj zmienić kąt widzenia.

Żonglował słowami. Quoyle przysunął się bliżej, wytężał wzrok, wiercił się, niczego nie rozumiał.

- Okay, popatrz na to. „Janice Foxley, członek komisji planowania w Pine Eye, podała się do dymisji podczas burzliwej debaty, która odbyła się późnym wieczorem we wtorek. «Nie mam zamiaru siedzieć i patrzeć, jak oszukuje się biednych mieszkańców tego miasta» — powiedziała Foxley. Na kilka minut przed rezygnacją pani Foxley komisja przyjęła nowy podział strefowy stosunkiem głosów dziewięć do jednego. Nowe prawo ogranicza minimalne rozmiary działki budowlanej do siedmiu akrów". Za mało życia, brak stylu i jeszcze za długie - powiedział Partridge. - Ale idziesz w dobrym kierunku. Kapujesz? Wiesz już teraz, o co chodzi w kronice? Wiesz, jak masz zaczynać? No, spróbuj jeszcze raz. Włóż w to więcej życia.

Ale entuzjazm Partridge'a nigdy mu się nie udzielił. Po sześciu miesiącach ćwiczeń przy stole redakcyjnym Quoyle wciąż nie wiedział, o co chodzi w kronice, nie uznawał potrzeby zajmowania się szczegółami. Bał się większości czasowników, poza kilkunastoma podstawowymi. Miał też fatalną skłonność do nadużywania strony biernej. Napisał: „Gubernatorowi Mur-chie został wręczony bukiet przez pierwszoklasistkę Kimberley Plud", a Edna, stetryczała maszynistka, zerwała się wówczas i ryknęła na Quoyle'a: „Ty bezmózgi kretynie! Cholera, jeszcze trochę, a napisałbyś, że wręczyli gubernatora!" Quoyle mógł zatem uchodzić za jeszcze jeden przykład półanalfabety, któ-

18

ry zechciał się parać dziennikarstwem. Takich to tylko pod ścianę!

Quoyle przesiadywał na zebraniach, skrobiąc wytrwale w swoim notatniku. Wydawało mu się, że mimo wszystko istnieją powody, by czuł się częścią jakiejś większej całości. Nie obrażał się na ryki Edny czy krytyczne uwagi Partridge'a. Bądź co bądź, wcześniej przeszedł szkołę, którą zafundował okrutny brat, oraz znosił nieustanną krytykę ze strony ojca. Na widok swojego nazwiska w gazecie poczuł dreszcz. Pracując o różnych porach, wyobrażał sobie, że jest panem swojego czasu. A gdy około północy wracał do domu z zebrania poświęconego wprowadzeniu mało istotnych przepisów dotyczących ponownego użycia butelek, odnosił wrażenie, że jest trybikiem w machinie władzy. Poprzez gazetowe nagłówki komentował banalne wydarzenia dnia codziennego, by czytelnicy dowiedzieli się, że: „Mężczyzna przechodzi przez parking niezbyt szybkim krokiem", „Kobiety rozmawiają o deszczu", a „Telefon dzwoni w pustym pokoju".

Partridge pracował nad nim.

- Quoyle, aktualności to jedna z tych rzeczy, które same z siebie nie powstają.

- Rozumiem. — Udawał, że rozumie. Zanurzył ręce w kieszeniach.

- Pamiętasz ten tekst dotyczący spotkania w sprawie mię-dzyokręgowej pomocy transportowej? Jeszcze miesiąc temu byli gotowi otworzyć usługi transportowe w czterech miastach, jeśliby w ten interes wszedł Bugle Hollow. A ty piszesz tutaj, że spotkali się wczoraj wieczorem i gdzieś tam pod koniec, jakby mimochodem wspominasz, że Bugle Hollow postanowił się wycofać. Czy wiesz, ilu starszych ludzi, którzy nie mają własnych samochodów, których nie stać na kupno auta, a muszą przecież dojeżdżać czymś do pracy, czekało na te cholerne mikrobusy?! To właśnie po nich te pojazdy miały przyjeżdżać. Ale tak się nie stanie. Wiadomości, Quoyle, wiadomości. Nakręć się zatem bardziej. - Minutę później dodał zupełnie innym już głosem, że w piątek wieczorem przygotowuje marynowane ryby po grecku z papryką, i spytał, czy Quoyle nie miałby ochoty wpaść do niego.

Owszem, miał ochotę, ale nie dawało mu spokoju, co to znaczy, że „ma się nakręcić".

19

Późną wiosną Ed Punch wezwał Quoyle'a do swojego biura i oznajmił mu, że go zwalnia. Skierował w jego stronę zniszczoną twarz i utkwił wzrok mniej więcej na wysokości ucha wezwanego.

-Taki dłuższy przestój. Jak się poprawi...

Quoyle dostał dorywczą pracę jako kierowca taksówki.

Partridge wiedział, dlaczego tak się stało. Namówił Quoyle'a, żeby włożył ogromny fartuch, po czym wręczył mu łyżkę i słój.

- Wiesz, jego dzieciaki wróciły z college'u. Właśnie dostały twoją robotę. Ale nie ma co płakać. Tak, w porządku, posmaruj to mięso musztardą, niech dobrze przejdzie.

A w sierpniu, krojąc koper do gulaszu z piklami po rosyjsku, Partridge powiedział:

- Punch chce, żebyś wrócił. Mówi, że jeśli cię to interesuje, to masz przyjść w poniedziałek rano.

Punch udawał, że się zastanawia. Odgrywał scenkę, że robi dla Quoyle'a wyjątek, przyjmując go ponownie. Oczywiście tymczasowo. Prawda była taka, że Punch zauważył, iż Quoy-le, sam małomówny, inspiruje innych do mówienia. Była to bodaj jedyna umiejętność, jaką posiadł w życiu. Jego uważna postawa i schlebiające przytakiwanie powodowały potok opinii, wspomnień, rozważań, domniemywań, komentarzy, podsumowań i wyjaśnień; wywoływały w innych jak najżywsze, do głębi poruszające reakcje.

I tak to wyglądało. Wylany, pomocnik na stacji benzynowej, przyjęty.

Wylany, taksówkarz, przyjęty.

Przemierzał okolicę wzdłuż i wszerz, przysłuchując się kłótniom towarzyszącym obradom komisji do spraw dróg i kanalizacji, tłukąc na maszynie artykuły o funduszach na naprawy mostów. Drobne decyzje władz lokalnych wydawały mu się ważnymi życiowymi sprawami. Wykonując zawód, który ukazywał mu niegodziwości ludzkiego życia, a zarazem pozwalał lepiej wniknąć w skorodowany mechanizm cywilizacji, Quoyle stworzył na własny użytek iluzję systematycznego postępu. W atmosferze rozpadu i wszechogarniającej zazdrości potrafił sobie wyobrazić racjonalny kompromis.

Quoyle i Partridge spożywali pstrąga i krewetki przyprawione czosnkiem. Mercalii nie było w domu. Quoyle mieszał sałatkę koperkową. Schylił się, żeby podnieść z podłogi krewetkę - wtedy nagle Partridge uderzył nożem w butelkę wina.

20

- Ogłoszenie! Dotyczy mnie i Mercalii.

Quoyle wyszczerzył zęby w uśmiechu. Sądził, że spodziewają się dziecka. Już widział siebie w roli ojca chrzestnego.

- Przeprowadzamy się do Kalifornii. Wyjeżdżamy w piątek wieczorem.

- Co takiego? — zapytał Quoyle.

- No cóż, warzywa - spróbował wyjaśnić Partridge. - Wino, dojrzałe tomatillos, awokado. - Nalał fume blanc, po czym dodał, że tak naprawdę powodem przeprowadzki jest miłość, a nie warzywa. - Quoyle, wszystko, co się liczy, dotyczy miłości. Ona jest motorem życia.

Wyjawił, że Mercalia przerwała pisanie pracy magisterskiej i zaczęła pracować fizycznie. Uwielbia podróże, kowbojskie buty, pieniądze, syk aerodynamicznych hamulców, a w szoferce cztery głośniki, z których dobiega Uptown String Quartet. Zapisała się na kursy kierowców długodystansowych i ukończyła je z wyróżnieniem. Znalazła również pracę w Overland Express w Sausalito.

- Jest pierwszą czarną kobietą w Ameryce, która została kierowcą ciężarówki - powiedział Partridge ze łzami w oczach. — Mamy już mieszkanie. Trzecie spośród tych, które obejrzała. — Dodał, że w mieszkaniu są oszklone drzwi, a za oknem cudowne, ocieniające dom drzewo bambusowe. Ogródek z ziołami ma wielkość modlitewnego dywanu. On sam będzie w nim klęczał. - Zlecono jej trasę do Nowego Orleanu. Ja też tam jadę. Będę przyrządzał kanapki z wędzoną kaczką i kurze piersi na zimno z estragonem. Będzie je zabierała ze sobą na drogę, żeby nie musiała się stołować w barach. Nie chcę, żeby włóczyła się po tych jadłodajniach przeznaczonych dla kierowców. Estragon zaś będę hodował osobiście. Poszukam też pracy,w końcu redaktor zawsze gdzieś jest potrzebny. Pracę znajdę wszędzie.

Quoyle próbował z siebie wydusić słowa gratulacji, lecz zamiast tego w nieskończoność ściskał dłoń Partridge'a.

-Posłuchaj, odwiedź nas kiedyś - powiedział Partridge. -I bądź w kontakcie. - Wciąż ściskali sobie dłonie, jakby pompowali wodę z głębokiej studni.

Quoyle ugrzązł w obskurnym Mockingburgu. Było to miejsce, które przeżywało swoją trzecią śmierć. Zamarło dwieście lat po tym, gdy wkroczyło na drogę rozwoju prowadzącą od

21

epoki puszcz i leśnych plemion do zorganizowanych farm, do miasta pełnego maszyn i fabryk opon. Długa recesja wyludniła centrum, zniszczyła promenady. Fabryki wystawiono na sprzedaż. Na pierwszym planie znalazły się ulice slumsowe, wyrostki z pistoletami w kieszeniach, polityczna paplanina, wydęte usta, poronione pomysły. Kto wie, dokąd uciekli ludzie? Pewnie do Kalifornii.

Quoyle kupował produkty spożywcze w A&B Grocery; benzynę w D&G Convenience; kiedy trzeba było naprawić samochód, udawał się do R&R Garage. Nadal pisał artykuły, mieszkał w wynajętej przyczepie i oglądał telewizję. Niekiedy marzył o miłości. Dlaczego nie? W wolnym kraju mógł sobie o niej pomarzyć. Odkąd Ed Punch wypowiedział mu pracę, żywił się lodami wiśniowymi i puszkowanymi pierożkami ravioli.

Odciął się od otaczającego go świata. Wierzył, że jest dziennikarzem prasowym, lecz sam nie czytał gazet z wyjątkiem „The Mockingburg Record". Tak więc udało mu się nie dopuścić do świadomości takich wydarzeń, jak akty terroryzmu, zmiany klimatyczne, upadki rządów, katastrofy ekologiczne, plagi, recesje i bankrutujące banki, pływające śmieci czy ubytki w warstwie ozonowej. Wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi i huragany, religijni oszuści, wadliwe samochody i naukowi szarlatani, masowi mordercy i wielokrotni zabójcy, kolejne fale ofiar raka, AIDS, niszczenie lasów tropikalnych czy rozrywane wybuchami samoloty pozostawały dla niego równie abstrakcyjne jak spinki do włosów czy podwiązki w rozetki. Naukowe czasopisma szokowały raportami o nowych odmianach wirusów, o maszynach pompujących życie w ludzi prawie już nieżyjących, o rewelacyjnych odkryciach, według których galaktyki nieuchronnie zmierzają ku niewidzialnemu Wielkiemu Przyciągaczowi niczym muchy wciągane w otwór odkurzacza. Wszystko to składało się na życie innych. A on ciągle czekał, aż rozpocznie się jego życie.

Miał zwyczaj obchodzić wokoło swoją przyczepę i pytać głośno: „Kto wie? Kto wie?" Nikt przecież nie mógł wiedzieć. Chodziło mu o to, że wszystko może się zdarzyć.

Wirująca moneta, która balansuje na własnej krawędzi, opaść może na jedną albo na drugą stronę.

Podwójna kokarda

W dawnych czasach zakochany marynarz mógł wysiać swojej ukochanej kawałek linki do łowienia ryb, zawiązanej luźno w węzeł zwany podwójną kokardą. Jeśli węzeł powrócił do niego nie zmieniony, oznaczało to stagnację w uczuciach. Jeśli węzeł powrócił zaciśnięty, był oznaką uczuć odwzajemnionych. Lecz jeśli węzeł został odwrócony, zawierał milczącą radę, by odpływać.

Księga węzłów Ashleya

Znalazł się na przyjęciu i tam ją zobaczył. Petal Bear. Szczupła, wilgotna, seksowna. Puściła do niego oko. Quoyle, jak większość dużych mężczyzn, pragnął małej kobiety. Stał tuż obok niej, przy stole z zakąskami. Szare oczy osadzone blisko siebie, kręcone włosy koloru dębu. W świetle jarzeniowej lampy twarz kobiety była blada jak wosk. Na jej powiekach błyszczał cień. Połyskiwanie metalicznych nitek w różowym swetrze sprawiało, że wyglądała jak skąpana w promieniach słonecznych. Uśmiechnęła się, na perłowych wargach błyszczały krople jabłecznika. Dłoń Quoyle'a siłą nawyku pomknęła do podbródka. Ona zaś wybrała ciasteczko z oczami z lukru i migdałowymi ustami. Nie odrywała wzroku od Quoyle'a, gdy jej zęby oddzielały kolejny kęs. Quoyle miał wrażenie, jakby jakaś niewidzialna dłoń wiązała jego wnętrze w skomplikowany węzeł.

— I co ty na to — powiedziała, słysząc dochodzące z jego strony pomruki. Mówiła szybko. Powiedziała to, co zwykła zawsze

23

mówić: - Chcesz się ze mną ożenić, nie? Nie sądzisz, że chcesz tego? - Czekała na błyskotliwą odpowiedź. Kiedy mówiła, zmieniała się w jakiś prowokujący sposób, stawała się nasycona erotyzmem, przypominała nurka po opuszczeniu basenu, który lśni przez krótką chwilę, okryty migotliwą jak chrom taflą wody.

- Tak - odparł twierdząco, bo rzeczywiście tak myślał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin