Christie Agata - Boze Narodzenie Herkulesa Poirot.pdf

(534 KB) Pobierz
Christie Agata - Boze Narodzeni
AGATHA CHRISTIE
BOŻE NARODZENIE
HERKULESA POIROT
PRZEŁOŻYŁA BARBARA JABŁOŃSKA
REDAKTOR MAŁGORZATA WAROWNY
Drogi Jamesie,
Zawsze byłeś jednym z moich najwierniejszych i najwdzięczniejszych czytelników,
tym bardziej więc poruszyły mnie twoje krytyczne uwagi.
Narzekałeś, że moje morderstwa stały się nazbyt wyrafinowane i, w gruncie rzeczy,
jakby anemiczne. Wyznałeś, że tęsknisz za „solidnym, gwałtownym, tonącym we
krwi mordem, który nie zostawiłby miejsca na wątpliwości, czy to naprawdę
morderstwo!”
Tę powieść napisałem więc specjalnie dla Ciebie. Mam nadzieję, że Ci się spodoba.
Twoja szczerze Cię kochająca bratowa
Agatha
CZĘŚĆ I
22 GRUDNIA
I
Słephen podniósł kołnierz płaszcza i szybkim krokiem szedł wzdłuż peronu. Ponad
jego głową gęsty dym zasnuwał dworzec. Potężne lokomotywy z donośnym gwizdem
wyrzucały w lodowate powietrze kłęby pary. Wszystko wokół było zabrudzone sadzą.
„Cóż za obrzydliwy kraj! Co za odpychające miasto!” — pomyślał.
Początkowo oszołomił go Londyn, widok sklepów, restauracji, atrakcyjnych i
eleganckich kobiet, ale to minęło. Miasto wydało mu się teraz tanią błyskotką w
tandetnej oprawie.
— A gdyby tak wrócić do Afryki Południowej ? Przypływ bolesnej nostalgii
przywiódł mu na pamięć blask słońca, błękit nieba, ogrody pełne kwiatów…
jaskrawo niebieskich kwiatów… rzędy żywopłotów i szafirowe powoje, które
oplatały najlichszy nawet domek.
Tu pełno było brudu, błota i potrącających się w pośpiechu ludzi, zaaferowanych
jak mrówki w drodze ku mrowisku. Przemknęło mu przez myśl: „Szkoda, że w ogóle
przyjechałem”.
Potem jednak przypomniał sobie o swoim celu i zacisnął zęby. Do licha, nie! Snuł
przecież plany całymi latami i zawsze pragnął urzeczywistnić to, co sobie zamierzył.
Jego chwilowe wahanie, pytania, jakie zadawał samemu sobie: „Po co? Czy warto
odgrzebywać przeszłość?”, wydały mu się jedynie oznaką słabości. Nie był
młodzieniaszkiem, który działa pod wpływem przelotnego kaprysu, ale mężczyzną
blisko czterdziestoletnim, pewnym siebie i zdolnym do czynu. Tak, zrobi to, po co
przyjechał do Anglii.
Wsiadł do pociągu i poszedł korytarzem, szukając wolnego miejsca. Gestem dłoni
odprawił tragarza i ze skórzaną walizą w ręku zaglądał do przedziałów. Święta
zaczynały się już za trzy dni, więc pociąg był przepełniony. Stephen Farr z niechęcią
mierzył wzrokiem licznych pasażerów.
Co za tłum! Niezmierzony, nieprzeliczony tłum! Wszyscy wyglądali tak jakoś…
 
bezbarwnie. Byli wręcz rozpaczliwie podobni do siebie. Stephen miał przed sobą albo
smętne baranie łby, albo pyszczki królików. Jeszcze inni — ociężali ludzie w
starszym wieku — pochrząkiwali z cicha niczym świnki w chlewiku. Nawet smukłe
dziewczęta z owalnymi twarzyczkami i pąsowymi ustami miały przygnębiająco
jednostajny wygląd.
Z niespodziewaną tęsknotą pomyślał o afrykańskim buszu, o spalonych słońcem
osamotnionych przestrzeniach. I nagle, gdy zajrzał do kolejnego przedziału, z
wrażenia zaparło mu dech. Ta dziewczyna była inna. Czarne włosy, blada matowa
cera o śmietankowym odcieniu, przepastne oczy. Smutne, dumne śródziemnomorskie
oczy. Chyba przez pomyłkę tkwiła pośród amorficznego tłumu, przemierzając
posępne równiny środkowej Anglii. Wyobraził ją sobie na balkonie, z różą w ustach,
w czarnej mantyli kryjącej wyniosłą głowę. Brakowało tylko kurzu, upału i unoszącej
się w powietrzu woni krwi rozlanej podczas walki byków. Powinna była olśniewać, a
nie siedzieć w kacie zatłoczonego przedziału trzeciej klasy.
Stephen był bystrym obserwatorem. Nie uszedł jego uwagi wyświechtany czarny
płaszczyk, skromna spódnica, taniutkie fabryczne rękawiczki i torebka w
wyzywającym, odcieniu czerwieni. Nad wszystkim górowało jednak i olśniewającego
zjawiska. Tak, była olśniewająca, egzotyczna… Co, u licha, robiła w tej krainie mgły,
chłodu i wiecznie zabieganych pracowitych mrówek?
„Muszę się dowiedzieć, kto to jest i co tu robi — pomyślał. Muszę koniecznie”.
II
Pilar, skulona w kącie pod oknem, rozmyślała nad tym, Jak dziwnie pachnie Anglia.
Właśnie to uderzyło ją najmocniej: odmienność woni. Nie ma zapachu czosnku ani
pyłu, a perfum nie czuje się prawie wcale. Przedział zionął stęchlizną zamkniętych
pomieszczeń, siarczanym odorem pociągu, mydłem. Kolejny niemiły zapach
emanował z futrzanego kołnierza siedzącej obok, tęgiej pani. Pilar ostrożnie
pociągnęła nosem, wdychając z niechęcią woń naftaliny. „Dziwne — pomyślała —
jak można skrapiać się podobnymi pachnidłami!”
Rozległ się gwizdek, ktoś krzyknął coś donośnym głosem i pociąg z wolna ruszył.
Jechała więc ku swemu przeznaczeniu.
Serce zabiło je j szybciej. Czy wszystko się uda? Czy zdoła dokonać tego, co
zamierzała zrobić? O, na pewno! Obmyśliła przecież wszystko tak starannie.
Przewidziała każdą okoliczność. Tak, na pewno się jej powiedzie!
Kąciki czerwonych warg Pilar uniosły się nieznacznie. Jej usta stały się nagle
okrutne i zachłanne jak u kota albo dziecka; jak u kogoś, kto chce zaspokoić swe
pragnienia i nie dba o litość.
Rozejrzała się wokół z nie ukrywaną dziecięcą ciekawością. Wszyscy Anglicy, w
liczbie siedmiu, wydali się jej niesłychanie zabawni. A przy tym wyglądali tak
dostatnio, wręcz zamożnie, sądząc choćby po ich strojach i butach. No, Anglia na
pewno jest bogatym krajem, zawsze o tym słyszała. Tylko stanowczo brak jej
wesołości. „O, tam na korytarzu stoi przystojny, nawet bardzo przystojny mężczyzna”
— pomyślała. Podobała się jej ciemno opalona twarz, orli nos i barczyste ramiona.
Szybciej niż angielska dziewczyna Pilar zdała sobie sprawę, że mężczyzna spogląda
na nią z admiracją. Nie musiała patrzeć w jego stronę, by dostrzec spojrzenie, jakim
ją obrzucał, a charakter tego spojrzenia dobrze pojmowała.
Pilar nie dziwiło to zbytnio. Przybywała z kraju, gdzie mężczyźni bez żenady
przypatrują się kobietom i wcale tego nie kryją. Zadawała sobie w duchu pytanie, czy
to Anglik, a odpowiedź wypadła zdecydowanie przecząco.
„Za wiele w nim życia jak na Anglika — rozstrzygnęła. — Ale włosy ma jednak
 
jasne. Może to Amerykanin?” Pomyślała, że przypomina jej aktorów, których
widywała w filmach o Dzikim Zachodzie.
Ktoś z obsługi pociągu torował sobie drogę przez korytarz wołając:
— Śniadanie! Proszę zająć miejsca! Śniadanie!
Każdy z siedmiu sąsiadów Pilar wykupił bilet z bonem restauracyjnym. Podnieśli
się wszyscy naraz jak jeden mąż i nagle znalazła się zupełnie sama w opustoszałym
przedziale. Szybko zamknęła okno, które przed chwilą otworzyła szpakowata jejmość
o wojowniczym wyglądzie, siedząca w przeciwległym kącie. Znów oparła się
wygodnie, oglądając przez szybę północne przedmieścia Londynu. Nie odwróciła
głowy na dźwięk otwieranych ostrożnie drzwi. Wiedziała, że to ów pan z korytarza
wszedł do środka, by z nią pogawędzić. Ciągle patrzyła zamyślona w okno.
— Pozwoli pani, że opuszczę szybę? — odezwał się Stephen Farr.
— Ależ dopiero co zamknęłam okno — odparła obojętnie, po angielsku biegle, lecz
z wyczuwalnym obcym akcentem.
W chwili milczenia, która potem nastąpiła, Stephen pomyślał: „Co za piękny głos.
Pełen słońca… Ciepły jak letnia noc”.
Pilar mówiła sobie w duchu: „Jaki ma miły głos, donośny i mocny. Bardzo mi się
podoba”.
— Pociąg jest przepełniony— zaczął Stephen.
— Niewątpliwie. Ludzie wyjeżdżają z Londynu, pewnie dlatego, że tam tak
mroczno.
Pilar nie wychowano wedle surowej zasady, że odezwanie się do nieznajomego z
pociągu to coś w rodzaju zbrodni. Gdyby zaś Stephen spędził młodość w Anglii,
zawahałby się pewnie przed nawiązaniem rozmowy z młodą dziewczyną, lecz on w
prostocie ducha uważał nawiązanie konwersacji za rzecz całkiem naturalną.
Uśmiechnął się z rozbrajającą szczerością i rzekł:
— Londyn to okropne miasto, prawda?
— O, tak Nie cierpię go.
— Ja również.
— Chyba nie jest pan Anglikiem?
Jestem Brytyjczykiem, ale przyjechałem z Afryki Południowej.
— No tak, to wszystko wyjaśnia.
— Czy pani też z zagranicy?
— Tak, z Hiszpanii.
— Z Hiszpanii! A więc jest pani Hiszpanką?
— Tylko półkrwi. Moja matka była Angielką. Dlatego tak dobrze mówię po
angielsku.
— Co pani sądzi o wojnie domowej? — spytał Stephen.
— Cóż za okropna rzecz! Tyle zniszczeń!
— A po czyjej pani jest stronie?
Pilar nie znała się zanadto na polityce.
— W mojej wiosce — wyjaśniła — mało mówi się o wojnie. Ona toczy się z dala
od nas. Rzecz jasna, alkad — jako urzędnik państwowy — jest po strome rządu, no a
proboszcz po stronie generała Franco… Ale całą resztę; obchodzą tylko własne
winnice i praca w polu; nikt nie ma czasu, żeby roztrząsać takie sprawy.
— A więc nie była pani świadkiem żadnej bitwy?
— W naszej okolicy nie, ale kiedy jechałam autem, widziałam mnóstwo ruin, a
także bomby lecące z nieba; jedna spadła na samochód obok, który stanął w
płomieniach, a inna zdruzgotała dom. Było na co popatrzeć!
Stephen zdobył się na wymuszony uśmiech.
— Czy to panią bawiło?
 
— Mieliśmy mnóstwo kłopotu — wyjaśniła Pilar — bo chciałam jechać dalej, a
tymczasem nasz szofer zginął.
Stephen zmierzył ją wzrokiem.
— Nie czuła pani żalu?
Ciemne oczy Pilar rozwarły się szeroko.
— Przecież każdy musi kiedyś umrzeć. Gdy śmierć nadchodzi z nieba, raz; dwa,
buum — trwa to tylko trochę szybciej i wnet jest po wszystkim. Raz się żyje, raz
umiera. Tak już bywa na świecie!
— Nie wygląda pani na pacyfistkę — zaśmiał się Stephen.
— Na co?
W słownictwie Pilar brakowało terminu, którym posłużył się jej rozmówca.
— Czy przebaczyłaby pani swym wrogom, signorina?
— Nie mam wrogów. Ale gdybym miała…
— No, co wtedy?
Stephen patrzył na nią zafascynowany okrucieństwem czającym się w kącikach
lekko wygiętych warg.
Pilar rzekła z powagą:
— Gdybym miała wroga… Gdyby ktoś nienawidził mnie, a ja jego…
poderżnęłabym mu gardło ot, w ten sposób…
Jej ręka wykonała gwałtowny gest, tak szybki i okrutny, że Stephen cofnął się.
— Ależ z pani krwiożercza istota!
Pilar odparła całkowicie naturalnym tonem:
— A co pan by zrobił ze swym wrogiem?
Stephen drgnął, potem spojrzał na nią uważnie, a wreszcie roześmiał się głośno.
— Sam nie wiem!
Pilar rzekła z naganą w głosie:
— Na pewno pan wie.
Stephen przestał się śmiać, westchnął i odparł półgłosem:
— Tak. Dobrze wiem, co bym zrobił.
A potem zmienił nagle ton.
— Co panią sprowadza do Anglii?
— Jadę do krewnych — rzekła z odcieniem afektacji w głosie. — Do moich
angielskich krewnych.
— Ach, tak.
Osunął się z powrotem na siedzenie i przypatrywał się jej przez jakiś czas,
rozmyślając, jak też może wyglądać jej rodzina i co pocznie ze swą hiszpańską
krewniaczką. Próbował wyobrazić sobie ową stateczną brytyjską familię
zgromadzoną razem w dzień Bożego Narodzenia.
— Czy ładnie jest w Afryce Południowej? — spytała Pilar.
Stephen zaczął mówić o swoim kraju. Pilar słuchała go z radością dziecka, któremu
opowiadają bajkę. Bawiły go jej naiwne — choć trzeźwe — pytania i z niejaką
przyjemnością przeistoczył swoją opowieść w bajecznie przesadną feerię.
Powrót pasażerów położył kres tej zabawie.
Stephen wstał, posłał Pilar uśmiech i ponownie skierował się na korytarz.
Gdy otwierał drzwi przedziału, odsunął się na bok, by przepuścić jakąś leciwą
damę, i wówczas spostrzegł nalepkę na egzotyczne walizie z plecionej słomki „Panna
Pilar Estravados”. Gdy to czytał z niedowierzaniem, dostrzegł nagle adres: „Gorston
Hall, Longdale, Addlesfield”.
Na wpół już odwrócony, zmierzył dziewczynę zaskoczonym i podejrzliwym
zarazem spojrzeniem. Wyszedł na korytarz i w zamyśleniu zapalił papierosa.
 
III
W dużym, niebiesko–złotym salonie Gorston Hall siedzieli Alfred Lee i jego żona
Lidia, rozważając plany na święta. Alfred był mężczyzną w średnim wieku, o
kanciastej sylwetce, miłej twarzy i łagodnych piwnych oczach. Głowę miał wciśniętą
w ramiona i sprawiał wrażenie człowieka ogarniętego inercją. Lidia za to tryskała
wręcz energią niczym rasowy pies myśliwski. Była nadzwyczaj szczupła, lecz jej
ruchy uderzały zwinnością i gracją. Jej drobna twarz wcale nie odznaczała się urodą,
lecz zdradzała swoistą dystynkcję, a głos był pełen uroku.
— Ojciec nalega. Nic nie poradzimy — odezwał się Alfred.
— Czy zawsze musisz mu się podporządkowywać? — spytała Lidia, hamując
zniecierpliwienie.
— On jest w bardzo podeszłym wieku, moja droga.
— Och, wiem, wiem!
— Zawsze spodziewa się posłuszeństwa.
Lidia odparła sucho:
— Nic dziwnego, bo zawsze mu ustępowano! Ale wcześniej czy później będziesz
musiał się mu przeciwstawić, Alfredzie.
— Co przez to rozumiesz?
Utkwił w niej wzrok, w którym widniało tyle przygnębienia i.lęku, że zagryzła
wargi i zawahała się, czy mówić dalej;
— Co przez to rozumiesz? — powtórzył.
Wzruszyła szczupłymi, zgrabnymi ramionami i rzekła, starając się dobierać słowa:
— Twój ojciec ma… despotyczne skłonności.
— Jest stary.
— I będzie jeszcze starszy, a zatem jeszcze bardziej despotyczny. Kiedy to się
wreszcie skończy? Już teraz pod każdym względem nami rządzi, nie wolno nam
nawet mieć własnych planów na święta, a jeśli się na nie ośmielimy, zawsze je musi
pokrzyżować!
— Ojciec sądzi, że jego wola jest najważniejsza — rzeki Alfred. — Pamiętaj, że
jest dla nas bardzo dobry.
— Bardzo dobry, też coś!
— Naprawdę bardzo dobry — głos Alfreda zabrzmiał surowo. Lidia odrzekła
chłodno:
— Masz na myśli to, że jest dla nas bardzo dobry… jeśli chodzi o pieniądze?
— Tak. Niewiele od nas żąda, a pieniędzy nigdy nie skąpi. Możesz wydawać, ile
chcesz na stroje i dom, a on bez szemrania płaci rachunki. Przecież nie dalej jak w
zeszłym tygodniu podarował nam nowy samochód.
— Przyznaję, twój ojciec jest bardzo hojny. Ale w zamian m to spodziewa się, że
będziemy mu posłuszni jak niewolnicy.
— Jak niewolnicy?
— A tak! To właściwe słowo! Ty już jesteś jego niewolnikiem, Alfredzie. Jeśli
chcemy wyjść, a on sobie tego nie życzy, zaraz wszystko odwołujesz i potulnie
zostajesz w domu. Jeśli znów, wedle jego kaprysu, mamy gdzieś wyjść, no to
idziemy… Brak nam własnego życia, brak niezależności.
Jej mąż odparł urażony:
— Proszę cię, Lidio, nie mów tak! To wielka niewdzięczność. Mój ojciec tyle dla
nas zrobił…
Lidia stłumiła ciętą odpowiedź, która cisnęła się jej na usta. Wzruszyła tylko
szczupłymi ramionami. Alfred odezwał się ponownie:
— Wiesz, Lidio, ojciec bardzo cię lubi…
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin