Brzezińska Anna - Kot wiedźmy.pdf

(121 KB) Pobierz
Brzezinska Anna - Kot wiedzmy
Anna Brzezińska
Kot Wiedźmy
Kot Wiedźmy z lubością wygrzewała się w wiosennym słonku na
brzozowych polanach, narąbanych onegdaj przez
wioskowego głupka i ułożonych w zgrabny stosik za tylną ścianą
drewutni. Drwa na opał były jednym ze
zwyczajowych serwitutów Babuni Jagódki i wieśniacy nie pozwalali
sobie w tym względzie na żadną opieszałość,
zziębnięta wiedźma stawała się bowiem nader popędliwa i potrafiła
zesłać mszyce na kapustę albo paskudne liszaje,
nim jeszcze żar na palenisku ostygł na dobre. Jednak Kot Wiedźmy
znacznie bardziej ceniła sobie świeżą śmietankę,
która cudownym sposobem pojawiała się przed brzaskiem na przyzbie w
czyściutkim skopku. Tutaj Kot Wiedźmy
oblizała się na wspomnienie kremowej pyszności, wzbudzając nie lada
popłoch wśród podwórzowego ptactwa. Stadko
kurek pierzchło ze ścieżki z donośnym gdakaniem, kogut zaś o
cokolwiek wyskubanym ogonie (Babunia czasem
potrzebowała czarnego pierza do rozmaitych czarownych receptur)
podfrunął na szczyt gumna i począł
nieobowiązująco skubać dziobem pióra. Kot Wiedźmy nawet nie drgnęła.
Szczękanie zębami na ptactwo było poniżej
jej godności, szczególnie że ostatnimi czasy Babunia zrobiła się
okrutnie popędliwa i oblała Kota Wiedźmy wodą ze
studni za zaduszenie gęsi. A Kot Wiedźmy bardzo nie lubiła wody,
postanowiła więc trzymać się z daleka od
domowego drobiu, póki Babunia nie popadnie w przychylniejszy nastrój.
Zresztą zawsze mogła się wybrać w gościnę
do wioski. Z lubością wspomniała sobie gromadkę zdziczałych
zielononóżek, co wciąż gnieździły się w ruinach
folwarku władyki, cudem uniknąwszy garnków wygłodzonego chłopstwa. Na
razie jednak zwinęła się ciaśniej i z
gracją ułożyła pyszczek na tylnej łapie. Po zmierzchu wioska wydawała
się jej o wiele ciekawsza, a i wieśniacy
wrzeszczeli donośniej, kiedy skakała im znienacka na karki z gałęzi
przydrożnych gruszy. A najgłośniej darła się
piegowata dojarka, która co rano przychodziła do obejścia Babuni
Jagódki ze skopkiem śmietanki. Co tu dużo kryć,
Kot Wiedźmy była zwierzątkiem dorodnym i obdarzonym łajdacką
fizjonomią. Z daleka wyglądała jak kłąb
skołtunionego ryżego futra - coś w rodzaju mocno wyświechtanych
resztek starej koźlej skóry, którą od lat wymiatano
brudy z kątów chaty. Kiedy człek jednak podszedł bliżej, w owym
kłębie futra otwierało się dwoje wściekłych,
czerwonawych ślepi, a pojedyncze fuknięcie potrafiło osadzić intruza
w pół kroku. Nie, Kot Wiedźmy nie należała do
tych licznych przyjaznych zwierzątek, które pieszczono na pańskich
dworach i wyczesywano starannie srebrnymi
grzebykami. Zwyczaj wymagał, aby wiedźma miała swojego pomocnika,
więc Babunia Jagódka dbała, żeby w domu
gnieździło się kocisko. Tak się jednak złożyło, że jakiś czas temu
jej dawny kocur - wielka wyliniała bestia o
pożółkłych ze starości kłach - zakradł się nieopatrznie do obozowiska
grasantów, co obozowali chyłkiem w dolince
nieopodal. Niestety, zbójcy nie mieli należytego szacunku dla
miejscowych znakomitości i przydybawszy kocura przy
resztkach wędzonego baraniego udźca, utłukli go na miejscu halabardą.
Babunia Jagódka zadbała wprawdzie, aby
złoczyńcom jeszcze tego samego wieczora łby się porozpękały jako
gliniane garnczki, ale kocurze ścierwo żadnym
sposobem nie dawało się ożywić - co Babunia uznała poniekąd za wyraz
pośmiertnej złośliwości, bo nie lubiła zmian i
 
przywykła do ryżego kocura tak dalece, że nie szczędziła mu
przywracających młodość eliksirów. Nim jednak
przeszedł miesiąc, wybrała się do targowego miasta gwoli odnowienia
zapasu jałowcówki. Że zaś czasy były szumne i
burzliwe, postanowiła przylgnąć na popas w klasztornych stajniach.
Spokojnie przeszła przez dziedziniec, cokolwiek
zdziwiona, że nie widzi nigdzie pachołków, zwinęła kilka ulęgałek,
ułożonych równiutko w starym koszu. Zamierzała
się właśnie umościć wygodnie pod końską derką, kiedy z poprzecznej
belki spadło nań kudłate, prychające wściekle
stworzenie - i, nim Babunia zdołała sklecić najprostszy czar,
przeorało jej pazurami policzek. Chwilę później
przypatrywały się sobie uważnie: Babunia z krwią spływającą po twarzy
drobnymi strużkami i Kot Wiedźmy, która
wiła się i prychała zaciekle w jej uścisku. Wreszcie Babunia fuknęła,
jeden raz, ale tak, że Kot Wiedźmy, która miała
swój rozum, ucichła w jednej chwili. Łysnęła na boki czerwonawymi
ślepiami, kiedy twarz Babuni przybliżyła się tak
blisko, że nos z nieodzowną kapką niemal dotknął jej pyszczka. Kot
Wiedźmy poczuła przelotną ochotę, żeby zasyczeć
prosto w to pomarszczone oblicze, ale coś podpowiadało jej, że nie
jest to najlepszy pomysł. Oblizała się tylko
nerwowo i napięła mięśnie, zdecydowana jak najszybciej uciekać od
tego dziwacznego rodzaju koniucha, który kpił
sobie z jej wściekłości. Babunia Jagódka spod przymrużonych powiek
przypatrywała się zdobyczy, szacując wściekłe,
łyskające po bokach ślepia, rysie kępki włosia na stulonych gniewnie
uszach i ciche warczenie, które dobywało się z
gardła zwierzęcia. Potem ostrożnie zwolniła uścisk. Zamiast uciekać,
kocica z wyraźną uciechą zatopiła kły w
Babcinym kciuku. Nie była rzecz łatwa, bo Babunia ruszała się zwinnie
jak jaszczurka, lecz teraz zdołała pochwycić
jedynie koniuszek ryżego ogona. Kot Wiedźmy zasyczała gniewnie na
podobną zniewagę, smyrgnęła w bok, wygięła
się w powietrzu i odwróciła niby fryga z rozcapierzonymi pazurami;
jej skołtunione, marchewkowe futerko stanęło
dęba, z oczu strzelały iskry. Zazwyczaj tylko straszyła pachołków i
obsikiwała im przyodziewek, kiedy swawolili po
stodołach z dziewkami kuchennymi, ale teraz mierzyła prosto w gardło.
Chciała zabić, chciała poczuć krew tego
bezczelnego stworzenia, które ośmieliło się wyzwać kocicę w jej
własnej stajni. Tamtego wieczoru Kot Wiedźmy
nauczyła się jednej rzeczy - wiedźmy nie należy irytować bez względu
na to, jak krucho, staro i niezgrabnie wygląda.
Konkretnie przekonała się o tym w chwili, kiedy Babunia, która
przytomnie nie wypuściła z dłoni kociego ogona,
wyrżnęła nią potężnie w podtrzymującą strop belkę. Zakończywszy
zwycięsko utarczkę, bez ceremonii zapakowała
zwierzę do wiklinowego koszyka, dla pewności obwiązując wieko
sznurkiem. Potem ułożyła się wygodnie na sianie,
okręciła końską derką i zasnęła, ukołysana dobywającymi się z koszyka
pełnymi furii pomrukami. Była zadowolona
jako rzadko. Wśród wymizerowanych wioskowych kocurów nie trafiał się
podobny szatański pomiot i zazwyczaj
musiała niemało czasu zmitrężyć, nim zwierzak nabył dość sprytu i
złośliwości, by pełnić trudną służbę wiedźmiego
pomocnika. A tamtej jesieni Babunia miała dość innych zajęć. Kot
Wiedźmy nigdy więcej nie rzuciła się na Babunię
Jagódkę. Nawet wówczas, gdy odkryła, że urok nie pozwala jej uciec z
Wilżyńskiej Doliny i choćby całymi nocami
włóczyła się po górach, o świcie nieodmiennie powróci złachana na
próg Babcinej chatki. Wiedziała, że wiedźma jest
od niej większa, silniejsza i bardziej złośliwa. Nauczyła się darzyć
ją rodzajem niechętnego szacunku i zazwyczaj nie
 
wchodziły sobie w drogę. Za to wszelkie inne stworzenia, nie
wyłączając wieśniaków i kozłów, które od czasu do
czasu pojawiały się w obejściu, prześladowała i dręczyła bez żadnego
miłosierdzia. Ostatecznie była Kotem Wiedźmy i
znała swoje obowiązki. Siadywały z Babunią Jagódką w przeciwległych
kątach izby - wiedźma na wilklinowym fotelu
wyłożonym poduszką ze spłowiałego szkarłatnego aksamitu, kocica na
piecu, na dywaniku splecionym z wełnianych
gałganków. Ogień trzaskał w palenisku, a ich czujne, przymrużone
ślepia spotykały się czasem nad płomieniami i
szacowały bacznie. W pewien sposób były do siebie podobne, obie
brudne, wredne i niechętne obcym. Babunia czuła
nawet swoistą dumę, kiedy odkrywała w piwniczce ścierwo kolejnego
bazyliszka zakopcowanego na okoliczność
srogiej zimy albo potykała się o trzy ogniowe koboldy z ukręconymi
łbami, niczym myszy ułożone na progu w
zgrabnym rzędzie. Lubiła, gdy pośrodku nocy budził ją płaczliwy
skowyt wioskowego psa, czy wrzask złodzieja, który
nieopatrznie zapędził się na wiedźmie podwórko. Tylko w wilgotne
wieczory przypominała sobie niekiedy o starym
kocurze, który sypiał grzecznie w nogach łóżka, aby mogła ogrzewać oń
zziębnięte stopy - a po odmienieniu do
człowieczej postaci i inne sztuki wyczyniał pod pierzyną, na których
wspomnienie Babuni Jagódce krew biła na gębę,
choć była niewiasta doświadczona. Kot Wiedźmy pozostawała całkowicie
nieświadoma babcinych wspominek i
tęsknot. Zmierzała właśnie ku wiosce wąską ścieżką pomiędzy rdestem,
łopianem i nader bujnie rozkrzewionymi
pokrzywami, wzbudzając popłoch wśród wróbli, które zwykły zażywać
kąpieli w nagrzanym piachu ścieżyny. Nawet
wielki, pręgowany kocur młynarzowej prysnął rączo niby jeleń na jej
widok z rosochatej wierzby, gdzie zaczaił się
chytrze na osobliwie wrzaskliwego skowronka. Zresztą żaden z
wiejskich kotów nie mógł się z Kotem Wiedźmy
równać, bo na magicznych nalewkach Babuni upasła się i wyrosła
niezmiernie, tak że sięgała wieśniakom grzbietem do
połowy uda, kły zaś miała niby żbik. I choć wokół Kota Wiedźmy unosił
się zachęcający, romantyczny zapach, a
słoneczko przygrzewało błogo, kocurowi nawet nie postała w głowie
myśl o amorach. Owszem, był to zabijaka
straszny, lewe ucho stracił w nocnych bójkach i zanim grasanci
spustoszyli Dolinę, nie przepuszczał nawet koteczce
Wisenki, drobnemu złotookiemu stworzeniu o długiej popielatej
sierści, którego we dworze strzeżono niczym
drogocennej relikwii, bo kosztowało nieledwie tyle co rozpłodowa
jałowica. Jednak z Kotem Wiedźmy inna była
sprawa. Prawdę powiedziawszy, chętniej poszedłby w zaloty do samej
Babuni Jagódki. Jego rejterada pochlebiła
cokolwiek Kotu Wiedźmy. Pochwyciła od niechcenia młodego szpaka,
wątłe kostki strzeliły w potężnych zębiszczach.
Nie zwalniając kroku, Kot Wiedźmy otrząsnęła z wąsów ciemne piórka,
przeciągnęła się leniwie. W wyschniętych
trawach świerszcze grały jak szalone, gdzieś w oddali owce pobekiwały
melancholijnie, a powietrze aż falowało od
upału. Przed wioskową bramą kocica zatrzymała się i skrupulatnie
naostrzyła pazury o pień pokrzywionej iwy, na
której chłopstwo zawiesiło niewielką kapliczkę o łagodnym daszku,
ulubione miejsce wypoczynku wioskowych kotów.
Właściwie nie chciało się jej ścigać zielononóżek, nie przed
wieczorem, kiedy gorąco zelżeje trochę, a kury do reszty
zgłupieją od mroku. Zgoniła dwa łaciate kociaki z wiosennych miotów,
nazbyt głupie, by rozumieć, że powinny bez
zwlekania ustąpić miejsca podobnej znakomitości, i wygodnie ułożyła
się na daszku kapliczki. Miała stąd świetny
 
widok na gościniec i wioskowy plac, upstrzony parą dzikich gruszek i
trzema oparszywiałymi śliwami. Przed wejściem
do świątyni gromadka bab jazgotała rozgłośnie, ale Kot Wiedźmy nie
przysłuchiwała się im z uwagą. Wioskowe spory
nie obchodziły jej nadmiernie, jak długo świeża śmietanka cudownym
sposobem pojawiała się o świcie na progu
wiedźmiej chaty i było komu skakać na grzbiet z przydrożnej
wierzbiny. Nie, żeby Kot Wiedźmy nie rozumiała, jak
wiele trudu kosztowało Babunię Jagódkę spędzenie na nowo wieśniaków
po ostatnim najeździe grasantów. Owszem,
pamiętała bardzo dobrze, jak wyłuskiwały z lasu zaszyte w chaszczach
i nieledwie jednym głosem beczące niedobitki
bab i owiec. A także, jak się zasadzały pospołu na górskich
ścieżkach, wyczekując pojedynczych grasantów,
wędrownych handlarzy i wszelakiego luźnego motłochu, co go można było
czarownym sposobem zwabić do
Wilżyńskiej Doliny i zaprząc do wieśniaczego rzemiosła. Nawet teraz,
wygodnie rozparta na daszku kapliczki, Kot
Wiedźmy rozpoznawała czarnobrodego chłopa z siekierą na ramieniu. Do
niedawna znano go w dolinach poniżej
opactwa Cion Cerena pod imieniem Waligóry, miał tam bowiem zwyczaj
zasadzać się na kupców z potężną, nabijaną
kamieniami maczugą i gruchotać kości tym, którzy nie chcieli sowicie
opłacić się na przejście przez jego most. I nikt
nie wiedział, jakim sposobem Babunia Jagódka zdołała go oczarować i
zawlec do Wilżyńskiej Doliny. Ponieważ
wszystko zdawało się iść utartym torem, Kot Wiedźmy przysnęła na
słonku, ostrożnie, z lewym okiem czujnie
uchylonym, nasłuchując, czy nie szykuje się jakaś sposobność do
burdy. Bo Kot Wiedźmy bardzo lubiła, jak się
wieśniacy brali za łby, i z zapałem rzucała się w sam środek bitki,
drapiąc i kąsając po równo, co się jej nawinęło.
Jednak chłopstwo też dobrze poznało obyczaje wiedźmiego domowika i
miało się na baczności - kiedy dostrzeżono ją
rozpartą na daszku kapliczki, baby pośpiesznie zebrały spódnice i z
piskiem rzuciły się do świątyni, zaparłszy dla
pewności drzwi solidną deską. Dopiero pod wieczór, kiedy chłopi
wracali z sianokosów, Kot Wiedźmy ożywiła się
cokolwiek i, przyczajona w cieniu konaru, wypatrywała stosownej
ofiary. Ogromnie lubiła wczepiać się pazurami w
kędzierzawą czuprynę Osłucha, szczerbatego dezertera z wojska jaśnie
księcia pana, którego Babunia Jagódka zdybała,
jak podbierał jajca z wiejskich kurników. Już zaczęła się sprężać do
skoku na owego nieszczęśnika, kiedy zza pagórka
dobiegło ją raźne turkotanie kół. Kot Wiedźmy zasyczała niechętnie:
nie znała tego zapachu, a i żaden z chłopskich
wózków nie terkotał podobnie. Nie podobało się jej to skrzypienie,
ani woń powożącego, ani głupawe parskanie konia.
I kiedy wóz podtoczył się wreszcie pod iwę, Kot Wiedźmy z radosnym
wrzaskiem i pazurami wysuniętymi niczym
rząd sierpów zeskoczyła prosto na grzbiet woźnicy. *** Wrzask
Kaniuka było słychać aż w wiedźmiej chatce
pośrodku lasu, gdzie Babunia Jagódka, która w szopce z sianem
przekonywała zwajeckiego najemnika do uroków
wiejskiego życia, uniosła głowę i westchnęła z uciechy, co Zwajca
niezupełnie słusznie wziął za uznanie dla swego
miłosnego kunsztu. Stado wron poderwało się w popłochu z
porastających smyntarz buków, niwecząc polowanie
ryżego kocura młynarza, czającego się nań cierpliwie od południa. W
gospodzie Osłuch aż zachłysnął się piwem i na
wszelki wypadek oburącz nakrył czuprynę, po raz kolejny rozważając
tchórzliwe, acz roztropne wygolenie czerepu na
łyso. Także wśród babińca, zabarykadowanego na głucho w świątyni,
uczyniło się wielkie poruszenie.
 
Najodważniejsza z niewiast, wioskowa ladacznica, ostrożnie odsunęła
deskę i wyjrzała na podwórzec. Od traktu gnał
ku nim rozpędzony wóz, zaprzężony do bardzo porządnego kasztanka; za
wozem, rycząc rozpaczliwie, bieżała łaciata
jałowica i dwie kozy, wszystko przywiązane solidnymi postronkami do
pojazdu. Woźnica pędził za całą menażerią,
drąc się po niebiosa i wymachując bezładnie rękoma. Na jego karku,
wczepiony czterema łapami w ciemną opończę,
siedział potężny ryży kot, który o dziwo wydawał się całkiem
spokojny, by nie rzec: zadowolony z siebie. Kiedy wóz
wpadł za dziedziniec i zakręcił koło studni, kot z gracją zeskoczył i
bez pośpiechu, z zadartym ogonem pomaszerował
w dół, ku strumieniowi. Mężczyzna nie spostrzegł tego od razu i biegł
jeszcze bez opamiętania, wzywając wszystkich
bogów na pomoc i kreśląc w powietrzu znaki odpędzające złego.
Wreszcie zatrzymał się u studziennego kołowrotu,
dysząc ciężko i tocząc wokół nabiegłymi krwią oczami. Wioskowa
ladacznica tymczasem pochwyciła kasztanka i jęła
go uspokajająco klepać po szyi, otaksowawszy przybysza jednym
zawodowym spojrzeniem zza końskiego grzbietu.
Był wysoki, po miastowemu chuderlawy, ale uznała, że na wiejskim
wikcie rychło się odpasie i nabierze tężyzny,
młody, lecz nieprzesadnie, co też ją ucieszyło, bo z młokosami zawsze
było za dużo zamętu. Rysów twarzy nie umiała
dobrze ocenić, bo pokrywała ją krew rozmazana w walce z Kotem
Wiedźmy. Jednak był naprawdę po pańsku ogolony,
gładziuchno, i wydało jej się tylko, że widzi cztery potężne cięcia
przez lewy policzek, gdzie kocie pazury omsknęły
się cokolwiek. No, ale co to za chłop, co na gębie szramy ni jednej
nie ma, pomyślała, wciąż gapiąc się bezwstydnie,
jak obcy odwiązuje z szyi troczki potarganego płaszcza. Miał jasne
włosy, w nieładzie i okrwawione, ale bujne i bez
kołtuna, piwne oczy, które z takim przerażeniem łyskały na boki, że
wioskową ladacznicę ogarnęło niespodziane
pragnienie, aby przygarnąć go i pocieszyć - najlepiej na łące za
ruinami młyna Betki, gdzie chłopy kończyły układać w
stosy świeżo skoszone siano. Wreszcie przybysz zerwał opończę.
Wiejska ladacznica zmrużyła oczy, a jej wargi
uniosły się, prawie jak u kotki, odsłaniając ostre zęby. Nieznajomy
nosił kapicę, obszytą żółtą lamówką szatę kapłana
Cion Cerena. A wiejska ladacznica miała o kapłanach dokładnie takie
samo mniemanie, jak Babunia Jagódka. Po
przeciwnej stronie dziedzińca chłopy wysypywały się raźnie z gospody.
- Dziękuję wam, dobra kobieto. - Kaniuk
wyprostował się i, najwyraźniej nieco okrzepnąwszy po napaści Kota
Wiedźmy, wyjął lejce z ręki wiejskiej ladacznicy.
- E, to nie żadna dobra kobieta - wtrącił myszaty chłopek, mimo
wczesnej pory niemal zupełnie zamroczony, gdyż do
niedawna prowadził bujny żywot koniokrada i nie do końca przywykł do
trudów pracy na roli. - Przecie to Gronostaj,
wasza wielebność. Gronostaj, znaczy się, kurwa. Dziwka nasza
wioskowa.
strona główna - bieżący numer - archiwum fahrenheita -
stopka redakcyjna - napisz do nas
Palce Kaniuka poruszyły się nerwowo, jakby chciał uczynić kolejny
znak złe odpędzający, ale pohamował się w porę. -
A wyście, wasza wielebność - dociekał myszaty - z przeproszeniem na
koźle z gorąca przysnęli i czerepem w gałąź
jaką zahaczyli? Bo nie wierę, żeby was miał kto na przywitanie
podobnież poturbować. Toż zbójców u nas nie masz. -
Ani dudu! - przytaknął Ortyl, który wespółek z Waligórą kupców popod
opactwem bijał. - Bestyja! - ryknął donośnie
Kaniuk. - Bestyja wstrętna i cuchnąca a jako smok zajadła u bramy
mnie zdybała. Ani chybi czując, piekielnica, że ja
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin