(Reginald Pentham 01) - Kaliber 6,35 - Tadeusz Kostecki.pdf

(586 KB) Pobierz
303531104 UNPDF
Tadeusz Kostecki (W.T. Christine)
Kaliber 6,35
I. NA POLOWANIE.
Sir Percy Gordon, nie zwracając uwagi na zgromadzone w
obszernym salonie Worceya towarzystwo, rozsiadł się wygodniej w
miękkim fotelu klubowym, przysunąwszy go bliżej kominka, i niechętnie
powrócił do rozmyślań o czekającym go polowaniu. Za oknami wirowały
pojedyncze płatki śniegu. Na razie nie wyglądało to groźnie, ale zbadany
poprzednio przez Gordona barometr zapowiadał z całą pewnością pogodę,
która do polowania bynajmniej nie zachęcała. Kontrast pomiędzy
przytulnym salonem z wazą ponczu stojącą na stoliku, a perspektywą
wystawania Bóg wie jak długo w śnieżnej zadymce był zbyt rażący. Nie
łagodziła go też bynajmniej nadzieja upolowania jakiegoś mizernego
zająca, nie stanowiąca w tych warunkach specjalnie ponętnej atrakcji.
Pomysł tego całego polowania wydał się nagle Gordonowi całkowicie
chybiony, jak zresztą wszystkie niemal pomysły gospodarza. Gdyby
Worcey nie był starym przyjacielem i gdyby nie pewne wspólne interesy,
które szczególnie ostatnio dyktowały konieczność podsycania tej
przyjaźni, Gordon nie namyślałby się w ogóle nad wyborem decyzji.
Znowu zerknął w kierunku okna. Śnieg sypał coraz gęstszy,
opadające płatki zaczynały się kłębić pod podmuchami wiatru. Nie, nie da
robić z siebie wariata. Wykręci się nagłym atakiem podagry. Zresztą od
czasu do czasu rzeczywiście łamało go coś w stawach.
 
303531104.001.png
Cienki dźwięk dzwonków zwrócił uwagę zebranych w salonie gości.
Nadjeżdżał szereg sań, który zatrzymał się przed domem.
Sir Gordon ściągnął twarz grymasem powstrzymywanego bólu.
Odpowiednio sformułowane zdania czekały na pojawienie się Worceya,
który manewrując niezdarnie pomiędzy grupą zbierających się do wyjazdu
gości, zbliżał się do przyjaciela. Stanął przy stoliku Gordona, spojrzał
troskliwie na jego zmienioną bólem twarz i zapytał z niepokojem:
- Źle się czujesz?
- Hm... widzisz... ja... - zaczął Gordon. Worcey jednak nie dał się
zbyć tak łatwo. Nie dając mu skończyć, zaczął mówić pospiesznie i z
wyraźną troską w głosie:
- Bo jeżeli jesteś niedysponowany, musisz zostać w domu.
Doniesiono mi właśnie, że w tej okolicy włóczy się kilka wściekłych
wilków. Sprawa jest zbyt ryzykowna...
Cały misternie zbudowany plan Gordona runął nagle w gruzy.
Troskliwość gospodarza miała jak zwykle posmak niedźwiedziej
przysługi. Taki powód jak podagra to jeszcze ujdzie w najlepszym
towarzystwie, ale narażenie się na opinię tchórza komponującego na
poczekaniu ze strachu przed wilkami bajeczki o chorobie, było zbyt
kompromitujące. Powstał ociężale z fotela. Nie było innego wyjścia.
- Głupstwo mruknął - już przeszło... Worcey złapał sir Gordona za
rękaw.
- Naprawdę, posłuchaj mnie i zostań. Źle wyglądasz... Nie jesteśmy
już tacy młodzi, a wściekły wilk to nie zabawka...
Jego tubalny szept dobiegał bez wątpienia do najdalszych zakątków
rozległego salonu. Sir Gordon machnął ręką, przecinając dalsze słowa.
- Daj spokój. Jadę...
- No... jeżeli naprawdę tak się dobrze czujesz - Worcey wciąż nie
puszczał rękawa Gordona - wiesz, za sąsiadów wyznaczyłem ci sir
Brambleya i Woodsona. Dobrze, co?
Minę miał przy tych słowach, jakby był dumny z własnego pomysłu
i oczekiwał uznania.
To, że twarz sir Gordona pozostała niewzruszona, zawdzięczać
należy jedynie jego niezwykłemu opanowaniu. Bo nie było chyba w całym
Zjednoczonym Królestwie drugiego człowieka, którego by nienawidził z
równą siłą jak właśnie Woodsona. Dla nikogo nie było to zresztą
tajemnicą.
Ale od Worceya nie należało wymagać zbyt wiele. Posunięcia
przypominające ruchy słonia w składzie porcelany stanowiły jego cechę
charakterystyczną.
- Doskonale - zaaprobował sir Gordon tonem najbardziej
niefrasobliwym - przy waszej skłonności ostrzeliwania wszystkich
czterech stron świata nie zaszkodzi mieć w pobliżu słynnego lekarza.
Miał na myśli radcę królewskiego Brambleya, bo Woodson nie był
lekarzem.
II. DWAJ PREZESI POKREWNYCH TRUSTÓW
W sankach było ciasno. Sir Gordon wetknął marznący nos w wysoko
podniesiony kołnierz futra. Na szczęście nie potrzebował wysilać się na
rozmowę. Woodson był wyjątkowym gadułą. Przez całą drogę usta mu się
nie zamykały ani na chwilę. Z wyrazu twarzy sir Brambleya widać było,
że z trudem tłumi ziewanie. Zachowanie się sir Gordona niczym nie
zdradzało znudzenia. Chociaż mało było ludzi, którzy potrafiliby
przeniknąć jego myśli, nie miał jednak pewności, czy właśnie Woodson
nie należy do tych nielicznych. Dlatego też raz po raz przesłaniał oczy
powiekami. Gęsto lecące śnieżne płaty stanowiły do tego doskonały
pretekst. A mózg pracował tymczasem, ze sprawnością maszyny,
segregując fakty. Nadchodził okres, w którym każdy najdrobniejszy
szczegół mógł mieć decydujące znaczenie.
Woodson. Korzenie całej sprawy tkwiły w dawnych już czasach.
Obydwaj byli młodzi. Obydwaj starali się o rękę Lucy. Wybrała sir
Gordona, który zresztą nie posiadał wówczas jeszcze tytułu. Woodson
odszedł. Wydawało się, że przebolał i zapomniał. Było jednak inaczej.
Czekał w ukryciu na odpowiednią sposobność. Przy którejś z ostrzejszych
gier giełdowych wypłynął niespodziewanie po przeciwnej stronie, usiłując
niedwuznacznie odegrać w stosunku do Gordona rolę hieny. Nie udało mu
się wtedy. Był jeszcze za słaby i przecenił swe siły. Odszedł raz jeszcze.
Odszedł, ale nie zrezygnował, walka podjazdowa trwała. Od pewnego
czasu stanął na pewniejszych nogach. Nauczył się występować w
odpowiednim momencie. Kilka transakcji Stalowego Trustu rozchwiało się
w ostatniej chwili. Sir Gordon miał dobry wywiad. Wszystkie nici
prowadziły do jednego: Trust Niklu. Trust Niklu to właśnie Woodson.
Sanki mknęły wśród tumanów białych strzępków.
Woodson kończył którąś z rzędu anegdotę. Sir Brambley miał minę,
jakby go bolały wszystkie zęby.
- Kochany sir Percy zdaje się zasnął - zawołał nagle Woodson,
uderzając ośnieżoną rękawicą po kolanie sąsiada - a może rozmyśla o
Tampico?
Twarz sir Gordona pozostała nieruchoma. Oczy nie straciły ani
trochę z podobieństwa do niebieskich brył lodu, chociaż sprawa z kopalnią
w Tampico należała właśnie do celnych strzałów przeciwnika. Trafienie to
kosztowało go ciężki grosz i komplikowało wiele innych spraw.
- Cóż - głos Gordona rozległ się zza futrzanego kołnierza bez żadnej
intonacji - w życiu zdarza się rozmaicie. Ale pewne przysłowie wcale nie
jest takie głupie, jakby się to komuś zdawało.
Woodson rzucił nań spojrzenie z ukosa.
- Jakie przysłowie?
Sir Gordon niedbałym ruchem strzepnął śnieg narosły na kołnierzu.
- Rira bien qui rira la dernier. Woodson zaśmiał się zgrzytliwie.
- Święte słowa - zatarł rękawice z ukontentowaniem - I wierz mi,
kochany Percy, że ten ostatni śmiech będzie należał do wyjątkowo
przyjemnych. Nie dla wszystkich niestety - pokiwał głową z udanym
ubolewaniem i zaczął mówić o czym innym. Ale w uszach sir Gordona
wciąż dźwięczało echo jego śmiechu. Ten śmiech potwierdzał raporty o
pewnych zamierzonych przez przeciwnika posunięciach.
Woodson opowiadał rozwlekle jakąś starą jak świat anegdotę. Sir
Brambley tarł ośnieżoną rękawicą zmarznięty czubek nosa, wyraźnie już
nie słuchając.
Na horyzoncie zarysowała się ciemna linia odległego lasu. Mózg sir
Gordona pracował bez przerwy. Sytuacja gmatwała się coraz bardziej,
wymagała czujności i decyzji.
III. W ZADYMCE
Zgłoś jeśli naruszono regulamin