Close William T - Ebola.pdf
(
1121 KB
)
Pobierz
Close William T - Ebola
Od Autora
Yambuku jest miejscem istniejącym w rzeczywistości. Tam właśnie siostry
Zakonu Najświętszego Serca Marii Panny z Gravenwezel, we Flandrii, oraz ojcowie z
Scheut prowadzą duży, prężny ośrodek misyjny. Śmiertelna epidemia, spowodowana
nowym wirusem, zwanym Ebola, prawie doszczętnie wyniszczyła pod koniec tysiąc
dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku tę dynamiczną i efektywną placówkę,
będącą niegdyś oazą spokoju.
W czasie epidemii spędzałem w Republice Zairu ostatnie trzy miesiące, mojej
szesnastoletniej służby dla Zairczyków i ich Prezydenta, jako lekarz chirurg.
Ponieważ znałem ich język i zdobyłem wcześniej duże doświadczenie, dołączono
mnie do specjalnego zespołu, składającego się z mieszkańców Zairu oraz
obcokrajowców, którzy walczyli z tą chorobą.
Z czasem wydarzenia okresu epidemii oraz ludzie związani z jej odkryciem,
zarówno ci, którzy zmarli, jak i ci, którzy przetrwali, stali się dla mnie przedmiotem
badawczej pasji, a moje opowieści z tamtych czasów zawładnęły również wyobraźnią
mojej córki, Glenn Close. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym roku
pojechaliśmy do Europy, a następnie do Zairu i przez następne trzy lata zajmowałem
się badaniem ludzkich aspektów tej tragedii. W toku tych prac doszliśmy do wniosku,
że wpływ tej choroby na ludzi lasu i na misjonarzy jest historią wartą opowiedzenia.
Z początku dysponowałem tylko fragmentami informacji. Zacząłem je wplatać w
nagrania długich wywiadów z uczestnikami tych wydarzeń. Później uzupełniałem te
materiały prywatnymi listami, pamiętnikami oraz zapiskami naukowymi. Dodając do
tego moje własne spostrzeżenia i fakty będące owocem lat spędzonych w Zairze,
zebrałem materiał stanowiący podstawę mojej powieści.
W walkę z epidemią zaangażowane były setki ludzi o różnym pochodzeniu i
wywodzący się z różnych kultur. Niekiedy łączyłem dwie postacie w jedną;
większość dialogów jest zgodna z moimi wyobrażeniami, o czym wtedy mówiły te
osoby, a chronologia została nieco uproszczona. Wydarzenia jednak oraz ich wpływ
na tych, którzy zmarli, i na tych, którzy przetrwali, są prawdziwe.
Prolog
Lecisz na wschód, w stronę wybrzeża Afryki, sześć stopni poniżej równika;
wysokość trzydzieści parę tysięcy metrów nad poziomem morza. Dwadzieścia
minut przed osiągnięciem linii brzegowej woda staje się błotnistobrązowa od
gigantycznego fartucha szlamu i sproszkowanej roślinności, który szerokim
wachlarzem wdziera się w Atlantyk przy ujściu rzeki Kongo. Na horyzoncie kopuły
cumulusów kotłują się od cienkiej linii gorącej, zielonej mgiełki, aż po błękitne niebo.
Przed tobą widać łachy piasku wytyczające kierunek rzece. Po prawej, schowana w
małej zatoce, leży stara portugalska osada St. Antonio de Zaire, obecnie stanowiąca
część północno-wschodniej Angoli. Odpływ unieruchomił na piaszczystej plaży
szereg łódek.
Po lewej, kilkanaście kilometrów na północ, po drugiej stronie ławicy piasku, leży
wioska o nazwie Banana. Kilka palm chyli się pod naporem przybrzeżnego wiatru.
Wokół drewnianego mola skupiają się zardzewiałe, pofałdowane szopy i rząd chat.
Zairska łódź pilotowa wyruszyła z przystani, aby odbyć swą codzienną podróż na
wyspę Bulabemba strzegąc ujścia rzeki. Brzegowa bateria artyleryjska z czasu drugiej
wojny światowej, zamaskowana gęstą roślinnością, rdzewieje w szańcach. W starych
barakach przebywają bardzo ważni więźniowie polityczni. Woda koloru mocnej
herbaty obmywa pokryte plamami wybrzeże i płynie leniwie przez bagniste tereny
porośnięte gęstwiną mangrowców. Dwaj żołnierze wymachują karabinami w stronę
samolotu.
Odbijasz łukiem od gospodarstw, gdzie na soczystozielonych wyspach hoduje się
bydło, i dalej lecisz wzdłuż rzeki, która ciągnie się w głąb lądu, do Borna, pierwszego
miasta portowego, a następnie do Matadi. Tutaj rzeka się zwęża i nagle silniki
zaczynają wyć, gdy wspinasz się ponad pianę wyrzucaną przez katarakty w Kotle
Piekła. Są to pierwsze z wielu potężnych progów wyciętych w Górach Kryształowych
i ciągnących się przeszło dwieście kilometrów w głąb lądu. W najgłębszych,
najwęższych wąwozach gigantyczne wiry wciągają w swe odmęty całe drzewa i
wypluwają je jak wykałaczki.
Lecisz nisko nad Wyspą Małp, samotną wśród katarakt utworzonych przez
masywne głazy, spoczywające w korycie rzeki. Przed tobą znajduje się zairska
stolica, Kinszasa, i pierwsze katarakty Stanieya. Trzymasz się z dala od obozu
spadochroniarzy położonego obok ozdobionych fontannami ogrodów i zoo, które
należą do posiadłości prezydenta. Po prawej widać kwaterę główną wojsk i
ogołocony postument starego pomnika Henry’ego Mortona Stanieya. Za zatoką, gdzie
buduje się barki rzeczne, lecisz równolegle do prawego brzegu pokrytego
wypielęgnowanymi trawnikami. Tutaj, w rezydencjach ukrytych wśród dostojnych
palm i hibiskusów, z tarasami tonącymi w kwiatach bugenwilli i ogrodami
ocienionymi gąszczem mangowców, mieszkają ambasadorowie, i nieliczni wybrańcy
reżimu.
Teraz kierujesz się w stronę szeregów rdzewiejących barek rzecznych. Wzdłuż
południowego brzegu rozległego basenu Malebo, na gładkiej wodzie koloru koniaku,
między trawiastymi obszarami wypalonego przez słońce mułu, unoszą się kępy
fioletowych hiacyntów.
To właśnie tutaj dwumilionowa populacja Kinszasy mieszka w dzielnicach biedy
rozciągających się na przestrzeni trzydziestu kilometrów kwadratowych:
od rzeki do wzgórz strzegących równiny Bateke. Meldujesz się przez radio wieży w
Ndjili i lecisz na północny wschód, schodząc na sześćset metrów w dół. Przemyka ci
przed oczami opuszczona huta w Maluku: jeden z wielu pomników nieudolnego
planowania. Przelatujesz obok świętej, brunatnej przecinki na zalesionych wzgórzach,
zamieszkanej przez
ndoki —
złe duchy, które strzegą wejścia do basenu — i dalej,
tam gdzie atramentowe wody Czarnej Rzeki wpadają do Konga.
Od brzegu odbija długa, lśniąca piroga, której burty wystają zaledwie kilkanaście
centymetrów nad poziomem wody. Na dziobie i rufie wąskiej łodzi stoją wysocy,
szczupli mężczyźni w długich spodniach i rozpiętych koszulach, a między stertami
manioku i suszonych ryb siedzi kobieta ubrana na targ w czerwoną, bawełnianą
spódnicę do kostek. Mężczyźni pochylają się, ich silne ramiona i barki równomiernie
przeciągają przez wodę długimi wiosłami.
Gdy rzeka rozszerza się, lecisz wzdłuż głównego nurtu, który wije się między
zalesionymi wyspami. Dzikie bawoły, pasące się na bagnistej polance, podrzucają
głowami i biegną, aby się skryć. Byk broni swojego terenu, gotów do ataku, po czym
zasłania go skrzydło. Wspinasz się na cztery tysiące metrów i przyjmujesz kurs ponad
lasem, do Mbandaka, stolicy Prowincji Równikowej. Po godzinie, na wschodzie, w
oddali, za bagniskami i lasem, błyszczy jezioro Tumba, a pod spodem przesuwa się
powoli Irebu, gdzie więziono katangijskich żandarmów, którzy wymarli z powodu
malarii i odwodnienia. Tuż przed tobą Ubangi wpływa od północy do Konga. Za pięć
minut przekroczysz równik. Meldujesz się wieży w Mbandaka i lecisz wzdłuż
wielkiej rzeki, która ma teraz przeszło cztery kilometry szerokości na północny
wschód, a następnie na wschód, gdzie wpada do niej więcej dopływów z dorzecza
Konga. W ciągu następnej godziny znajdujesz się nad miasteczkiem Bumba. Teraz
lecisz na północ, do odległego o osiemdziesiąt kilometrów Yambuku.
Spoglądasz w dół na zieloną osłonę skrywającą ziemię — część ogromnego terenu
potężnych drzew i bagnisk, które tworzą pas dżungli na kontynencie afrykańskim. To
jest las równikowy, gdzie masywne drzewa spychają szerokolis-
tne poszycie do wilgotnej gleby, gdzie kanelury pni rozrastają się na kształt przypór,
które wiją się po podmokłej ziemi, od podstawy drewnianych gigantów. Pnie
wspinają się poprzez dolne partie lasu na wysokość czterech lub więcej metrów,
zanim rozrosną się w rozłożyste korony. Przy ziemi panuje półmrok, a w powietrzu
dusznym i nieruchomym unosi się wilgoć. Jest cicho, tym wyraźniejsze wydają się
nawoływania niewidocznych ptaków, krzyki małp i odgłosy owadów.
Schodzisz na trzysta metrów i okrążasz wioskę i Katolicką Misję Yambuku, wyciętą z
dżungli przez belgijskich misjonarzy w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym roku.
Od lat jej kościół i szkoły, a później szpital, służyły ponad sześćdziesięciu tysiącom
mieszkańców tego regionu. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku
szpital miał 120 łóżek i zatrudniał siedemnas-toosobowy personel medyczny; lekarza
nie było, ale pracowali tam doskonale wyszkoleni zairscy asystenci medyczni i trzy
flamandzkie zakonnice pielęgniarki. Aktywnie działała służba prenatalna i
położnictwo, a ambulatorium udzielało pomocy kilku tysiącom osób miesięcznie.
W późnych latach siedemdziesiątych Zair usiłował wydostać się z grzęzawiska
„zairianizacji” — eufemistyczny termin na wywłaszczanie — po którym nastąpiła
„radykalizacja”, kiedy to siły kierujące państwem próbowały naprawić niektóre z
bardziej rażących nadużyć wobec współobywateli. Firmy, duże i małe, zostały
przejęte przez prezydenta Mobutu oraz część jego rodziny i popleczników.
Wynikające z tego faktu niewłaściwe zarządzanie spowodowało chaos adminis-
tracyjny i katastrofę gospodarczą w kraju, i tak już wykorzystanym bez reszty przez
garstkę prominentów. Jednakże, we wrześniu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego
szóstego roku, prezydent podjął dalekosiężne wysiłki mające na celu naprawienie
poczynionego zła. Zachęcano obcych inwestorów, aby ponownie objęli swoje
plantacje, fabryki i firmy, obiecując im odzyskanie sześćdziesięciu procent aktywów.
Jednak gospodarce i usługom dla ludności zadane zostały potężne ciosy. Fundusze
państwowe, przeznaczone na podstawowe dostawy i utrzymanie przedstawicielstw
rządowych we wszystkich sektorach, odpływały na prywatne konta w Szwajcarii i
wydawane były na prestiżowe monumentalne budowle i odrzutowce dla wojska.
Szkoły świeciły pustkami, w szpitalach nie było leków ani instrumentów, a drogi, nie
naprawiane po uszkodzeniach spowodowanych porą deszczową, uniemożliwiały
dostęp do ogromnych obszarów interioru. Poza stolicą kraj wracał do buszu. Zair
zyskał reputację rejonu, w którym, o ile byłoby to w ogóle możliwe, trudno jest
pracować.
Misja Yambuku, ze szkołami, gospodarstwami rolnymi i szpitalem, wciąż była wyspą
prężnego, skutecznego działania w środku gęstego, przesiąkniętego deszczem lasu
równikowego. Pod koniec sierpnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego
roku ze szpitala w Yambuku zaczęła rozprzestrzeniać się śmiertelna choroba
krwotoczna, znana później pod nazwą gorączki Ebola, pustosząc misję i okoliczne
wioski. W oazie spokoju i ładu zapanowała groza i śmierć.
Rozdział l
Nocna burza ochłodziła powietrze. Szara mgła spowiła wierzchołki drzew wokół
misji. Dzień rozpoczął się o piątej porannymi modlitwami i śniadaniem w refektarzu.
W chlebie znajdowały się robaki, które wylęgły się w mące. Moczono go w mocnej,
uprawianej na miejscu kawie, której ziarna suszono na słońcu, na betonowej płycie
przed domkiem gościnnym. Siostry Najświętszego Serca Marii Panny, małego zakonu
żeńskiego, pochodzące z flamandzkich gospodarstw wiejskich w pobliżu Antwerpii, z
apetytem jadły kozi ser, plastry bekonu z farmy misyjnej i nieodłączne banany. Z
kościoła, gdzie ojciec Dubonnet odprawiał mszę, dochodziło rozkołysane
współbrzmienie afrykańskiego chóru i rytmu bębnów. Ścieżką, pomiędzy wysokimi
rzędami palm zasadzonych przez pierwszych flamandzkich kolonistów, jakiś chłopak
prowadził chude krowy o szerokich, ostro zakończonych rogach. Minąwszy cmentarz,
na którym spoczywali biali katoliccy misjonarze, chłopak ospałym krokiem wszedł na
dzikie pastwisko, przed laty wydarte dżungli. Chłopiec wspiął się na szczyt
ogromnego kopca termitów, żeby popatrzeć, jak słońce wstaje ponad mgłą.
Na ciemne, lśniące liście mangowców rosnących obok zabudowań misji padło
poranne słońce. W zbudowanych z żółtej cegły pawilonach szpitalnych zaczynał się
ruch. Młoda dziewczyna, niosąca wiadro z pomyjami, wypędziła kurę z oddziału
położniczego i udała się za budynek, żeby opróżnić kubeł w wysokiej trawie. Na
ścieżce, która łączyła szpital z klasztorem, przystanęła kobieta prowadząca starca,
żeby spytać jednego z pracowników o drogę do poradni. Z tyłu klasztoru przez
odsłonięte patio dzieci wlokły się z ociąganiem z sal sypialnych do klas. Inne bawiły
się w klaskanie i skakanie, jeszcze inne się temu przyglądały. Na tylnej werandzie
ostro zadźwięczał dzwonek, a zza rogu szkoły, na czerwonej vespie bez tłumika
brawurowo wyjechała zakonnica. Dzieci zaczęły podskakiwać, krzycząc radośnie:
„Wero,
oyeh\
Wero,
noki-noki”. Noki-noki —
szybko, szybko
—
było przydomkiem,
jaki nadały siostrze Weronice. Zeskakując ze skutera obciągnęła skromnie szarą
spódnicę. Uczniowie uciekali przed jej śmiechem, gdy klaskała w dłonie i zaganiała
ich do środka, krzycząc
noki-noki.
Po drugiej stronie podwórka siostra Augustyna,
matka przełożona, wzruszyła ramionami i szarpnęła sznurem dzwonka.
Afrykańscy pracownicy misji czekający w kolejce przed gabinetem Augustyny
powitali ją cichym
Mbote, ma merę,
gdy przeszła obok nich i usiadła za biurkiem.
Wzywała ich po kolei do siebie, pojedynczo, stawali przed nią i otrzymywali
polecenia, porady lub odpowiedzi na pytania. Augustyna miała posturę flamandzkiej
chłopki, szerokie ramiona i obfity biust. Czarne włosy widoczne spod welonu
przeplatała siwizna.
Siostra Weronika przekazała opiekę nad dziećmi zairskim nauczycielom i
pospieszyła do klasztoru, do biura swojej przełożonej. Przed biurkiem Augustyny
stała kobieta z sinym, podpuchniętym okiem.
— Sama porozmawiam z twoim mężem — rzekła Augustyna. Kobieta odwróciła
się i wyszła z posępnym wyrazem poturbowanej twarzy, poprawiając luźną
spódnicę i zgarniając ją w pasie.
— Znasz jej męża? — spytała Weronika.
— Tylko z widzenia.
— To jeden z grabarzy. Jak się upije, to prawdziwe zwierzę.
— Porozmawiam z nim — odparła Augustyna. — Siostro...
— Nie zdążę na radio — przerwała Weronika. — Masz coś do Lisala? — W wieku
czterdziestu pięciu lat niewysoką, ale kształtną figurę Wery wypełniała energia i
zapał do życia.
— Tak. Powiedz im, że potrzebujemy paliwa do generatora. Poproś, aby nam
przysłali więcej niż dwie baryłki, żeby nam nie zabrakło.
— Coś jeszcze? Mam listę dostaw, którą chcę im podać.
— Jeszcze jedna sprawa, Weroniko. Usiądź.
— Spóźnię się na radio.
— Wiem. Już to mówiłaś.
Weronika usiadła i głęboko odetchnęła.
— Teraz lepiej. Uspokój się. Robisz więcej hałasu niż wszystkie dzieci razem
wzięte. I jak ci już niejednokrotnie mówiłam, musisz naprawić rurę wydechową
w tej vespie.
— Napisałam do mojego ojca. Jeśli po drodze nie ukradną nowego tłumika, Luc
sprawi, ze skuter będzie mruczał jak kotek.
— W porządku. Idź, połącz się z Lisala — powiedziała Augustyna kręcąc głową.
Weronika wypadła z biura i przemknęła obok siostry Antonii, która przylgnęła do
muru i podniosła wzrok do nieba. Nie zwracając uwagi na czekających Afrykanów,
Antonia wepchnęła głębiej bluzkę i wygładziła spódnicę na płaskich pośladkach, po
czym podeszła do drzwi Augustyny. Zastukała delikatnie, niemal przepraszająco.
— Wejdź, siostro — odezwała się matka przełożona.
Antonia weszła przesadnie skromnym krokiem. Czekała z lekko przekrzywioną
głową, kontemplując misternie wyrzeźbioną w drewnie figurkę Matki Boskiej na
biurku Augustyny i myśląc o instrukcjach na cały dzień, które zaraz miała otrzymać.
Małe oczki i wąski nos nadawały jej wygląd myszki.
— Jak już pomożesz Lucie przy nowych matkach, musisz pomóc Ferminie przy
remanencie w aptece. Po południu lepiej znowu policz pościel w pralni.
— Dobrze — odparła Antonia z lekkim skinieniem głowy.
— Czy czegoś potrzebujesz, siostro? Czy mogę coś dla ciebie zrobić? — spytała
Augustyna.
— Absolutnie nie. Jestem zadowolona ze swojej pracy, ale dziękuję za pytanie —
odparła Antonia.
Zrobiła krok do tyłu, obróciła się i, ze złożonymi rękami, jakby przed chwilą
otrzymała komunię, poszła do drzwi. Augustyna popatrzyła, jak wychodzi,
przewróciła papiery na biurku, po czym wezwała Casimira. Pracz, ubrany w koszulę
khaki, szorty i biały fartuch, podszedł nieśmiało. Jego pociągła, smutna twarz
stanowiła preludium do kolejnego sprawozdania o zaginionych prześcieradłach i
powłoczkach. Augustyna była przekonana, że sprzedawał pościel w Yandongi, ale
nigdy nie udało jej się przyłapać go na kradzieży.
Weronika włączyła radio. Monotonny głos Julesa, księdza, który regularnie
kontaktował się ze wszystkimi misjami katolickimi w prowincji, wypełnił pokój
wielkości szafy. Jules wywoływał wszystkie stacje w kolejności alfabetycznej i był
gdzieś przy „M”. Co chwila, na tle zakłóceń, zmieniało się natężenie i tonacja
odbioru. Wera poprawiła regulatory na starej stacji nadawczo-odbiorczej i odbiór
nieco się poprawił. Sprawdziła poziom wody w dwóch starych akumulatorach, które
zasilały to niepewne powiązanie ze światem zewnętrznym, i zanotowała w pamięci,
że musi je napełnić, zanim uruchomiony zostanie na kilka godzin po zachodzie słońca
generator przy źródle. Weronika lubiła majstrować przy pokrętłach i pilnować, żeby
akumulatory były napełnione deszczówką, ale czasami odnosiła wrażenie, że prośby i
dyrektywy, przekazywane przez radio z Lisala, zakłócają ich pracę w misji, a ojciec
Jules nie tolerował żadnych dyskusji. Siostra Lucie, akuszerka w szpitalu i najlepsza
przyjaciółka Weroniki, potrafiła go doskonale naśladować. Twierdziła, że jak łączy
się z Niebiosami, nawet anioły zatrzymują się, żeby słuchać. Weronika usiadła na
taborecie i, czekając, spoglądała na teren misji. Zbliżająca się pora deszczowa miała
być jej dwudziestą spędzoną w Yambuku.
W czasie powstania, gdy większość z tych, którzy potrafili czytać i pisać, została
zabita, ludność była zniechęcona lub zbyt przerażona, żeby wrócić na pola. Weronika
powiedziała wtedy księżom: „Nie ma sensu zachęcać czarnych do modlitwy, gdy
Plik z chomika:
ssaaggaa
Inne pliki z tego folderu:
Close William T - Ebola.pdf
(1121 KB)
Inne foldery tego chomika:
Cabot Meg
Cadigan Pat
Caidin Martin(McCoy Max)
Caldwell Erskine
Callison Brian
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin