Capek Karel - Humoreski.pdf

(368 KB) Pobierz
Capek Karel - Humoreski(z txt)
KAREL CAPEK
HUMORESKI
TŁUMACZYŁA Z JĘZYKA CZESKIEGO MARIA
ERHARDTOWA
POETA
Był to zwyczajny, policyjny przypadek: o czwartej godzinie rano na ulicy Żitnej
samochód przejechał pijaną staruchę, po czym, dodawszy gazu, umknął. A teraz
młody aplikant policyjny, dr Mejzlik, miał przeprowadzić dochodzenie, jakie to było
auto. Taki młody aplikant bierze każdą sprawę bardzo na serio.
— Hm — powiedział dr Mejzlik do policjanta nr 141 — a więc powiadacie, żeście
widzieli z odległości trzystu kroków szybko jadące auto, a na ziemi ludzkie ciało.
Coście najpierw zrobili?
— Najpierw pobiegłem do tej przejechanej — oświadczył policjant — żeby jej
udzielić pierwszej pomocy.
— Najpierw należało obejrzeć samochód — mruknął dr Mejzlik — a dopiero
potem troszczyć się o tę babę. Ale bardzo możliwe — dodał drapiąc się ołówkiem w
głowę — że ja postąpiłbym tak samo. A więc numeru auta nie widzieliście; no
dobrze, ale w ogóle, jaki to był wóz…?
— Mam wrażenie — odrzekł niezdecydowanie policjant numer 141 — że był
ciemny. Może granatowy, a może czerwony. Nie widziałem dobrze przez dym z rury
wydechowej.
— Mój ty Boże — westchnął dr Mejzlik — jakże więc mogę ustalić, co to był za
samochód? Czy mam latać po wszystkich szoferach i pytać, czy przypadkiem który z
nich nie przejechał starej baby? Sami powiedzcie! I co tu robić?
Policjant wzruszył ramionami z bezradną subordynacją.
— Panie szefie — rzekł — zgłosił się do mnie jeden świadek, ale on też nic nie
wie. Czeka obok.
— Przyprowadźcie go! — mruknął dr Mejzlik zniechęcony i na próżno usiłował
wyłowić coś z bardzo skąpego protokołu.
— Nazwisko? Miejsce zamieszkania? — powiedział machinalnie, nawet nie
spojrzawszy na świadka.
— Kralik Jan, student wydziału mechaniki — wyraźnie i zdecydowanie odparł
świadek.
— A więc był pan przy tym, gdy dziś rano o czwartej godzinie nieznany samochód
przejechał Bożenę Machaczkową?
— Tak, i muszę przyznać, że szofer był winien. Panie komisarzu, ulica była
zupełnie pusta; gdyby szofer na skrzyżowaniu zwolnił…
 
— Jak daleko pan stał? — przerwał mu dr Mejzlik.
— Mniej więcej dziesięć kroków. Odprowadzałem mojego przyjaciela z…
kawiarni i gdyśmy byli na ulicy Żitnej…
— Kto jest tym pańskim przyjacielem? — znowu mu przerwał dr Mejzlik. — Nie
ma go w protokole.
— Jarosław Nerad, poeta — odparł świadek z. pewną dumą. — Ale wątpię, czy
mógłby panu coś powiedzieć.
— Dlaczego? — zamruczał dr Mejzlik czepiając się tej ostatniej deski ratunku.
— No, bo on… jest takim dziwnym poetą. Gdy się stało to nieszczęście, wybuchnął
płaczem i uciekł do domu, jak małe dziecko. A więc, gdyśmy szli ulicą Zitną, z tyłu
nadjechało z szaloną szybkością auto…
— Jaki miało numer?
— Nie wiem, panie komisarzu. Nie zauważyłem tego. Obserwowałem tę wariacką
jazdę i właśnie sobie pomyślałem, że…
— A jaki to był wóz? — przerwał dr Mejzlik.
— Silnik czterotaktowy — odparł fachowo świadek. — Niestety, nie znam się na
markach samochodów.
— A jaki miał kolor? Kto w nim siedział? Był otwarty czy zamknięty?
— Tego nie wiem — rzekł świadek nieco speszony. — Mam wrażenie, że to było
czarne auto, ale dokładnie nic nie zauważyłem, bo gdy stało się to nieszczęście,
powiedziałem Neradowi: „Patrzaj, ten łotr przejechał człowieka i nawet się nie
zatrzymał…”
— Hm — mruknął dr Mejzlik niezadowolony — jest to wprawdzie zupełnie na
miejscu i słuszna reakcja moralna, ale ja bym wolał, żeby pan zauważył numer
samochodu. Coś okropnego, jacy ludzie są mało spostrzegawczy! Wie pan, że szofer
jest winien, słusznie pan takich ludzi nazywa łotrami, ale żeby na numer spojrzeć…
Sądzić potrafi każdy, ale porządnie, rzeczowo zaobserwować fakty… Dziękuję panu,
panie Kralik, nie chcę pana dłużej zatrzymywać.
Po godzinie policjant numer 141 zadzwonił do mieszkania poety Jarosława Nerada.
Tak, pan poeta jest w domu, ale śpi. Poeta wytrzeszczył przez drzwi małe, zdumione
oczki; nie mógł sobie uprzytomnić, co zbroił. Wreszcie jednak pojął, dlaczego ma iść
na policję.
— Czy to konieczne? — pytał nieufnie. — Bo ja już doprawdy nic nie pamiętam;
byłem w nocy trochę…
— …zalany — podpowiedział policjant pobłażliwie. — Panie, ja już poznałem
niejednego poetę! No, niech się pan ubiera, zaczekam.
Po czym poeta i policjant zaczęli rozmawiać o nocnych lokalach, o życiu w ogóle,
o niezwykłych zjawiskach na niebie i wielu innych rzeczach; tylko polityką nie
interesowali się wcale.
I tak gawędząc przyjaźnie i pouczająco, dotarli na policję.
— Pan jest Nerad Jarosław, poeta? — rzekł dr Mejzlik. — Czy był pan przy tym,
jak nieznane auto przejechało Bożenę Machaczkową?
 
— Tak — szepnął poeta.
— Mógłby mi pan opisać to auto? Czy było otwarte, czy zamknięte, jakiego
koloru? Kto w nim siedział, jaki miało numer?
Poeta myślał przez chwilę z wysiłkiem.
— Tego nie wiem — odparł wreszcie — nie zauważyłem tego.
— Nie przypomina pan sobie żadnego szczegółu? — nalegał Mejzlik.
— Ależ skąd! — szczerze się przyznał poeta — ja w ogóle nie zwracam uwagi na
szczegóły!
— Na co pan wobec tego zwraca uwagę! — wybuchnął z ironią dr Mejzlik.
— No… tak, na cały ten nastrój — powiedział poeta niewyraźnie. — Wie pan, na
tę pustą ulicę… taką długą… świt… i jak tam ta kobieta została na bruku…
Nagle zerwał się.
— Przecież ja o tym coś napisałem po powrocie do domu!
Pogrzebał po kieszeniach i —wyciągnął masę kopert, rachunków i innych śmieci.
— Nie, to nie to… to też nie… zaraz, zaraz, to chyba to — mruczał, pogrążony w
odcyfrowywaniu papierków.
— Niech pan pokaże — rzekł dr Mejzlik pobłażliwie.
— Nie, to nic takiego — bronił się poeta. — Ale jeżeli pan chce, ja to panu
przeczytam.
I wybałuszywszy w natchnieniu oczy, śpiewnie przeciągając samogłoski,
recytował:
„marsz ciemnych domów raz dwa stać
świt na mandolinie gra
czemu się płonisz dziewczyno
pojedziem studwudziestokonnym autem na koniec świata
albo do Singapur
zatrzymać zatrzymać auto pędzi
leży już miłość nasza w pyle
dziewczę złamany kwiat
łabędzia szyja pierś bęben i czynele
czemuż tak płaczę”
— To już koniec — oświadczył Jarosław Nerad.
— Dobrze — rzekł dr Mejzlik — ale co to ma znaczyć?
— Ależ jak to, to właśnie ten wypadek z autem! — zdziwił się poeta. — Czy to nie
jest zrozumiałe?
— Mam wrażenie, że nie — orzekł dr Mejzlik krytycznie. — Przyznam się, że z
pańskiego wiersza nie dowiedziałem się absolutnie nic na temat tego, że dnia 15 lipca
o czwartej godzinie rano na ulicy Żitnej auto numer taki to a taki przejechało pijaną
żebraczkę, Bożenę Machaczkową; pogotowie przewiozło ranną do miejskiego
szpitala, gdzie walczy ze śmiercią. O tych faktach pański wiersz, o ile zrozumiałem,
nie mówi ani słowa.
— To jest tylko naga rzeczywistość, panie komisarzu — odrzekł poeta pocierając
 
koniuszek nosa. — Ale wiersz jest wewnętrzną, duchową rzeczywistością. Wiersz to
luźne, nierealistyczne wizje, które rzeczywistość wywołuje w podświadomości poety,
wie pan? Takie wzrokowe i słuchowe asocjacje. Czytelnik musi im się poddać —
oświadczył Jarosław Nerad karcąco. — Wtedy dopiero zrozumie.
— Ależ, proszę pana! — wybuchnął dr Mejzlik. — Albo zaraz, proszę mi pożyczyć
na chwilę to pańskie „opus”. Dziękuję. Więc tu jest, hm… „marsz ciemnych domów
raz dwa stać”. No więc, proszę, niech mi pan z łaski swej wytłumaczy…
— To jest przecież Żitna ulica — powiedział poeta spokojnie. — Takie dwa rzędy
domów, wie pan?
— A dlaczego nie jest to, na przykład, aleja Narodowa? — spytał dr Mejzlik
sceptycznie.
— Bo nie jest taka prosta! — brzmiała przekonywająca odpowiedź.
— No, a dalej: „świt na mandolinie gra” — przypuśćmy; „czemu się płonisz
dziewczyno” — na miłość boską, skąd się tu wzięła ta dziewczyna?
— Zorza — lakonicznie odparł poeta.
— Aha, przepraszam. „Pojedziem studwudziestokonnym autem na koniec
świata…” — no?
— Wtedy prawdopodobnie nadjechało to auto.
— I miało sto dwadzieścia koni?
— Tego nie wiem; to tylko znaczy, że jechało bardzo szybko. Jak gdyby chciało
pędzić na koniec świata.
— Ach tak! „albo do Singapur”… Na miłość boską, dlaczego właśnie do Singapur?
Poeta wzruszył ramionami.
— Tego to już nie wiem. Może dlatego, że tam są Malajczycy.
— Jakiż związek może mieć to auto z Malajczykami? Hę?
Poeta zakłopotany wiercił się na krześle
— Możliwe, że to auto było brązowe, nie sądzi pan? — rzekł zadumany. —
Musiało tam być coś brązowego. Bo inaczej — dlaczegoby tam było „do Singapur?”
— No, widzi pan — rzekł dr Mejzlik — ten samochód był czerwony, granatowy i
czarny. Co z tego mam wybrać?
— Niech pan wybierze brązowy — radził poeta. — To taki przyjemny kolor.
— „Leży już miłość nasza w pyle dziewczę złamany kwiat” — czytał dalej dr
Mejzlik. — Ten złamany kwiat to ta pijana żebraczka?
— Przecież nie będę pisać o pijanej żebraczce! — oburzył się dotknięty poeta. —
Chodzi po prostu o kobietę, rozumie pan?!
— Aha. A co to jest: „łabędzia szyja pierś bęben i czynele”. To są te luźne
asocjacje?
— Niech pan pokaże — rzekł poeta speszony ł pochylił się nad papierem. —
Łabędzia szyja, pierś i czynele — co by to mogło być?
— Właśnie pana o to pytam — burknął dr Mejzlik z wyraźnym szyderstwem.
— Zaraz, zaraz — zastanawiał się poeta — coś tam musiało być, co mi
 
przypomniało… zaraz… czy nie wydaje się panu niekiedy, że dwójka jest podobna
do łabędziej szyi? Niech pan spojrzy — i napisał ołówkiem 2.
— Aha — mruknął z nagle obudzonym zainteresowaniem dr Mejzlik. — A co ta
pierś?
— No, przecież to wyraźnie 3, dwa półkola, nie? — dziwił się poeta.
— Ma pan tam jeszcze bęben i czynele — spytał, już w najwyższym napięciu,
urzędnik.
— Bęben i czynele — zastanawiał się poeta Nerad — bęben i czynele… to by
mogło być 5? Niech pan spojrzy — i napisał pięć. — Ten brzuszek to bęben, a na
górze czynele…
— Zaraz, chwileczkę — rzekł dr Mejzlik i napisał na papierze 235. — Jest pan
pewien, że to auto miało numer 235?
— Mówię panu, że żadnego numeru nie zauważyłem — oświadczył Jarosław
Nerad stanowczo. — Ale coś takiego musiało tam być… Skądby się to tu wzięło? —
dziwił się zgłębiając sens wierszyka. — Ale wie pan, że to miejsce jest najlepsze z
całego wiersza.
Po dwóch dniach dr Mejzlik odwiedził poetę. Poeta tym razem nie spał, miał u
siebie jakieś dziewczę i na próżno oglądał się za wolnym krzesłem, żeby je podsunąć
komisarzowi.
— Nie, nie, dziękuję, już idę — odezwał się dr Mejzlik. — Chciałem panu tylko
powiedzieć, że to był rzeczywiście samochód numer 235.
— Jaki samochód? — zdziwił się poeta.
— Łabędzia szyja pierś bęben i czynele — jednym tchem wyrecytował dr Mejzlik.
— A Singapur też!
— Aha, już wiem — odparł poeta. — No, więc widzi pan, to jest ta wewnętrzna
rzeczywistość. Chce pan, przeczytani panu kilka innych wierszy? Teraz już je pan
zrozumie.
— Kiedy indziej — zerwał się szybko komisarz. — Wtedy, gdy będziemy mieli
jakiś nowy wypadek!
SKRADZIONY KAKTUS
— Posłuchajcie, co mi się w tym roku w lecie zdarzyło — zaczął pan Kubat.
— Byłem na letnisku; wiadomo, jak to wygląda: nie ma wody, nie ma lasu, nie ma
ryb i w ogóle brak wszystkiego, ale za to jest tam stowarzyszenie upiększania miasta
z nader aktywnym prezesem, przemysł artystyczny i urząd pocztowy, ze starą panią
poczmistrzowa z nosem jak ogórek; jednym słowem, to samo, co wszędzie. A więc,
po dwóch tygodniach oddawania się błogiemu i higienicznemu działaniu tej niczym
nie zmąconej nudy, zacząłem miarkować, że miejscowe plotkarki i w ogóle opinia
publiczna wzięła mnie na języki. A ponieważ listy dochodziły do mnie podejrzanie
dobrze zaklejone, tak że niemal cała koperta na odwrocie błyszczała od gumy
arabskiej, powiedziałem sobie: „Aha, ktoś się dobiera do mojej poczty; żeby diabli
wzięli tę babę poczmistrzową!” Wiadomo, ci pocztowcy umieją otworzyć każdy list!
„Zaczekaj no — pomyślałem i już siedziałem nad kartką papieru i kaligrafowałem:
„Ty strachu na wróble, ty purchawko pocztowa, ty szantrapo, ty żmijo, ty foko, ty
babo–jago itd… z poważaniem Jan Kubat”. Sami wiecie, nasz język jest bardzo
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin