Głęboki Sen.pdf

(656 KB) Pobierz
Gleboki Sen
Raymond Chandier
Głęboki sen
Przełożył Mieczysław Derbień
Rozdział I
Była połowa października, około jedenastej przed południem -
pochmurny, typowy o tej porze roku dla podgórskiej miejscowości dzień,
zapowiadający chłodny, siekący deszcz. Miałem na sobie jasnoniebieską koszulę,
odpowiedni do tego krawat i chusteczkę w butonierce, czarne spodnie i czarne
wełniane skarpetki w niebieski rzucik. Byłem elegancki, czysty, świeżo ogolony,
pełen spokoju i nie dbałem o to, jakie to robi wrażenie. Wyglądałem dokładnie tak,
jak powinien wyglądać dobrze ubrany prywatny detektyw. Szedłem z wizytą do
czterech milionów dolarów.
Wielki hall domu rodziny Sternwoodów miał ponad dwa piętra wysokości. Nad
drzwiami, przez które z łatwością mogłoby przejść stado indyjskich słoni, był
umieszczony witraż przedstawiający rycerza w ciemnej zbroi, ratującego damę
przywiązaną do drzewa. Dama nie nosiła sukni. Jej nagie ciało spowijał płaszcz
włosów. Rycerz miał dla wygody otwartą przyłbicę hełmu i usiłował, nie bez
wysiłku, rozwiązać sznury, którymi przywiązano damę do drzewa.
Przyglądałem się witrażowi i myślałem sobie, że gdybym stale mieszkał w tym
domu, musiałbym wcześniej czy później wleźć na górę i pomóc rycerzowi, nie
wyglądał bowiem tak, jakby usiłował działać naprawdę.
Za olbrzymimi oszklonymi drzwiami po drugiej stronie hallu rozciągał się szeroki
szmaragdowy trawnik prowadzący do białego garażu, przed którym młody, szczupły,
ciemnowłosy szofer w czarnych błyszczących butach odkurzał kasztanowego
packarda. Za garażem rosło kilka dekoracyjnych drzew, przystrzyżonych niby pudle.
Za nimi widniała wielka oranżeria z-dachem w kształcie kopuły. Dalej widać było
znowu jakieś drzewa, a poza tym wszystkim masywne, nieregularne kontury wzgórz.
We wschodniej części hallu ażurowe, wyłożone płytkami schody prowadziły na
galerię z kutą żelazną balustradą ozdobioną witrażem z inną romantyczną historią.
Wszędzie, gdzie było miejsce, ustawiono wokół ścian duże, ciężkie krzesła z
okrągłymi, wyściełanymi pluszem siedzeniami. Sprawiały takie wrażenie, jakby nikt
nigdy na nich nie siedział. Pośrodku zachodniej ściany znajdował się wielki pusty
kominek z mosiężnymi osłonami, ozdobiony marmurowym okapem z amorkami na
rogach. Nad kominkiem wisiał duży obraz olejny, nad którym umocowane były pod
szkłem dwa kawaleryjskie proporce, podziurawione przez kule albo też przeżarte
przez mole. Obraz przedstawiał sztywno upozowanego oficera z okresu wojny
meksykańskiej, w pełnej mundurowej gali. Oficer miał czarne wąsy, gorące a
jednocześnie twardo patrzące, czarne niby węgle oczy. Twarz sprawiała wrażenie,
jakby należała do człowieka, z którym lepiej nie jeść z jednego talerza. Pomyślałem,
że prawdopodobnie jest to portret dziadka generała Sternwooda. Nie mógł być to sam
generał, choć jak słyszałem, był już w bardzo zaawansowanym wieku, zbyt może
zaawansowanym jak na dwie córki liczące sobie po dwadzieścia wiosen.
Wpatrywałem się w gorące czarne oczy portretu, gdy usłyszałem za sobą
otwierające się drzwi. Nie był to jednak powracający służący. Była to dziewczyna.
Miała około dwudziestu lat, była niska, drobno zbudowana, ale mimo to sprawiała
wrażenie dość silnej. Miała na sobie jasnoniebieskie długie spodnie i wyglądała w
nich bardzo dobrze. Zbliżała się do mnie lekkim krokiem. Jej ładne brązowe włosy
były przystrzyżone bardzo krótko, o wiele krócej niż tego wymagała obecna moda.
Oglądała mnie od stóp do głów ciemnoszarymi, zupełnie pozbawionymi wyrazu
oczami. Podeszła do mnie blisko. Uśmiechnęła się samymi tylko wargami, pokazując
przy tym ostre, drobne zęby, białe jak świeże pomarańczowe kwiaty i połyskujące jak
porcelana. Błyszczały między jej cienkimi, zbyt napiętymi wargami, a cała twarz,
pozbawiona koloru, nie wyglądała zbyt zdrowo.
 
Prawdę mówiąc, nie -odpowiedziałem. - Jestem psem gończym.
Czym pan jest...? - ze złością odrzuciła głowę do tyłu, a jej włosy zabłysły w
przyćmionym świetle wielkiego hallu. - Żartuje pan sobie ze mnie!
Uhm.
Co takiego?
Och, niech pani da spokój - stwierdziłem - przecież pani słyszała, co
powiedziałem.
Nic pan nie powiedział. Pan sobie tylko ze mnie kpi! — Podniosła do ust kciuk i
ze złością go ugryzła. Był to palec szczupły i wąski, o cudownym, nieskazitelnym
kształcie. Trzymała go w ustach ssąc powoli i obracając jak dziecko smoczek.
Pan jest bardzo wysoki - zauważyła, po czym zachichotała z nieuzasadnionym
rozbawieniem. Odwróciła się do mnie powolnym, kocim ruchem, nie unosząc nóg z
podłogi. Ramiona jej opadły bezwładnie. Wspięła się na palce i padła wprost w moje
objęcia. Musiałem ją pochwycić, nie chcąc, żeby rozbiła głowę o podłogę. Chwy-
ciłem ją za ramiona. Natychmiast ugięła nogi w kolanach. Musiałem ją mocno do
siebie przycisnąć, chcąc by stała prosto. Kiedy jej głowa znalazła się na mojej piersi,
spojrzała na mnie i zaśmiała się.
Jesteś przepięknym chłopcem - powiedziała. - Ale ja też jestem ładna!
Nic nie odpowiedziałem. Lokaj wybrał sobie właśnie ten dogodny moment, aby
przekroczyć próg oszklonych drzwi i zobaczyć mnie trzymającego dziewczynę w ra-
mionach.
Nie wydawało się jednak, by zrobiło to na nim wrażenie. Był chudym, wysokim,
siwowłosym mężczyzną tuż przed lub tuż po sześćdziesiątce. Jego niebieskie oczy
spoglądały na mnie ze skromnością, na jaką w ogóle stać człowieka. Skórę miał
gładką i jasną i poruszał się jak ktoś o doskonale wytrenowanych mięśniach.
Eodchodził do nas powoli, przecinając hall ukośnie. Dziewczyna odskoczyła ode
mnie. Przemknęła przez hall aż do schodów prowadzących na galerię i wbiegła na
nie jak łania. Zniknęła, zanim udało mi się głęboko odetchnąć.
- Generał życzy sobie pana zobaczyć teraz, panie Marlowe - powiedział lokaj
bezbarwnie.
Zadarłem dolną szczękę do góry i wskazałem na galerię.
Kto to był?
Panna Carmen Sternwood, proszę pana.
Powinien pan ją od tego odzwyczaić - powiedziałem. - Jest już na tyle dorosła,
że powinna się inaczej zachowywać.
Lokaj spojrzał na mnie z chłodną uprzejmością i powtórzył to, co już raz
powiedział.
Rozdział II
Przez oszklone drzwi wyszliśmy na wyłożoną chodnikowymi
płytami równą ścieżkę, która okrążając trawnik wiodła do garażu. Chłopięcy szofer
zdążył w tym czasie wyprowadzić czarną, chromowaną limuzynę na zewnątrz i
odkurzał ją teraz starannie. Ścieżka poprowadziła nas wzdłuż oranżerii. Lokaj otwo-
rzył drzwi i przepuścił mnie przed sobą. Przed nami znajdowało się coś w rodzaju
przedsionka, w którym było gorąco niczym w piekarniku. Lokaj wszedł za mną,
zamknął zewnętrzne drzwi, otworzył wewnętrzne i weszliśmy do środka. W środku
panował upał. Powietrze było gęste, wilgotne, parne, przesycone niesamowitym
zapachem kwitnących orchidei. Ze szklanych zaparowanych ścian i dachu spadały
wielkie krople wody i rozpryskiwały się na roślinach. Światło miało przedziwny zie-
lony kolor, jakby przedostawało się przez wodę z akwarium. Orchidee wypełniały
;
Ale pan wysoki! - stwierdziła.
To nie moja wina.
Oczy jej się zaokrągliły. Była zaskoczona. Namyślała się. Można było zauważyć,
nawet po tej krótkiej wymianie zdań, że myślenie sprawiało jej wiele trudności.
- I przystojny - dodała. - Założę się, że pan sobie zdaje z tego sprawę!
Mruknąłem coś w odpowiedzi.
Jak się pan nazywa?
Reilly - odpowiedziałem. - Doghouse Reilly.
Śmieszne nazwisko.
Zagryzła wargi, odchyliła głowę i spojrzała na mnie spod zmrużonych powiek. Po
czym opuściła rzęsy, tak że niemal przytuliły się do policzków i podniosła je powoli,
jak podnosi się kurtynę w teatrze. Miałem jeszcze doskonale poznać tę gierkę.
Powinno mnie to było rozłożyć na obie łopatki, albo i na cztery, gdybym je miał.
Czy pan jest zawodowym bokserem? - zapytała, widząc, że nie mdleję.
 
całą przestrzeń' był to prawdziwy las, pełen obrzydliwych, mięsistych liści i łodyg,
wyglądających jak świeżo wymyte palce trupów. Kwiaty pachniały odurzająco, jak
wrzący pod osłoną alkohol.
Lokaj dokładał wysiłków, aby przeprowadzić mnie wśród roślin tak, bym nie został
spoliczkowany przez rozmokłe liście. Po chwili zbliżyliśmy się do niby polany
położonej pośrodku znajdującej się pod kopułą dachu dżungli. Na wytyczonym tutaj
sześciokątnym polu leżał wysłużony czerwony turecki dywan. Stał na nim inwalidzki
wózek, w którym siedział stary, najwyraźniej bliski śmierci mężczyzna,
przyglądający się nam czarnymi oczyma, w których dawno już wygasł wszelki ogień,
ale które wciąż jeszcze patrzyły tak otwarcie, jak oczy na portrecie wiszącym nad
kominkiem w hallu. Cała twarz, poza oczami, sprawiała wrażenie ołowianej maski, z
bezkrwistymi wargami, ostrym nosem, zapadniętymi skro-niami, naznaczonymi
zbliżającym się rozkładem. Chude, długie ciało było mimo gorąca przykryte pledem i
owinięte - wyblakłym czerwonym płaszczem kąpielowym. Kościste dłonie z
podobnymi do szponów palcami o pur-purowosinych paznokciach spoczywały na
pledzie. Z głowy zwisały rzadkie kępki suchych, siwych włosów, przypominających
dziko rosnące kwiaty, walczące o życie na nagiej skale.
Lokaj stanął przed nim i powiedział:
- Przyszedł pan Marlowe, generale.
Starzec nie poruszył się ani nie odezwał, nie skinął nawet głową. Przyglądał mi się
po prostu, bezwładny. Usiadłem na mokrym plecionym fotelu, podsuniętym przez
lokaja, który z ukłonem odebrał ode mnie kapelusz.
Generał odezwał się po chwili głosem, który sprawiał wrażenie, jakby wydobywał
się z głębokiej studni.
Brandy, Norris. Z czym pan ją lubi pić?
W każdej postaci - odpowiedziałem.
Lokaj zniknął za ścianą obrzydliwych roślin. Generał odezwał się znowu. Używał
głosu ostrożnie niczym bezrobotna girlsa ostatniej pary pończoch.
-Kiedyś pijałem brandy z szampanem. Szampan musiał być zimny jak woda z
górskiego źródła i zawierać co najmniej jedną trzecią brandy... Może pan zdejmie
mary
narkę, panie Marlowe. Tu jest naprawdę zbyt gorąco dla człowieka, w którego żyłach
płynie krew.
Wstałem, zrzuciłem marynarkę i wyjąłem chusteczkę, by wytrzeć twarz, szyję i
przeguby rąk. Miałem wrażenie, że temperatura na Saharze w samo południe musi
być dużo niższa. Usiadłem i automatycznie sięgnąłem po papierosa. Powstrzymałem
się jednak. Starzec zauważył ten ruch i uśmiechnął się słabo.
-Może pan palić, panie Marlowe. Bardzo lubię zapach dymu tytoniowego.
Zapaliłem papierosa i dmuchnąłem kłębem dymu w jego stronę. Nozdrza starca
poruszyły się jak nos teriera przy norze szczura. Słaby uśmieszek ocienił kąciki jego
ust.
- Zabawna sytuacja, kiedy człowiek musi dawać upust swoim nałogom przez
pośrednika – powiedział oschle. - Ma pan przed sobą obraz nudnego dogorywania po
barwnym życiu. Widzi pan kalekę o bezwładnych nogach i podbrzuszu. Niewiele jest
już rzeczy, które mogę jeść, a mój sen jest tak bardzo zbliżony do czuwania, że
ledwie zasługuje na swoją nazwę. Wydaje mi się, że egzystuję tylko dzięki
cieplarnianemu gorącu, niczym nowo narodzony pająk. Orchidee są tylko
usprawiedliwieniem dla tej temperatury. Lubi pan orchidee?
- Tak sobie - powiedziałem.
Generał przymknął oczy.
-Są wstrętne. Ich tkanka jest podobna do ludzkiego mięsa. Ich zapach ma w sobie
coś z pseudosłodyczy prostytutki.
Spojrzałem na niego z otwartymi ustami. Miękkie, wilgotne gorąco pokrywało nas
jak całun. Starzec pochylił głowę, jakby szyja nie mogła udźwignąć jej ciężaru.
Wreszcie zjawił się lokaj, przedarłszy się przez dżunglę z małym barowym
stoliczkiem na kółkach. Zmieszał dla mnie brandy z wodą sodową, okrył miedziany
kubełek z lodem mokrą serwetką i odszedł, bezszelestnie poruszając się wśród
orchidei. Gdzieś z tyłu dżungli otwarły się i zamknęły za nim drzwi.
Upiłem mały łyk wódki. Starzec widząc to kilkakrotnie oblizał usta, wodząc powoli
jedną wargą po drugiej z napięciem godnym większego ceremoniału.
Niech mi pan coś o sobie opowie, Marlowe. Sądzę, że mogę o to prosić.
Oczywiście, tyle że nie ma wiele do opowiadania. Mam trzydzieści trzy lata,
skończyłem college i jeśli sytuacja tego wymaga, wciąż jeszcze potrafię posługiwać
się angielskim. W moim zawodzie nie jest to wprawdzie zbyt często wymagane...
Pracowałem jako wywiadowca u sędziego okręgowego, Wilde'a. Szef wywiadowców
Bernie Ohls, wezwał mnie i powiedział, że chce mnie pan zobaczyć. Jestem
 
kawalerem z tej prostej przyczyny, że nie znoszę żon funkcjonariuszy policji.
A prócz tego jest pan trochę cynikiem - uśmiechnął się starzec. - Nie podobała się
panu praca u Wilde'a?
Starzec przyglądał mi się chwilę oczami bez wyrazu.
- Odszedł miesiąc temu. Nagle, nie mówiąc nikomu ani słowa. Nie pożegnał się
nawet ze mną. Zabolało mnie to, ale cóż, był wychowany w twardej szkole życia.
Jestem pewien, że wcześniej czy później dostanę od niego wiadomość. Na razie
jednak jestem znów szantażowany.
- Znów? - spytałem.
Wyciągnął ręce spod pledu. Trzymał w nich brązową kopertę.
- Dopóki Rusty był tutaj, mogłem tylko współczuć każdemu, kto by mnie próbował
szantażować. Kilka miesięcy przed jego przybyciem, mniej więcej dziesięć miesięcy
temu, wypłaciłem pewnemu typowi o nazwisku
Joe Brody pięć tysięcy dolarów po to, żeby zostawił w spokoju moją młodszą córkę,
Carmen.
O! - wymknęło mi się.
Poruszył rzadkimi, białymi brwiami.
Co pan chciał przez to powiedzieć?
Nic - odparłem.
Chwilę przyglądał mi się ze zmarszczonym czołem, wreszcie powiedział:
- Niech pan weźmie tę kopertę i obejrzy ją, proszę sobie nalać brandy.
Wziąłem kopertę z jego kolan i wróciłem na krzesło. Wytarłem dłonie i obejrzałem
list z zewnątrz. Koperta była zaadresowana do generała Guy Sternwooda, 3765 Alta
Brea Crescent, West Hollywood, California. Adres został napisany atramentem,
ukośnymi, drukowanymi literami. Koperta była rozcięta. Wyciągnąłem z niej brą-
zową wizytówkę i trzy kawałki sztywnego papieru. Na cienkiej karteczce z
doskonałego papieru widniał złoty nagłówek: Arthur Gwynn Geiger. Adresu nie
podano. Na dole, w lewym rogu, maleńkimi czcionkami złożono: „Rzadkie książki
luksusowe wydania". Odwróciłem kartonik. Po drugiej stronie było napisane
ukośnymi, drukowanymi literami: „Szanowny panie, mimo że załączone
pokwitowania nie mogą być prawnie zaskarżone, gdyż stanowią długi za gry
hazardowe, wydaje mi się, że wolałby pan je jednak wykupić. Z poważaniem A.G.
Geiger.
Przyjrzałem się trzem kawałkom sztywnego białego papieru. Były to wypisane
atramentem weksle noszące daty z poprzedniego miesiąca. Treść ich brzmiała: „Oka-
zicielowi niniejszego, Arthurowi Gwynn Geigerowi lub jego pełnomocnikowi,
zobowiązuję się wypłacić na żądanie sumę tysiąca dolarów ($1000.00) bez
procentów. Pieniądze otrzymałam. Carmen Sternwooćf”.
Tekst był napisany niewyraźnym, kulfoniastym charakterem pisma, z wieloma
zawijasami i kółkami zamiast kropek.
Zrobiłem sobie jeszcze jednego drinka, pociągnąłem łyk i odłożyłem dowód
rzeczowy na bok.
Co pan z tego wnioskuje? - spytał generał.
Na razie nic. Kto to jest Arthur Gwynn Geiger?
Nie mam najmniejszego pojęcia.
A co na ten temat powiedziała panu Carmen?
Nie pytałem jej. I nie zamierzam. Gdybym to zrobił prawdopodobnie zaczęłaby
ssać kciuk i zrobiła bojaźli-wą minkę.
Widziałem ją w hallu - powiedziałem. - Rzeczywiście dokładnie tak się
zachowała. Potem spróbowała usiąść mi na kolanach..
Wyraz twarzy generała nie zmienił się ani na jotę. Jego splecione dłonie leżały
spokojnie na kocu, a upał, który sprawiał, że czułem się jak kurczak na rożnie,
zupełnie na niego nie działał.
-Czy muszę być uprzejmy, czy mogę być zupełnie szczery?
-- Nie wydaje mi się, aby pan cierpiał z powodu zbyt wielu zahamowań, panie
Marlowe.
Jak się panu wydaje, generale, czy pańskie córki zabawiają się razem?
Nie sądzę. Myślę, że dążą sobie właściwymi i bardzo rozbieżnymi drogami do
zguby. Vivian jest zepsuta, wyrafinowana, inteligentna i prawie bezwzględna.
Carmen natomiast to dziecko, które lubi wyrywać muchom nóżki. Żadna z nich nie
ma więcej poczucia moralności niż kot. Zresztą ja też nie. Żaden ze Sternwoodów
nigdy go nie miał. Proszę pytać dalej.
Sądzę, że odebrały staranne wychowanie. Wydaje mi się, że wiedzą, co robią.
Vivian uczęszczała do dobrych snobistycznych szkół i na uniwersytet. Carmen
chodziła do jakiegoś pół tuzina szkół o coraz mniejszych i mniejszych wymaganiach,
 
aż wreszcie skończyła naukę w punkcie, w którym ją zaczęła. Przypuszczam, że obie
miały i mają jeszcze teraz wszelkie znane nałogi. Jeżeli w ustach ojca brzmi to trochę
złowieszczo, panie Marlowe, to chyba dlatego, że mój własny sposób życia był
zawsze daleki od wszelkiego rodzaju wiktoriańskiej hipokryzji. - Oparł głowę o fotel
i przymknął oczy, by je nagle otworzyć. - Nie muszę panu dodawać, że mężczyzna,
który w pięćdziesiątym czwartym roku życia po raz pierwszy zażył rozkoszy
ojcostwa, zasłużył na wszystko, co go spotkało.
Przełknąłem łyk mojego drinka i skinąłem głową. Puls na jego chudej, szarawej
szyi tętnił wyraźnie, ale mimo to tak wolno, że ledwie można było go uznać za puls.
Stary człowiek, na wpół martwy, ale zdecydowany patrzeć życiu prosto w oczy.
Co pan radzi? - warknął nieoczekiwanie.
Zapłaciłbym mu.
Dlaczego?
- To kwestia niewielkiej sumy z jednej strony, a wielkich nieprzyjemności z
drugiej. Jestem pewien, że coś się za tym kryje. Nie sądzę jednak, żeby to panu
złamało serce. Poza tym, wielu oszustów musiałoby zużytkować bardzo wiele czasu,
by wyłudzić od pana tyle, aby pan to odczuł.
- Mam swoją dumę, panie Marlowe - odezwał się chłodnym tonem.
-Ktoś na to liczy. To najprostsza droga, żeby pana oszukać. Pana albo policję.
Geiger mógłby tę sumę spokojnie zainkasować, o ile nie potrafiłby mu pan dowieść
oszustwa. Zamiast tego przesyła panu pokwitowania w prezencie, dodając że są to
długi karciane czy też
z rulety, co daje panu broń do ręki, nawet gdyby Geiger zatrzymał czeki. Dobrze
sobie to wykombinował, wie, że dostanie te pieniądze, zarówno jeśli pan go uzna za
oszusta, jak i za uczciwego człowieka, zajmującego się pożyczkami na niewielki
procent. Kto to był ten Joe Brody, któremu wypłacił pan pięć tysięcy dolarów?
Jakiś hazardzista. Nie przypominam już sobie. Norris powinien wiedzieć. Mój
służący.
Czy pańskie córki posiadają własny majątek, którym mogą rozporządzać,
generale?
Vivian posiada, ale niewielki. Carmen jest wciąż jeszcze w myśl testamentu jej
matki niepełnoletnia. Obie dostają ode mnie hojne sumy jako kieszonkowe.
Naturalnie mogę usunąć z pana pola widzenia owego Geigera, generale, jeżeli
pan sobie tego życzy-powiedziałem. - Wszystko jedno kim jest i czym się 'Zajmuje.
Może to pana trochę kosztować, niezależnie od honorariów, które mi pan wypłaci.
Ale to oczywiście nic nam nie da. Opłacanie szantażystów nigdy nic nie daje.
Pańskie nazwisko figuruje już na liście źródeł pieniędzy.
No tak - wzruszył szerokimi, kościstymi
ramionami okrytymi czerwonym płaszczem kąpielowym. - Przed chwilą powiedział
mi pan, żebym zapłacił. Teraz pan mówi, że to mi nic nie da.
Miałem na myśli, że byłoby taniej i prościej przewlekać sprawę i przystać na
jakąś rozsądną sumę tego szantażu, to wszystko.
Obawiam się, że jestem raczej niecierpliwym człowiekiem, panie Marlowe. Jak
wysokie jest pańskie honorarium?
Dostaję dwadzieścia pięć dolarów dziennie oraz zwrot wszelkich wydatków,
naturalnie jeśli mam szczęście.
- W porządku. Nie jest to zbyt dużo za uwolnienie człowieka od wszelkiego
rodzaju pasożytów. To będzie bardzo delikatna operacja. Mam nadzieję, że pan
sobie zdaje z tego sprawę. Mam też nadzieję, że przeprowadzi pan tę operację z jak
najmniejszą szkodą dla pacjenta.
Być może tych pacjentów jest wielu, panie Marlowe.
Wysączyłem drinka i wytarłem chustką wargi i twarz. Brandy niestety nie
zmniejszyło upału. Generał rzucił mi krótkie spojrzenie i szarpnął koniec
okrywającego go pledu.
Czy mam ubić interes z tym jegomościem, naturalnie jeżeli jego żądania
zawarte będą w rozsądnych granicach? - zapytałem.
Oczywiście. Wszystko jest wyłącznie w pańskich rękach. Nigdy nie załatwiam
niczego połowicznie.
Nie chcę pana przerażać - powiedziałem - ale będzie mu się wydawać, że lawina
spada mu na głowę.
Jestem tego pewien. A teraz proszę mi wybaczyć. Jestem zmęczony. -
Wyciągnął rękę i nacisnął guzik dzwonka znajdującego' się na oparciu fotela. Sznur
od kontaktu był wetknięty w gruby czarny kabel wijący się wzdłuż ścianek głęboko
wkopanych zielonych skrzynek, w których wzrastały i gniły orchidee. Generał
zamknął oczy, otworzył je jeszcze raz, by rzucić krótkie, ożywione spojrzenie i
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin