Brzezińska Anna - Opowiesci z Wilżyńskiej Doliny.pdf

(935 KB) Pobierz
Brzezinska Anna - Opowiesci z W
ANNA BRZEZIŃSKA
OPOWIEŚCI Z
WILŻYŃSKIEJ DOLINY
 
270370662.001.png
2002
 
A KOCHAŁ JĄ, ŻE STRACH
Z Wilżyńskiej Doliny wszędzie było daleko. Gościniec omijał ją szerokim
łukiem, tak że do cywilizacji wiodły jedynie dwie kręte, porosłe trawą dróżki.
Wysoka ścieżka wspinała się pomiędzy trzema zawieszonymi nad doliną szczytami,
Palem, Maczugą i Mnichem, aż do kupieckiego traktu. Niska ścieżka opadała
łagodnie wzdłuż Wilżyńskiego Potoku i przez ziemie starosty prowadziła ku
odległym posiadłościom opactwa. Co prawda, była jeszcze trzecia ścieżka, ale ona
bynajmniej nie zmierzała w stronę cywilizacji. Raczej w kierunku zupełnie
przeciwnym.
Szymek jednak nigdy nie powędrował gdzieś hen przed siebie ani wysoką, ani
niską ścieżką - a w każdym razie nie dalej niźli na skraj pastwisk, gdzie zgodnie
wypasano owce ze wszystkich trzech wiosek Wilżyńskiej Doliny. Raz tylko,
nasłuchawszy się nieopatrznie gadek wędrownego kapłana, postanowił, że zostanie
starościńskim pachołkiem. Zamarzyły mu się wojenna sława, gorzałka w karczmach
przy trakcie i chętne wojakom dziewuchy. Z tego rozmarzenia wykradł się z wioski
głęboką nocą i pognał w dół brzegiem Wilżyńskiego Potoku. Jednakże jeszcze nie
zaczęło dnieć, kiedy dopadł go władyka, dopadł, po czym wymłócił chłopakowi
grzbiet i gwoli przestrogi wsadził w gąsior.
Gdyby szło o kogo innego, pewnie by władyka, człek bardzo nieprzychylny
zbiegostwu, nie poprzestał na gąsiorze, ale Szymek naprawdę był personą w
Wilżyńskiej Dolinie. Jego opiece powierzono dworską trzodę, którą wybornie
przyuczył do wyszukiwania trufli. Wkrótce jednak okazało się, że upartej
nierogaciźnie wyrosły rogi - bez Szymka nie sposób ją było skłonić do współpracy.
Nadąsane świnie nie chciały odstąpić gąsiora, a wielki ryży wieprz, który przewodził
stadu, z czystej złośliwości poharatał ulubionego pańskiego ogara. Wreszcie
zniechęcony władyka musiał chłopaka wypuścić.
I tak się skończyło Szymkowe wędrowanie. Czas mijał mu spokojnie, nie tyle
biegł, ile pełznął niespiesznie i z godnością. Nowiny nie docierały, kupcy ani zbójcy
 
do Wilżyńskiej Doliny nie zaglądali zbyt często. Zresztą i jedni, i drudzy nie mieli tu
czego szukać. Okolica była nieurodzajna, a ludek ubogi, spokojny i tak płochliwy, że
gdy tylko konie na trakcie usłyszał, chwytał na gwałt dobytek i zmykał w góry.
Zwłaszcza jesienią, kiedy poborcy podatkowi ciągnęli.
Szymek był równie lękliwy, jak sąsiedzi i przeważnie siedział pospołu ze swymi
świniami głęboko w lasach. Aż do przeszłego tygodnia. Gdyż ostatniej niedzieli,
kiedy wedle zwyczaju zamiast słuchać kazania stał w gromadzie znajomych pod starą
lipą i siarczyście spluwał na placyk przed kapliczką, zakochał się w Jarosławnie,
córce Betki młynarza. I to zakochał się, że strach.
Było to uczucie wielkie, obejmujące Jarosławnę razem z jej cudnymi niebieskimi
oczami (szczególnie kochał lewe - zdawało mu się, że nieustannie zezuje w jego
kierunku), czterema krowami posagu, puchową pierzyną, trzema haftowanymi
poduchami, wypatrzonymi przez Szymka w komorze, i z czternastoma morgami
gruntu, które Jarosławnie kiedyś przypadną w spadku. Ojca wybranki, Betkę
młynarza, ogarniał swą miłością nader niepewnie, nie bez słuszności bowiem żywił
obawę, iż jego głębokie uczucie może pozostać nieodwzajemnione.
Dlatego chyłkiem przekradał się właśnie trzecią ścieżką do chatki Babuni
Jagódki, nazywanej przez miejscowych starą, parszywą wiedźmą. Jednakże w owej
chwili Szymek starał się usilnie zapomnieć o jej przezwisku. Miał nadzieję, że
Babunia będzie w sielskim, przyjaznym ludziom nastroju. Pociągnął nosem. A jak nie
będzie, to i tak zdążę uciec, pomyślał. Szczęście, że na wiosnę Babunię strasznie
pokręciła podagra.
Chatka Babuni, ginekologicznej znakomitości dwóch powiatów, sprawiała
wrażenie stosowne do profesji właścicielki: była zaniedbana, brudna i cuchnęła
kozimi odchodami. Jednakże sława gospodyni niosła się znacznie dalej niźli odór
inwentarza. Wieśniacy powtarzali szeptem, że Babunia pokątnie kuruje
poszczerbionych zbójców z Przełęczy Zdechłej Krowy, a podobno zdarzało się
również, że posyłano po nią z dworu władyki. Co to się na świecie porobiło, sarkali,
kiedy w samo południe Babunia Jagódka kroczyła hardo przez wioskowy plac.
Kiedyś wiedźmy znały swoje miejsce, ledwie nocką śmiały na świat wychodzić, a i
wtedy pokornie u wrót stały, wedle szubienicy. A teraz?
Krzywym okiem spoglądano też na hołubionego przez Babunię capa, gdyż, jak
powszechnie wiadomo, wiedźmy mają zwyczaj trzymać w obejściu rozmaite potwory
i któż mógł wiedzieć, co się pod tą koźlą skórą kryło? Wieśniacy nieraz się na niego
zasadzali, ale bydlę było sprytne i szybko uciekało. Nie gonili go, bo się po prostu
bali - jak na wiedźmę, Babunia Jagódka była nad podziw rozumna i chyba nie do
końca sprzyjała mieszkańcom Wilżyńskiej Doliny. Plotki o jej knowaniach ożywały
szczególnie w czas nieurodzaju, że zaś ostatnio lata były suche i pomór owce
 
straszliwie trzebił, miejscowy władyka coraz bardziej się niepokoił.
Po prawdzie to przemyśliwał, jak tu cichutko Babunię Jagódkę ogniem umorzyć.
Przez ostrożność odbył najpierw rozmowę z miejscowym proboszczem, który
jednakowoż dał stanowczy odpór jego zamysłom, rozumiejąc, że jak świat światem,
każda okolica miała, ma i mieć będzie swoją wiedźmę. Ponadto Babunia Jagódka
kręciła niezwykle skuteczne czopki na hemoroidy, a przypadłość ta od dawna nękała
czcigodnego pasterza. Myśl, że zdumiewająca tajemnica owego remedium miałaby
spłonąć wraz z babą, napełniła proboszcza śmiertelnym przerażeniem.
Wkrótce też wyszło na jaw, że zdrada zalęgła się w samym domostwie władyki.
Spostrzegł bowiem, że nawet jego własna żona, Wisenka, spiskuje z Babunią.
Władyka podejrzewał, że ma to coś wspólnego z napitkiem, który spragniona
przychówka połowica wlewała w niego każdej niedzieli; cały dzień odbijało mu się
potem czymś obrzydliwym. Ponieważ jednak bał się Wisenki, a jeszcze bardziej jej
ojca, osławionego starosty Wężyka, pana na Pomieszczenicy, postanowił trzymać się
od Babuni z daleka - na razie, bo podglądając okoliczne niewiasty, władyka
wykoncypował sobie, że najpóźniej przy czwartym bachorze Wisenka pożegna się z
tym padołem i wówczas wiedźma odpowie za wszystko, włączywszy niedzielny
kordiał.
Na razie jednak praktyka Babuni rozwijała się znakomicie. Szymek dostrzegł, jak
z wiedźmiej chatki wymyka się młoda żona sołtysa i przyciskając coś do podołka,
pędzi co tchu w las. Zza niedomkniętych drzwi dobiegał szyderczy rechot. Stropiony
Szymek nerwowo potarł nogą o nogę, ale wizja jasnej przyszłości u boku Jarosławny
przeważyła nad strachem.
- Yhm, yhm - chrząknął uprzejmie.
Babunia otwarła drzwi energicznym pchnięciem kosturka. Przez chwilę
wpatrywała się w świniopasa, żując pożółkły paznokieć kciuka, po czym
wyskrzeczała:
- Olala!
Chłopak spłonął rumieńcem.
- Olala! - powtórzyła z cieniem podziwu i niedowierzania w głosie. - Aleś wyrósł,
Szymek. Kto by się spodziewał. - Zachichotała.
Zebrał się w sobie i nieśmiało zagaił rozmowę:
- Wódeczki, Babuniu? - Słyszał, że wiedźma lubi sobie czasami popić i
zaopatrzył się u karczmarza w porcję okowity.
- Wódeczki? - spytała z politowaniem. - Nie pijam już wódeczki. Odkąd Wisenka
zapewniła stały zbyt na wyciąg z miłostki, pijam tylko skalmierskie wina z piwnicy
jej męża. Ty mnie nie zagaduj, Szymek, tylko wykrztuś, czego chcesz. Która to?
- Jarosławna - wypalił i uśmiechnął się głupawo.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin