Gregson Jessica - Taniec czarownic.pdf

(841 KB) Pobierz
123392481 UNPDF
Taniec czarownic
Jessica Gregson
Przekład BLANKA KWIECIŃSKA-KUCZBORSKA
Mojej babci Lamette i pamięci mojego dziadka Clema
Prolog
Ona nigdy nie odpowiada, ale ja i tak mówię do niej cały czas. Posłuchaj, proszę ją.
Tak, popełniałam błędy. Kiedy to wszystko się zaczęło, próbowałam udawać sama przed
sobą, że byłam bezsilna, że zostałam pokrzywdzona przez los, że tak samo jak tych osiem
kobiet, które tańczą teraz na wietrze, ja też na swój sposób wirowałam na wietrze przez całe
życie. Ale to nieprawda - to kłamstwo, które wmawiałam sobie, kiedy nie czułam się dość
silna, by zmierzyć się z tym, kim jestem i co zrobiłam. Tak naprawdę sama dokonałam
wyborów i przyłożyłam do tego rękę. Beze mnie nie doszłoby do tego wszystkiego.
Mam dwadzieścia osiem lat, ale wyglądam na więcej, a czuję się jeszcze starsza. Nic
w tym niezwykłego w moich stronach. Słyszałam, że w mieście kobiety są rozpieszczane i
noszone na rękach, traktowane jak kunsztowne ozdoby albo zabawki. Tutaj to my dźwigamy
naszych rodziców, naszych mężów i nasze dzieci na plecach; jesteśmy jak wysypisko, na
które zwala się cały życiowy gnój. Judit dość wcześnie mi to uświadomiła i na własnej skórze
miałam się o tym przekonać. Nieraz dziwiono się, że jeszcze żyję - na wsi ludzie zabijają się z
powodu mniejszych nieszczęść niż moje.
Kiedy byłam mała, miałam z osiem czy dziewięć lat, szesnastoletnia Katalin Remeny
utopiła się, bo była w ciąży, a nie miała męża. Wyciągnięto ją z rzeki - w tamtych czasach w
rzece nieznajdowano tylu ciał co teraz - i podczas pogrzebu jej trumnę przeniesiono uliczkami
wśród zawodzących żałobnie, ale oczywiście trzeba było ją pochować za murem cmentarza,
bo była grzesznicą, a potem Judit i mój ojciec poszli wylać wrzątek na jej grób, żeby nie
błądziła po śmierci po wiosce, jak to podobno robią samobójcy.
Judit przyszła do mnie kilka dni później i pamiętam, jak aż wrzała z wściekłości.
Powiedziała, że to, co zrobiła Katalin, było głupie i bez sensu, że nieślubne dziecko jest
grzechem tylko w oczach tych, którzy chcą kontrolować kobiety, i że tak czy owak, jeśli
któraś zajdzie w niechcianą ciążę, zawsze może przyjść do niej, ona już się tym zajmie - choć
wtedy jeszcze nie bardzo wiedziałam, na czym to zajęcie się miałoby polegać.
Jak zwykle wściekłość Judit zrodziła się z chęci, aby mnie chronić, i spełniła swoje
zadanie. Katalin zagościła na stałe w moim umyśle jako symbol tego wszystkiego, czym nie
chciałam się stać: bezwolnego jagnięcia, bezmyślnej dziewczyny, dla której ważniejsze jest
to, co powie paru głupich wieśniaków, niż jej własne życie. Wiedziałam, że nigdy się nie
poddam, póki będę miała choćby najmniejszą szansę przetrwania. I jak się okazało, nie można
mi zarzucić, że nie wykorzystałam tych szans, jakie mi się trafiły.
To prawdziwa przyczyna wszystkiego, tłumaczę jej: mój instynkt samozachowawczy,
moja wola życia. To one przesądziły o wyborach, jakich dokonałam. Mogłam w każdej chwili
złożyć w ofierze siebie i pewnie uratowałoby to kilka istnień ludzkich. Ale nie moje i nie jej
istnienie, a tylko to się dla mnie liczy. Nauczyłam się, że to zbyt bolesne i niebezpieczne dbać
o cokolwiek innego.
Chyba trudno mi się dziwić po tym wszystkim, co przeszłam w ciągu dwudziestu
ośmiu lat. Może powinnam przyjąć z pokorą swoją gorzką kromkę życia i poddać się losowi.
Ale kiedy już raz wgryzłam się w tę kromkę, nie miałam zamiaru dać jej sobie wyrwać bez
zaciętej walki. A cóż dobrego jest w życiu? Spytajcie mnie, kiedy patrzycie na letni księżyc,
srebrzysty i nabrzmiały, wędrujący nad pusztą. Spytajcie, kiedy patrzycie w twarz mojego
dziecka. Oczywiście zdarzają się też rzeczy straszne i czasem - często - przeważają nad
dobrymi. Ale nie można mieć piękna bez odrobiny strachu.
1914
Rozdział 1
S ari ma czternaście lat, kiedy wynoszą jej ojca, niosą go wiejskimi uliczkami z twarzą
odkrytą, nieruchomą, zwróconą ku niebu, niosą go przez kwieciste brzegi rzeki, niosą go na
cmentarz. Oto publiczny kres drogi prywatnej osoby, a wszystko w atmosferze dramatu, która
sprawia, że życie w wiosce staje się do zniesienia; ostatnia szansa, by stać się centrum uwagi,
czego Jan Arany nigdy nie pragnął. Sari nie płacze, bo to nie w jej stylu; otula się kokonem
ciszy i pozwala, by inne wieśniaczki zawodziły za nią. Jej milczenie sprawia wrażenie
nieobecności. To tylko pozory.
Jej ojciec był mędrcem, powszechnie szanowanym tdltos. Przez całe życie Sari
mieszkali na skraju wioski, w drewnianym domku o skrzypiących schodach, z trawnikiem od
frontu wydeptanym przez stopy chłopów przychodzących po lekarstwo, pomoc czy ratunek.
Jej ojciec był potężnym, wysokim mężczyzną, miał szerokie bary, jasne włosy - rzadkość w
tych stronach - i twarz wielką jak słońce; ciepłą, ale daleką, myśli Sari. Mieszkańcy wioski
kochali go i bali się go równie mocno. Sari tylko się boją.
Odkąd pamięta, gdziekolwiek się ruszyła, zawsze towarzyszyły jej szepty. Ojciec
próbował to jakoś wytłumaczyć.
- To dlatego, że kochali twoją matkę - mówił, ale Sari to nie przekonywało.Też
kochała matkę, której nigdy nie widziała, słyszała tylko o niej, i z opowieści i wyobraźni
utkała jej obraz: młodej uśmiechniętej kobiety - niewiele starszej niż Sari teraz - która
opuściła swoją rodzinę, aby wyjść za mąż za Jana Aranya. Nadal uśmiechnięta, napęczniała
rosnącą w niej Sari, a później urodziła ją i umarła.
- Nie chciałam, żeby umarła - poskarżyła się Sari ojcu, gdy po raz któryś usłyszała, jak
ktoś syknął „czarownica” za jej plecami.
- Wiem - odparł. - Oni tylko myślą, że jesteśmy pechowi, to wszystko.
To wcale nie było wszystko i Sari dobrze o tym wie, chociaż zawsze doceniała
delikatność ojca, który udawał, że jest inaczej. Sari rozumie, że jest dziwna, że coś w jej
zachowaniu, sposobie, w jaki patrzy na ludzi, rzeczach, które mówi i wie, różni się od tego,
co reszta wsi uważa za właściwe i normalne. Zazdrości innym dziewczętom, gdy spacerują po
wsi pod rękę ze swobodną poufałością, ale nie ma pojęcia, jak z jej świata dostać się do ich
kręgu, co zmienić w sobie, aby być lubianą. Jedynym ustępstwem, jakie czyni w takich
dniach, jest milczenie. Jeśli będzie trzymać buzię na kłódkę, da mniej okazji do nowych
plotek, choć jak w każdej wiosce zawsze znajdą się tacy, którzy z lubością powtarzają bez
końca stare.
Tak właśnie zdarzyło się tego dnia, kiedy umarł jej ojciec. Był ranek i Sari stała pod
drzwiami domu Mecsów w samym sercu gwarnej wioski. Kupowała od Dorthyi Mees butelkę
czerenznye. Kiedy już wyciągała po nią rękę, dobiegły do niej kobiece głosy - dalekie, choć
wyraźne, zagłuszone wysokim nosowym jazgotem Orsolyi Kiss. Sari usłyszała swoje imię i
zerknęła w tamtą stronę ukradkiem, nie odwracając głowy. Zobaczyła Orsolyę, która
przysiadła jednym obfitym pośladkiem na brzegu ganku Gerseków i nachylona do przodu
perorowała z szerokim uśmiechem, otoczona trzema lub czterema kobietami. Dwie z nich, jej
najlepsze przyjaciółki, Jakova Gersek i Matild Nagy, stały po jej bokach niczym gwardia
przyboczna, trzeciej, nieco podobnej do Orsolyi, Sari nie rozpoznała, ale przypomniała sobie,
że z Varos miała przyjechać jej kuzynka. Z długoletnią wprawą w usuwaniu się ludziom
sprzed oczu, Sari skuliła się, wtopiła w tło i cienie wąskiej, stromej uliczki.
- Nigdy nie była normalna - mówiła Orsolya z fałszywą troską, prawie nie ukrywając
radosnego podniecenia ze sposobności zabłyśnięcia ciekawą historyjką. - Jakiż to cios dla jej
ojca, to taki porządny człowiek. A jej matka... - Orsolya urwała, wznosząc nabożnie oczy do
nieba, pozostała trójka poszła jej śladem. - Monika też była dobrą kobietą, co za straszna
tragedia, że umarła tak młodo. Czasem dziękuję Bogu, że nie żyje i nie widzi, co wyrosło z jej
córki.
- A co ona takiego robi? - spytała kuzynka Orsolyi zduszonym, podekscytowanym
szeptem wytrawnej plotkarki.
Ta wymiana zdań była nużąco znajoma, rytualna pieśń z tym samym refrenem. Sari
zdała sobie sprawę, że stoi nieruchomo, trzymając w ręce butelkę wódki. Spojrzała na
Dorthyę, która podniosła brwi i wzruszyła lekko ramionami w geście współczucia. Sari
cofnęła rękę, ale pozostała jak przymurowana, nasłuchując uważnie. Ciekawe, o czym
opowiesz tym razem, Orsolyo? - zapytała w duchu. O tym, że sprowadziłam na psa
wściekliznę, bo załatwiał się przed moim domem? O tym, że rzuciłam urok na dziecko Evy
Orczy, bo uważałam, że Eva dziwnie na mnie patrzy? Czy o tym, że mam na plecach znamię
w kształcie odwróconego krzyża? A może wymyślisz coś całkiem nowego? No, Orsolyo,
rzuciła jej wyzwanie, zadziw mnie czymś!
- Widziałam to na własne oczy - zaczęła Orsolya i Sari powoli się uspokoiła. Słyszała
już tę historyjkę i było niemal przyjemnie usłyszeć ją jeszcze raz. Jakby słuchało się bajki. -
Musiała mieć wtedy jakieś cztery czy pięć lat - ciągnęła Orsolya z wyraźną przyjemnością. -
W niedzielę wszyscy byliśmy w kościele. To było latem, pod koniec lipca albo w sierpniu,
wiecie, jakie wtedy są muchy. Jedna wielka, wypasiona dongo krążyła cały czas wokół Sari, a
ona oganiała się od niej, jak to dziecko, ale to nic nie pomagało. W końcu usiadła sztywno,
jakby kij połknęła, i tylko wbiła wzrok w tę muchę. To wystarczyło. Mucha padła martwa na
ziemię.
Teraz w pełnej napięcia ciszy niemal dało się słyszeć plask muchy o podłogę. W
innych warunkach Orsolya mogła być niezłą aktorką, ale tu jej repertuar był ograniczony, a
Sari znała go na pamięć. Czekała na tę ciszę. Cokolwiek zrobi i tak będą wierzyć, w co
zechcą, chyba więc może trochę się zabawić? Zapłaciła Dorthyi, wyliczając pieniądze pewną
ręką, i odwróciła się do grupki kobiet. Z pełnym rozmysłem wzięła głęboki oddech,
wyprostowała się jak struna, wystudiowanym ruchem odrzuciła włosy na plecy i zmierzyła
długim, przeciągłym spojrzeniem - wiedziała, że budziło strach - najpierw Orsolyę, potem jej
kuzynkę, w końcu jej bezbarwne, chichoczące przyjaciółki. Z satysfakcją patrzyła, jak
głupawe uśmieszki znikają im z twarzy (jak łajno zrzucone z łopaty, pomyślała). Potem
odwróciła się, wsadziła butelkę pod pachę i odeszła.
Zdążyła tylko wrócić do domu i zabrać się do obierania kartofli na obiad, kiedy
usłyszała ten dźwięk: ciężki, głuchy łomot z góry (przez chwilę mimo woli pomyślała o
musze Orsolyi, spadającej na ziemię). Od razu wiedziała, co się stało, ale wyraz jej twarzy się
nie zmienił. Najpierw skończyła obierać kartofle. Potem wstała, otrząsnęła ręce z wody i
wytarła je o spódnicę, i bardzo wolno zaczęła wchodzić po schodach. Poszła prosto do pokoju
ojca: leżał skulony na podłodze, tak jak się spodziewała. Podeszła do niego, uklękła i
przesunęła mu ręką po twarzy, zamykając oczy. Nie żył, to jasne. Coś w odgłosie jego upadku
świadczyło, że nie mógł pochodzić od istoty żywej.
Przez pięć minut klęczała przy nim bez ruchu. Nie płakała, nie rozpaczała, nie modliła
się (choć później uznała, że nie zaszkodzi powiedzieć ludziom, że się modliła), czuła tylko,
jak serce wali jej w piersi i krew pulsuje w skroniach. Nie mogła pojąć tego, że ona żyje, a
ojciec umarł. Została przy nim aż do chwili, gdy zdała sobie sprawę z pustki w pokoju i z
tego, że ciało na podłodze przestało być jej ojcem i stało się rzeczą. Wtedy uznała, że może je
zostawić.
Sari słynie we wsi Falucska z irytującego milczenia, na pogrzebie też otula się nim jak
wygodnym starym kocem. Nie płacze, gdy ksiądz wygłasza pean na cześć ojca, nie przyłącza
się do zawodzenia otaczających ją kobiet. Na cmentarz przyszła cała wioska, wszystkie oczy
spoczywają na Sari. Wielu szczerze opłakuje śmierć Jana, ale niewątpliwie obecność Sari to
dodatkowa atrakcja. Gdyby tylko zechciała zrobić coś choćby odrobinę dziwacznego, może
Zgłoś jeśli naruszono regulamin