Capek Karel - Fabryka absolutu.pdf

(481 KB) Pobierz
Capek Karel - Fabryka absolutu
Karel Čapek
Fabryka Absolutu
Przełożył z języka czeskiego Paweł Hulka–Laskowski
Tytuł oryginału „Tovarna na absolutno”
 
1
Ogłoszenie
W Nowy Rok 1943 pan G. H. Bondy, prezes zakładów MEAS, czytał sobie gazetę,
jak zwykle, trochę niegrzecznie przeskoczył wiadomości wojenne, uchylił się od
czytania o przesileniu gabinetowym i na pełnych żaglach (tak, na pełnych żaglach, bo
„Gazeta Ludowa” już dawno powiększyła swój format pięciokrotnie i płachty jej
nadawałyby się nawet do żeglugi morskiej) wpłynął na obszary gospodarki
narodowej. Krążył przez chwilę tam i sam, po czym zwinął żagle i pozwolił kołysać
się marzeniom.
„Kryzys węglowy — pomyślał — wyczerpanie kopalń; ostrawskie zagłębie
przerywa eksploatację na całe lata. Tam do diabła, to ci heca! Trzeba sprowadzać
węgiel górnośląski i proszę, sami sobie policzcie, jak to podraża nasze wyroby, a
potem gadajcie o konkurencji! Leżymy na kupie i jeżeli Niemcy podwyższą taryfy, to
po prostu możemy zamknąć budę. I akcje Zivno padają. O Boże, cóż to za nędzne
stosunki! Jakie ciasne, idiotyczne, jałowe stosuneczki! Diabli nadali z kryzysami!”.
Pan G. H. Bondy, prezes zarządu, zamyślił się. Coś go nieustępliwie irytowało.
Zaczął doszukiwać się tego i znalazł wreszcie na ostatniej stronie złożonej gazety.
Było to słówko ZEK. Właściwie tylko cząsteczka słowa, bo gazeta była akurat w tym
miejscu złożona, na literze z. Ale właśnie ta połowiczność wyrazu narzucała mu się
dokuczliwie. „No wiec co? Jaki tam znowu ZEK? Pewno obrazek, pomyślał pan
Bondy. A jak nie, to zarazek, bohomazek? Azotówki też spadły paskudnie. Straszliwa
stagnacja. Malutkie, śmiesznie malutkie stosunki! — Tylko kto tam, do diabła,
ogłasza jakiś obrazek? Na pewno jakiś bohomazek, jak wszystkie dzisiejsze obrazki.
Na pewno.
Trochę nadąsany pan G. H. Bondy rozłożył gazetę, aby się pozbyć dokuczliwego
wyrazu. Ale teraz znikł mu zupełnie w szachownicy najróżniejszych ogłoszeń. Gonił
swój zgubiony wyraz szpalta za szpaltą; ukrył się, gałgan, z jakąś irytującą
złośliwością. Pan Bondy śledził go systematycznie od lewej strony ku prawej, od dołu
ku górze. Idiotyczne! Obrazek, zarazek, czy bohomazek, znikł jak kamfora.
Pan G. H. Bondy nie poddał się tak łatwo. Ponownie złożył gazetę i oto
nienawistne ZEK wyskoczyło samo na skraju gazety. Położył więc na nim palec,
szybko rozłożył gazetę i czytał… Pan Bondy zaklął z cicha. Chodziło o bardzo
skromne, bardzo powszednie ogłoszenie:
WYNALAZEK
bardzo korzystny, nadający się dla
każdej fabryki, jest z przyczyn oso–
bistych natychmiast do sprzedania.
Zapytania kierować do inż. R. Marka
Brzewnów 1651.
…No tak! Warto było się trudzić!” — pomyślał pan G. H. Bondy. — „Pewno
jakieś patentowane szelki; jakieś oszustewko, albo idiotyczna zabaweczka, a ja
tymczasem tracę na to całe pięć minut! I ja także już idiocieję. Nędzne stosunki. I
żadnego rozmachu nie ma! Żadnego!”
Prezes Bondy przesiadł się teraz na fotel na biegunach, aby tym wygodniej
wykosztować całą cierpkość nędznych małych stosunków. No tak. MEAS ma
dziesięć fabryk i trzydzieści trzy tysiące robotników. MEAS prowadzi w żelazie,
 
MEAS jest bezkonkurencyjny w kotłach. Ruszta MEAS to marka światowa. Ale po
dziesiątku lat pracy, mój Boże, gdzie indziej dałoby się osiągnąć o ileż więcej!…
G. H. Bondy wyprostował się nagle. „Inżynier Marek, inżynier Marek! Zaraz,
zaraz! Czyżby to był ten rudy Marek, jakże mu tam było? Rudolf, Dolfik Marek,
kolega Dolfik z politechniki? Istotnie, w ogłoszeniu jest: inż. R. Marek. Dolfik, ty
łobuzie, to ty tak? Czy to możliwe? O biedaku, ładnieś się dorobił! Żeby sprzedawać
„bardzo korzystne wynalazki”, ha, ha! „z przyczyn osobistych”. Znamy takie
„przyczyny osobiste”. Brak ci forsy, prawda? Chciałbyś złapać jakiegoś
przemysłowego wróbla na jakiś psunabudesowy patent. No, zawsze miałeś kiełbie we
łbie, zawsze ci się zdawało, że wywrócisz świat do góry nogami. Ech, kolego
kochany, gdzie to się pozapodziewały nasze światoburcze myśli. Gdzie jest nasza
wspaniała, szarlatańska młodość!”.
Prezes Bondy wyciągnął się wygodnie. „A może to naprawdę Marek?” — myślał.
„Ale Marek był to łeb naukowy. Troszkę może gaduła, no tak, ale było w tym łobuzie
coś genialnego. Miał myśli. Ale poza tym straszliwie niepraktyczny człowiek.
Właściwie kompletny fujara. Jakie to dziwne, że nie jest profesorem — myślał dalej
pan Bondy. — Przez lat dwadzieścia nie spotkałem go ani razu. Bóg raczy wiedzieć,
co robił przez cały ten czas. Może całkiem zszedł na psy. Na pewno zszedł na psy.
Mieszka aż w Brzewnowie, biedaczek… i utrzymuje się z wynalazków! Straszny
upadek!”
Pan Bondy próbował przedstawić sobie nędzę upadłego wynalazcy. Udało mu się
wymyślić sobie straszliwie kudłatą, nieczesaną głową. Jako tło, ściany są ponure i
papierowe jak w filmie. Mebli nie ma; w kącie materac, na stole nędzny model ze
szpulek, gwoździ i zużytych zapałek, przez brudne okienko widać podwórko. I w tę
niewypowiedzianą nędzę wkracza gość w futrze. „Idę obejrzeć pański wynalazek”.
Ślepawy wynalazca nie poznaje starego kolegi; pokornie chyli kudłatą głowę,
rozgląda się, gdzieby tu usadowić rzadkiego gościa, a potem, dobry Boże! —
skostniałymi palcami próbuje wprawić w ruch swój żałosny wynalazek, jakieś
śmieszne perpetuum mobile, i nieśmiało gada, gada jak to powinno chodzić, jak by to
na pewno, całkiem na pewno, chodziło, gdyby, gdyby miał — gdyby mógł kupić…
Gość w futrze rozgląda się po ubożutkim stryszku i nagle wyjmuje z kieszeni
skórzany portfel i kładzie na stole tysiączkę, jeszcze jedną („Dosyć będzie!” —
przeraził się pan Bondy swą rozrzutnością, ale kładzie jeszcze jedną). No, tysiączka
wystarczyłaby najzupełniej — myśli coś wewnątrz pana Bondy’ego — przynajmniej
na razie… „Masz pan tu na dalsze prace, panie Marku. Nie, nie, do niczego pan nie
jest wobec mnie zobowiązany. Co? Kim jestem? To wszystko jedno. Dajmy na to, że
jestem pańskim przyjacielem”…
Pan Bondy był bardzo zadowolony z siebie i wzruszony tym obrazem. „Poślę do
Marka swego sekretarza” — postanowił. — ,.Natychmiast, albo zaraz jutro. A co
będę robił dzisiaj? Jest święto, do fabryki nie pójdę. Jestem właściwie wolny. Ach te
małe stosuneczki! Żeby przez cały’dzień nie mieć nic do roboty! A może bym ja sam
dzisiaj”…
G. H. Bondy zawahał się. Byłaby to całkiem niezwykła przygoda, gdyby poszedł
popatrzeć z bliska na nędzę dziwaka w Brzewnowie.
„Ostatecznie byliśmy takimi dobrymi przyjaciółmi! I wspomnienia mają przecież
także swoje prawa. Pojadę!” — zadecydował pan Bondy i pojechał.
Trochę się potem nudził, gdy jego samochód ślizgał się po całym Brzewnowie,
szukając najnędzniejszego domku pod numerem 1651. Musiał nawet dowiadywać się
w policji.
— Marek? Marek? — powtarzał inspektor, grzebiąc w swej pamięci. — To chyba
będzie inżynier Rudolf Marek, Marek i Spółka, fabryka żarówek, ulica Mixa 1651. —
 
Fabryka żarówek? — Prezes Bondy był rozczarowany, a nawet rozgoryczony. Jak to,
Rudolf Marek nie mieszka na strychu? Jest fabrykantem i „z przyczyn osobistych”
sprzedaje jakiś patent! Ej, kolego, to zalatuje plajtą, jakem Bondy.
— Nie wie pan, jak się panu Markowi powodzi? — zapytał jakby od niechcenia
inspektora policji, gdy sadowił się w samochodzie.
— O, znakomicie! — odpowiedział inspektor. — Fabryka bardzo niczego sobie.
Sławna firma — dodał pełen dumy lokalnego patriotyzmu. — Bogaty pan — objaśnił
dodatkowo — i strasznie uczony. Ile on robi eksperymentów!
— Ulica Mixa! — zawołał pan Bondy, zwracając się do szofera.
— Trzecia ulica w prawo! — wołał inspektor za samochodem.
I oto pan Bondy dzwoni u drzwi mieszkalnego skrzydła całkiem przyzwoitej
fabryki. Dokoła czyściutko, zagonki i klomby, na murze dzikie wino.
— Hm — medytował pan Bondy — jakiś taki humanitaryzm i reformizm tkwił w
tym Marku już zawsze.
Lecz oto na spotkanie gościa wychodzi na schody sam Marek, Rudolf Marek. Jest
bardzo chudy i poważny, wzniosły jakiś czy co. Bondy czuje jakieś ssanie koło serca,
że Marek nie jest już taki młody, jak był, ani taki straszliwie kudłaty, jak ów
wyobrażany wynalazca, że jest całkiem inny niż wszystko, o czym pan Bondy myślał,
a nawet niełatwy do poznania. Ale zanim jeszcze zdołał uświadomić sobie w pełni
swoje rozczarowanie, inżynier Marek wyciąga do niego ręką i mówi z cicha:
— No, przychodzisz nareszcie, kolego! Wyglądałem cię!
 
2
Karburator
Wyglądałem cię! — powtórzył Marek, usadowiwszy gościa w skórzanym
klubowym fotelu. Za żadne skarby świata nie byłby się Bondy przyznał do swych
wyobrażeń o upadłym wynalazcy.
— Widzisz — zmuszał się po trosze do radości — to taki przypadek! Dzisiaj rano
przyszło mi na myśl, że już dwadzieścia lat się nie widzieliśmy! Pomyśl, przyjacielu,
dwadzieścia lat!
— Hm — mruknął Marek. — Więc ty chcesz kupić mój wynalazek?
— Kupić? — zawahał się Bondy. — Doprawdy sam nie wiem… Nawet o tym nie
myślałem. Chciałem się z tobą zobaczyć i…
— E, daj spokój i nie udawaj! — przerwał Marek. — Ja wiedziałem, że
przyjdziesz. Za taką rzeczą warto pochodzić. Na pewno. Taki wynalazek jest w sam
raz dla ciebie. Z tego można zrobić… — machnął ręką, odchrząknął i mówił
spokojnie. — Wynalazek mój, który ci zaprezentuję, jest daleko większym
przewrotem w świecie techniki, niż wynalazek maszyny parowej Watta. Jeśli mam
być zwięzły w określeniu jego istoty, to wyrażając się teoretycznie, chodzi o
całkowite wykorzystanie energii atomowej…
Bondy ziewnął ukradkiem.
— A co robiłeś w ciągu tych dwudziestu lat? Marek spojrzał na niego trochę
zdziwiony.
— Wiedza współczesna twierdzi, że materia, to jest atomy, składają się z ogromnej
masy jednostek energii, atom to właściwie skupisko elektronów, czyli najmniejszych
elektrycznych cząstek…
— To jest strasznie interesujące — przerwał mu Bondy. — Wiesz sam, że w fizyce
byłem zawsze słaby. Ale ty, Marku, wyglądasz nietęgo! W jaki sposób doszedłeś
właściwie do tej zabaweczki, to jest, właściwie, do tej fabryki?
— Ja? Zupełnie przypadkowo. Wynalazłem mianowicie całkiem nowy rodzaj
drucików do żarówek… Ale to głupstwo, to mi tak wlazło w ręce całkiem
przypadkowo. Bo ja już od lat dwudziestu pracuję nad zagadnieniem spalania materii.
No powiedz sam, kolego, jakie jest największe zagadnienie współczesnej techniki?
— Handel — odpowiedział prezes Bondy. — Ożeniłeś się?
— Jestem wdowiec — odpowiedział Marek i zerwał się wzburzony. — Handel!
Nie handel, rozumiesz? Spalanie! Doskonałe wykorzystanie energii cieplnej, która
jest w materii! Pomyśl, że z węgla wypalamy zaledwie jedną stutysięczną tego, co
moglibyśmy wypalić, gdyby… Rozumiesz?
— Owszem, węgiel jest strasznie drogi — zauważył pan Bondy bardzo mądrze.
Marek usiadł i rzekł poirytowany:
— Jeśli nie przyszedłeś tu z powodu mego Karburatora, to możesz sobie iść, mój
Bondy.
— Nic, nic, mów dalej — rzekł pan Bondy wielce pojednawczo.
Marek wsparł głową na ręku.
— Dwadzieścia lat nad tym pracowałem — wyrwało mu się z piersi ciężkie
westchnienie — a teraz sprzedam to pierwszemu lepszemu, kto przyjdzie! Moje
ogromne marzenie! Największy z dotychczasowych wynalazków! Naprawdę, Bondy,
to straszna rzecz.
— Z pewnością, jak na nasze małe stosuneczki! — przyświadczył Bondy.
— Nie, to jest w ogóle straszna rzecz. Pomyśl tylko, że możesz wykorzystać
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin