Carroll Jenny (Cabot Meg) - 1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń 04 - Znak węża.pdf

(524 KB) Pobierz
Carroll Jenny (Cabot Meg) - 1-8
JENNY CARROLL
ZNAK WĘŻA
1
Tym razem kiedy to się zaczęło, byłam kompletnie zaskoczona.
Na tym etapie powinnam zauważyć, że coś się dzieje. Tyle czasu minęło. Ale
nie. Chyba mimo wszystko jestem taką samą idiotką jak zawsze.
Tym razem nie zaczęło się od telefonu czy listu. Tym razem to był dzwonek
do drzwi. Zadzwonił dokładnie w środku uroczystego obiadu z okazji Święta
Dziękczynienia.
Nie było w tym nic niezwykłego. To znaczy, jeśli chodzi o dzwonek. Wręcz
przeciwnie, odzywał się ostatnio bardzo często. A to dlatego, że parę miesięcy temu
jedna z restauracji należących do moich rodziców doszczętnie spłonęła i sąsiedzi -
mieszkamy w małym miasteczku - okazywali nam współczucie, przynosząc befsztyki
albo jakieś ciasto.
Poważnie. Jakby ktoś umarł. Ludzie zawsze przynoszą prezenty w postaci
jedzenia, kiedy ktoś umrze, bo sądzą, że rodzina w żałobie nie czuje się na siłach
gotować i zagłodziłaby się na śmierć, gdyby przyjaciele i sąsiedzi nie przychodzili na
okrągło z babką cytrynową czy czymś takim.
Jakby nie istniało coś takiego jak pizzeria.
A w naszym wypadku nie chodziło o zmarłego człowieka. Chodziło o
 
Mastrianiego, elegancką restaurację - idealne miejsce na kolację przed balem na
zakończenie roku szkolnego czy wesele - która spłonęła ze szczętem za sprawą paru
młodocianych przestępców pragnących mi unaocznić, jak bardzo nie odpowiada im
fakt, że wtykam nos w ich sprawy.
Tak. Rodzinna restauracja sfajczyła się z mojej winy.
Nieważne, że próbowałam powstrzymać mordercę. Nieważne, że ludzie,
których ten facet próbował wykończyć, nie byli mi obcy, bo chodzili do tej samej
szkoły, co ja.
Czy miałam stać z boku i pozwolić, żeby wyekspediował moich przyjaciół na
drugą stronę?
No cóż. Gliny w końcu przyskrzyniły drania, Mastriani był ubezpieczony, no i
mamy dwie inne restauracje, które nie obróciły się w popiół.
Nie mówię, że to nie była okropna strata. Mastriani był oczkiem w głowie
mojego taty, no i najlepszą restauracją w mieście. Chcę tylko powiedzieć, że ciasto z
persymoną nie było nam wcale potrzebne.
Martwiliśmy się i tak dalej, ale to nam nie odebrało chęci gotowania. Nie w
mojej rodzinie. Gdy dorasta się, że tak powiem, w cieniu restauracji, siłą rzeczy
nabywa się wiedzy o gotowaniu, wie się też, jak spuścić wodę z podgrzewanego
bufetu albo sprawdzić świeżość okonia i nie dać się nabić w butelkę dostawcy ryb. W
moim domu jedzenia nigdy nie brakowało.
W tamto Święto Dziękczynienia stół aż się uginał pod jego ciężarem. Ledwie
zmieściły się talerze, tyle było salaterek kopiasto załadowanych indykiem, patatami,
pełnych sosu żurawinowego, dwóch rodzajów dressingu, fasolki, sałatek, pieczywa,
ziemniaków zapiekanych w sosie, ziemniaków tłuczonych z czosnkiem, marchewki w
polewie, puree z rzepy i kremu ze szpinaku.
I wcale od nas nie oczekiwano, że weźmiemy odrobinkę wszystkiego do
spróbowania. Nie z moją mamą i tatą przy stole. Jeśli się nie naładowało na talerz
fury żarcia, uznawali to za obelgę.
A dla mnie, widzicie, stanowiło to poważny problem, bo miałam w planie
jeszcze jeden obiad z okazji Święta Dziękczynienia - o czym nie wspomniałam
rodzicom, wiedząc, że nie byliby zachwyceni. Usiłowałam więc po prostu zachować
trochę miejsca w żołądku.
Może jednak powinnam była znaleźć jakąś wymówkę, gdyż pewni ludzie przy
stole zwrócili uwagę na mój rzekomy brak apetytu i poczuli się zobligowani fakt ten
 
skomentować.
- Co się dzieje z Jessicą? - chciała wiedzieć moja cioteczna babka Rose, która
przyjechała do nas na święto z Chicago. - Dlaczego ona nic nie je? Jest chora?
- Nie, ciociu Rose - powiedziałam przez zaciśnięte zęby. - Nie jestem chora.
Po prostu nie jestem w tej chwili głodna.
- Nie jesteś głodna? - Ciocia Rose spojrzała na moją matkę. - Kto nie jest
głodny w Święto Dziękczynienia? Twoi rodzice harowali cały dzień, przygotowując
ten pyszny posiłek, więc teraz grzecznie zajadaj.
Mama przerwała rozmowę z panem Abramowitzem.
- Ależ ona je, Rose.
- Jem, ciociu Rose - zapewniłam, pakując na dowód patata do ust. - Widzisz?
- Wiesz, na czym polega jej problem? - powiedziała ciocia Rose
konspiracyjnym szeptem do matki Claire Lippman, ale na tyle głośno, że można by ją
usłyszeć w sklepie na Pierwszej ulicy. - Cierpi na jedno z tych zaburzeń związanych z
jedzeniem. Na tę anoreksję.
- Jessica nie cierpi na anoreksję, Rose - wyjaśniła moja mama lekko
zniecierpliwiona. - Douglasie, czy mógłbyś podać Ruth fasolkę?
Douglas, który nawet w szczytowej formie nie znosi zwracać na siebie uwagi,
szybko podał fasolkę mojej najlepszej przyjaciółce, jakby to mogło go uchronić przed
wściekłym wzrokiem cioci Rose.
- Wie pani, jak to się nazywa? - zapytała ciocia Rose panią Lippman poufałym
tonem.
- Przykro mi, pani Mastriani - odparła pani Lippman. Po jej głosie, w którym
brzmiała udręka, domyśliłam się, że przyjmując zaproszenie mojej mamy na
świąteczny obiad, państwo Lippman nie zdawali sobie sprawy, w co się pakują. Jasne,
nikt ich nie ostrzegł przed ciotką Rose. - Nie wiem, co pani ma na myśli.
- Wypieranie się - oznajmiła ciotka Rose, pstrykając triumfalnie palcami. -
Widziałam to u Opry. Przypuszczam, Antonio, że pozwolisz Jessice podziobać ten
sos, zamiast go zjeść, tak jak pozwalasz jej na wszystko. Te koszmarne ogrodniczki,
w których paraduje od rana do wieczora, i te włosy... nie mówiąc już o tej całej aferze
z zeszłej wiosny. No, wiecie, za grzecznymi dziewczętami nie włóczą się uzbrojeni
agenci federalni...
Na szczęście, w tym momencie odezwał się dzwonek. Odłożyłam serwetkę i
podniosłam się tak szybko, że niemal przewróciłam krzesło.
 
- Otworzę! - wrzasnęłam, pędząc do holu.
Chyba każdy by się tak zachował na moim miejscu. Kto miałby ochotę setny
raz wysłuchiwać, jak to poraził mnie piorun i w związku z tym pojawiła się u mnie
szczególna zdolność psychiczna odnajdywania zaginionych ludzi; jak zostałam
prawie porwana przez niezbyt sympatyczne siły rządowe, które chciały mnie zmusić
do współpracy; jak grupka przyjaciół musiała wysadzić parę rzeczy w powietrze,
żeby mnie bezpiecznie sprowadzić do domu. Ten temat mocno się przejadł, może
byśmy tak pomówili o czymś innym?
- Kto to może być? - zastanawiała się mama. - Wszyscy ludzie, których
znamy, siedzą z nami przy stole.
To się akurat zgadzało. Oprócz ciotki Rose, moich rodziców i mnie byli
jeszcze moi dwaj starsi bracia - Douglas i Michael, nowa dziewczyna Michaela
(ciągle dziwnie się czuję, nazywając ją w ten sposób, bo Mikey całymi latami tylko
marzył, że pewnego dnia Claire Lippman raczy choćby spojrzeć w jego stronę, a
teraz, łamiąc wszelkie konwenanse, zaczęli ze sobą chodzić - Piękna i Maniak
Komputerowy), jej rodzina, a także moja najlepsza przyjaciółka Ruth Abramowitz z
rodzicami i Skipem, bratem bliźniakiem. W sumie aż trzynaście osób. Zdecydowanie
nie miało się wrażenia, że kogoś brakuje.
Kiedy jednak dotarłam do drzwi, okazało się, że brakuje. Nie, nie przy naszym
stole; przy cudzym.
Na zewnątrz było ciemno - w listopadzie w Indianie wcześnie zapada mrok -
ale na ganku paliło się światło. Przed drzwiami stał wysoki czarny mężczyzna.
Rozglądał się niecierpliwie, czekając, aż ktoś mu otworzy.
Poznałam go od razu. Jak wspomniałam, nasze miasto jest dosyć małe i
jeszcze parę tygodni wcześniej nie mieszkał w nim żaden Afro - Amerykanin.
Sytuacja uległa zmianie, kiedy dom Hoadleyów po drugiej stronie ulicy został
kupiony przez doktora Thompkinsa, który objął stanowisko naczelnego chirurga w
naszym szpitalu okręgowym i przeprowadził się do nas z Chicago wraz z żoną, synem
i córką.
Otworzyłam drzwi ze słowami:
- Hej, doktorze Thompkins.
- Hello, Jessico - uśmiechnął się. - Eee... to znaczy, hej. W Indianie zamiast
„hello” mówi się „hej”. Doktor Thompkins starał się wdrożyć do używania
miejscowego narzecza.
 
- Proszę wejść - cofnęłam się, żeby mógł schronić się przed zimnem. Śnieg
wprawdzie jeszcze nie spadł, ale na kanale Pogoda zapowiadali, że nastąpi to
wkrótce. Nie spodziewano się, ku mojemu zmartwieniu, ilości śniegu wystarczającej,
żeby zamknąć szkołę w poniedziałek.
- Dziękuję, Jessico - powiedział doktor Thompkins, spoglądając nad moją
głową w głąb holu, skąd widać było ludzi siedzących przy stole. - Och, bardzo
przepraszam. Nie chciałem przeszkadzać w obiedzie.
- Nie ma sprawy - odparłam. - Skosztuje pan indyka? Mamy go mnóstwo.
- Och, nie. Nie, dziękuję. Wstąpiłem tylko, bo miałem nadzieję.. . cóż, to
trochę krępujące, ale chciałem sprawdzić, czy...
Doktor Thompkins wydawał się bardzo zdenerwowany. Uznałam, że pewnie
chce coś pożyczyć. Kiedy ktoś z sąsiedztwa chce coś pożyczyć, zwłaszcza coś
związanego z gotowaniem, prawie zawsze zaczyna od nas. Moi rodzice prowadzą
restauracje, mamy więc właściwie wszystko, co jest potrzebne do gotowania, i to na
ogół w ogromnych pękatych pojemnikach.
Doktor Thompkins pochodził z wielkiego miasta i w ogóle, więc pewnie nie
wiedział, że w małym miasteczku pożyczanie różnych rzeczy od sąsiadów jest czymś
zupełnie naturalnym. Podejrzewałam, że doktor nie wie mnóstwa rzeczy o naszym
mieście. Na przykład tego, że chociaż oficjalnie Indiana podczas wojny domowej
sprzymierzyła się z Północą, pewni ludzie - zwłaszcza w południowej części stanu -
wcale nie uważali, że konfederaci tak całkiem nie mieli racji.
Właśnie dlatego w dniu, kiedy na naszą ulicę zajechała ciężarówka z
dobytkiem Thompkinsów, moja mama czekała na nowych mieszkańców z wielkim
garem manicotti i powitała ich w imieniu sąsiadów, zanim jeszcze wysiedli z
samochodu. Pani Abramowitz, która nie umie ugotować nawet jajka, zjawiła się ze
sklepowym ciastem w dużym białym pudle. A państwo Lippman przybyli z talerzem
słynnych czekoladowych ciasteczek Claire. (Na czym polegała ich tajemnica? To
kupne ciastka Toll - house Break and Bake. Claire tylko je wkłada do wysmarowanej
tłuszczem brytfanny. Poważnie. Poznałam ten sekret i mnóstwo innych, jeszcze
bardziej interesujących, odkąd Claire została dziewczyną mojego brata).
Prawie wszyscy z najbliższego sąsiedztwa i wiele osób z odleglejszych ulic
zjawiło się, aby powitać Thompkinsów w dniu ich przybycia. Założę się, że
Thompkinsowie musieli nas uznać za gromadę pomyleńców, dobijających się do ich
drzwi przez cały ten dzień i kilka następnych z kilogramami czekoladowych ciastek,
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin