Krentz Jayne Ann - Prywatne demony.doc

(1456 KB) Pobierz
Jayne Ann Krentz

Jayne Ann Krentz

 

Prywatne demony

 

 

 

   Rozdział pierwszy

Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma prawa do niej dzwonić, ale ponieważ wy­brał już numer, za późno było na odwiesza­nie słuchawki, chociaż wiedział, że właśnie to powinien zrobić. Przecież była jego przy­jacielem, a tego dnia bardzo potrzebował przyjaciela.

Jed oparł czoło o lśniący automat telefoni­czny, zamknął oczy i wsłuchał się w sygnał po drugiej stronie linii. Głowa mu ciążyła od ogromnej ilości połkniętych środków prze­ciwbólowych i miał kłopoty z koncentracją. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek dotąd czuł się aż tak fatalnie. Wszystko go bolało, był wykończony, a jego umysł fun­kcjonował w sposób bardzo odległy od zwy­kłej sprawności.

Całe otoczenie go drażniło. Nie potrafił się wyłączyć. Nieprzerwany hałas lotniska w Los Angeles ranił wszystkie nerwy. Nie był w sta­nie myśleć jasno, przeszkadzał mu w tym ciągły gwar, głupawe rozmowy podróżnych, przytłumiony ścianami hali ryk silników samolotowych, woń hot dogów i paliwa. Cała ta kakofonia doznań maltretowała jego system nerwowy, Jed wiedział, że uciążliwość hała­sów i zapachów jest zwielokrotniona działaniem środ­ków przeciwbólowych, ale ta świadomość w niczym mu nie pomagała. Zacisnął więc zęby i usiłował się skoncen­trować wyłącznie na wsłuchiwaniu się w sygnał telefonu -jeden dzwonek, drugi, trzeci... Może jej nie ma w domu? Chryste! Pewnie jest z innym mężczyzną!

Boże, nie dzisiaj! Mocniej ścisnął słuchawkę, usiłując zapanować nad zszarganymi nerwami. Jezu, nie dzisiaj! Tylko nie dzisiaj!

Gorączkowo starał się wynaleźć jakieś pocieszenie w fakcie, że przez trzy miesiące, kiedy ją znał, Amy nie wykazywała zainteresowania żadnym innym mężczyzną. Ale natychmiast uzmysłowił sobie ponuro, że on sam interesował ją także wyłącznie jako przyjaciel. Okay, po­wiedział sobie. Ale w takim razie nie pozwól, Boże, żeby w jej życiu pojawił się jakiś inny przyjaciel w czasie tych kilku tygodni, kiedy mnie nie było!

Podniosła słuchawkę w połowie czwartego dzwonka. Ulga, jaką Jed natychmiast odczuł, dała mu większe uko­jenie niż cała garść małych, białych tabletek przeciwbó­lowych. Nie wiedział, dlaczego właściwie aż tak bardzo się denerwował. Przecież Amy zawsze była wieczorem w domu. Ostatnimi czasy, kiedy Jed wykonywał zlecenie, ta świadomość przynosiła mu jakąś nieokreśloną przyje­mność. W każdej chwili mógł zamknąć oczy i wyobrazić ją sobie - jest wieczór, Amy sama w domu siedzi z pod­kulonymi pod siebie nogami na starej kanapie we fronto­wym pokoju i słucha stereofonicznej wersji wczesnej muzyki rockowej z albumu ze swej kolekcji.

-             Amy? Tu Jed.

-             Jed?! Boże drogi, jest już prawie północ! Gdzie je­steś? W domu?

Dosłyszał w jej czystym, ciepłym głosie wyraźną radość. Kiedy jechał do domu, właśnie głos Amy ciągle miał w pamięci. Uniósł z wysiłkiem powieki i zobaczył, że ma dokładnie na wysokości oczu dobrze znany, podnoszący na duchu symbol AT&T. Pomyślał, że na szczęście kilka rzeczy na świecie jest niezmiennych - na przykład głos Amy i AT&T.

-             Jestem w Los Angeles. Mój samolot będzie w Monterey za półtorej godziny. - Zacisnął palce na słuchawce. - Amy, krępuję się o to prosić, ale czy mogłabyś po mnie wyjechać?

-             Wyjechać po ciebie?

Może więc jednak była z innym? Zatrząsł się z gniewu, który go nagle ogarnął. Opanował się wysiłkiem całej woli, powtarzając sobie ponownie, że to wszystko przez te pigułki. Nie miał przecież prawa tak reagować na myśl o tym, że Amy może być z innym mężczyzną. Nie miał do niej żadnych praw - tak samo jak ona do niego. Byli po prostu przyjaciółmi. Może ich przyjaźń rzeczywiście była dziwaczna i nie przypominała niczego, co dotąd przeżywał, ale była to przyjaźń. I najwyraźniej tylko tego chciała Amy.

-             Amy, jeśli jesteś bardzo zajęta... - Zawiesił głos, nie chcąc zupełnie rezygnować z jej pomocy, póki nie zosta­nie do tego zmuszony. Chciał, żeby była na lotnisku. Nie, inaczej, potrzebował jej obecności. Musiał się dostać do domu, a był pewny, że nie będzie w stanie prowadzić. Prochy, ból i wyczerpanie zwalały go z nóg.

-             Nie, Jed, nie mam innych planów. Mogę po ciebie wyjechać. Poczekaj moment, wezmę coś do pisania. - Chwilę później znów się odezwała. - Okay. Podaj mi numer lotu.

- Numer lotu... - powtórzył nieco bezmyślnie. - Taaak, sekundę! - Jasne, musi przecież istnieć jakiś numer lotu. Co się ze mną dzieje, do diabła! Jego mózg najwyraźniej pracował na zwolnionych obrotach. Odrętwiałą dłonią Jed wydostał z kieszeni na piersi kopertę z biletem. Przez kilka sekund wpatrywał się w trzycyfrowy numer, zanim dostrzegł w nim jakiś sens. Potem bardzo ostrożnie od­czytał go na głos do słuchawki.

Dopiero teraz z ulgą pojął, że zaskoczenie, jakie z po­czątku zabrzmiało w jej głosie, nie było wstępem do odmowy wyjechania po niego. Amy rzeczywiście była zaskoczona, że ją o to prosi. Jej reakcja była w pełni zrozumiała. Przez ostatnie trzy miesiące Jed nigdy jej nie poprosił, żeby po niego wyjechała na lotnisko. Zawsze wynajmował samochód i sam jechał z Monterey do Caliph's Bay. Jego rutynowe powroty do domu były właśnie takie - rutynowe. Bardzo rzadko zdarzało mu się zmie­niać własne przyzwyczajenia. Kiedy człowiek osiąga w życiu moment, gdy nie liczy się już ani przeszłość, ani przyszłość, jedynym pewnym punktem oparcia stają się własne reguły i zasady.

-             W porządku, Jed, zapisałam. Będę czekać.

-             Dzięki, Amy. Do zobaczenia wkrótce.

W słuchawce zapadła na moment cisza, po czym czy­sty, ciepły głos Amy spytał z wahaniem:

-              Jed? Czy coś się stało?

Przelotnie zerknął na kulę, na której się opierał lewą ręką. Nie miał specjalnej ochoty na wyjaśnienia przez telefon. W czasie lotu do Monterey popracuje nad jakąś niezłą historyjką. Był naprawdę dobry w takich rzeczach. Każdy człowiek ma jakiś jeden talent, a niektórzy nawet ze dwa. Jed miał niewątpliwie talent do wymyślania prze­konywających wyjaśnień.

-              Nie, Amy, nic się nie stało. Po prostu mogę mieć kłopoty z wynajęciem samochodu o tej porze. Tylko prowadź ostrożnie.

Pożegnali się i Jed odwiesił słuchawkę. Potem zebrał wszystkie siły- choć w tej chwili była to raczej wyłącznie siła woli - i ciężko opierając się na kuli odepchnął się od automatu. Powoli, noga za nogą, wlókł się do sali odpraw, gdy wpadło mu w oko stoisko z kwiatami. W jego otuma­nionym umyśle coś zabrzęczało.

Miał w zwyczaju dawać jej kwiaty, kiedy wracał z delegacji. Robił to po części w podzięce za pytania, których nie stawiała, a po części przepraszając za odpowiedzi, jakich jej nigdy nie udzielał. Ot, jeszcze jeden rytuał.

Pokuśtykał do stoiska i kupił naręcze herbacianych róż, tak idealnych, że wyglądały jak plastikowe. Nie paso­wały one co prawda do Amy - w dziewczynie absolutnie nie było nic sztucznego - ale Jed nie miał wyboru. Deli­katnie i ostrożnie ujął je w dłoń i podjął swą wyczerpują­cą wędrówkę w stronę poczekalni w sali odlotów.

Zdążył prawie zapaść w sen, nim ogłoszono odprawę jego lotu. Kiedy wreszcie znalazł się na pokładzie, zapiął dokładnie pasy, precyzyjnie ułożył róże obok siebie i rze­czywiście zasnął. Przedtem jednak zdołał jeszcze wyob­razić sobie Amelię Slater czekającą na niego w Monterey.

Pomyślał, że łatwo będzie ją dostrzec w tłumie - o ile o tej porze w ogóle będzie jakiś tłum. Amy nie była ani szczególnie wysoka, ani szczególnie wystrzałowa. Kiedy się oceniało wszystko z osobna, nie można było się do­szukać nic specjalnie pociągającego w jej inteligentnych, niemal zielonych oczach, złotobrązowych, sięgających ramion włosach czy też miękkich, łagodnych ustach.

Jed zdawał sobie sprawę, że Amy jest właśnie taką kobietą, o której inne kobiety mawiają, iż byłaby całkiem atrakcyj­na, gdyby zadała sobie nieco trudu i trochę się umalowa­ła. Lecz Amy bardzo rzadko zadawała sobie taki trud. Miała smukłe ciało, szczupłe powyżej talii, a zapraszają­co pełne niżej, ale z całą pewnością pozbawione tej wszechobecnej elegancji czy też zmysłowości dziewczyn z rozkładówek najlepszych pism.

Dla Jeda jednakże jej uroda była tak wyraźna i żywa, że przypominała okładkę jednej z książek science fiction jej autorstwa - wszystko w jasnych, żywych kolorach, jak obietnica czegoś nieby­wale podniecającego, i prawie niekontrolowana, nerwowa energia.

Fantazje na temat okiełznywania owej kobiecej energii w łóżku molestowały wyobraźnię Jeda z rosnącą częstot­liwością. Tego wieczora te fantazje były jeszcze silniejsze niż zwykle - mimo prochów, a może właśnie z ich powodu. Od chwili, gdy Jed spotkał Amelię Slater, pozwalał, by to ona kształtowała dziwaczny związek, który zaczął ich łączyć.

I Amy skonstruowała delikatną więź towarzyską, luźną przyjaźń, w której element seksu w ogóle nie wy­stępował. W ciągu owych trzech miesięcy znajomości i kilkunastu spotkań Amy sprawiała wrażenie zadowolo­nej z tej sytuacji. Jed zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie w stanie to znieść, lecz ostatnią rzeczą, jakiej chciał, było wywieranie na dziewczynę nacisku.

Ale istniał jeszcze jeden powód, dla którego pozwalał, by ten związek pozostawał na takim właśnie etapie. Ab­solutnie nie do pomyślenia byłoby przecież mieć obok siebie kobietę, która zaczęłaby zadawać mu pytania na temat jego częstych, przedłużających się nieobecności, jego braku planów na przyszłość czy też powodów, dla których mając trzydzieści pięć lat wciąż pozostawał w bezżennym stanie. Kiedy mężczyzna zacznie sypiać z kobietą regularnie, ta z reguły uznaje, że nabrała praw do zadawania pytań o takie właśnie rzeczy.

Tak więc Jed powiedział sobie, że nie potrzebuje w swym życiu ani pytań, ani kobiety, która by je zadawa­ła. Amy dawała się łatwo kontrolować, póki nie stała się natarczywa. Niestety, Jed zaczynał odczuwać wobec dziewczyny coś, co daleko wykraczało poza zwykłą przy­jaźń. Wcześniej czy później wszystko więc musiało się zmienić, a Jed nie miał zielonego pojęcia, czym to się skończy.

Tuż przed zapadnięciem w sen przyszła mu do głowy jeszcze tylko jedna w miarę przytomna myśl: ciekawe, jak Amy zareaguje na widok kuśtykającego inwalidy, gra­molącego się z samolotu. Kiedy miesiąc wcześniej wyjeż­dżał, nie miał ani kuli, ani żadnych szram czy wręcz ran, przyczynę powstania których należałoby wyjaśniać. Jed­nak w obecnej sytuacji nawet kobieta, która zwykle nie zadaje dociekliwych pytań, musi się zainteresować, co się stało. Tak więc trzeba popracować nad wiarygodną histo­ryjką.

Nieskazitelne, żółte róże przyjęły na siebie niemały ciężar Jeda, kiedy opadł w lewą stronę na oparcie fotela i pogrążył się w ciężkim, niezdrowym śnie. Zgniecione kwiaty zsunęły się wreszcie na podłogę; nie był już sztucz­nie idealne - zmieniły się w żółtą, poskręcaną masę.

Jeszcze kilka minut po odłożeniu słuchawki Amy sie­działa bez ruchu i wpatrywała się przez okno w ciemne, mroczne morze. Telefon Jeda zupełnie ją zaskoczył. Kie­dy usłyszała dzwonek, myślała, że to ojciec znów chce jej przypomnieć, iż oboje z matką oczekują jej wizyty na wyspie Orleana. Odkładała ją już wystarczająco długo. Od jej ostatniego pobytu na Orleanie minęło niemal osiem miesięcy. W poprzednich latach zawsze z niecier­pliwością czekała na wyjazdy na wyspę na Pacyfiku. Jeź­dziła tam co pół roku. Po chwili uświadomiła sobie, że jest za późno na telefon z Orleany.

Słysząc głos Jeda prawie zaniemówiła z zaskoczenia. Nigdy nie dzwonił do niej, kiedy był w delegacji. O jego powrocie dowiadywała się dopiero wówczas, gdy poja­wiał się na progu z kwiatami w rękach.

Tej nocy nad Caliph's Bay wisiała ciężka, gęsta mgła. Gdyby nie to, z okna Amy byłoby widać odległe światła Pacific Grove i Monterey. Do lotniska było dobre pół go­dziny jazdy, ale biorąc pod uwagę mgłę powinno się doliczyć do tego jeszcze drugie tyle.

W ciągu ostatnich trzech miesięcy Jed ani razu nie poprosił, by czekała na niego na lotnisku, gdy wracał ze swych wypraw. Ale też w ogóle nigdy się nie narzucał i nigdy niczego nie żądał. Zadowalał się tym, co mu oferowała. Taki układ idealnie jej odpowiadał.

Tego wieczoru jednak złamał własną zasadę. Poprosił ją o przysługę.

Amy z wysiłkiem otrząsnęła się z dziwacznego poczu­cia lęku, które ogarnęło ją natychmiast, gdy tylko usłyszała głos Jeda w słuchawce. Wstała i poszła do sypialni, żeby się przebrać.

Idąc za radą jednej z wielu książek na temat bezsenno­ści, jakie kupiła w ciągu ostatnich kilku miesięcy, Amy wykonywała skomplikowaną i przemyślną serię czynno­ści związanych z przygotowaniami do pójścia do łóżka. Ze zwykłym dla takich „samopomocowych" podręczniczków optymizmem autor książki twierdził, że ciało i umysł muszą ponownie nauczyć się wyczekiwania na sen. Teoria ta głosiła, że koncentracja uwagi na powtarza­jącym się, wieczornym rytuale rozbierania się, mycia zębów, obmywania twarzy i tak dalej powoduje przybli­żenie momentu, gdy człowiek nie może już się doczekać pójścia spać.

Brzmiało to równie wiarygodnie, jak wszyst­kie inne teorie, których działanie Amy przetestowała na sobie, a jeden Bóg wie, jak wiele tych prób już było. Kilka minut temu, gdy zadzwonił telefon, dopiero co zdążyła założyć na siebie flanelową koszulę nocną z długimi rę­kawami i stójką pod szyją. No i tyle wyszło z rytuału wyczekiwania na sen tego wieczoru.

Mała strata, krótki żal, pomyślała sobie. Włożyła szyb­ko czarne dżinsy, jasnożółtą bluzkę i haftowaną, poma­rańczową kamizelkę. I tak wszystko wskazywało na to, że tej nocy nie złapie wiele snu. Zresztą ostatnio w ogóle niewiele spała, niezależnie od tego, ile książek na ten temat przeczytała. Nie istniała przecież żadna książka, która zdołałaby wyleczyć jej problem. Nie istniała książ­ka, która mogłaby zatrzeć wspomnienia o tym, co zaszło osiem miesięcy wcześniej na Orleanie, na krótko przed jej dwudziestymi siódmymi urodzinami.

Jakiś czas później, kiedy już wyprowadziła z podjazdu swój mały samochód na wąską, dwupasmową jezdnię, doszła do wniosku, że słusznie przewidywała trudności ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin