Cook Robin - Gorączka.pdf

(1001 KB) Pobierz
Cook Robin - Goraczka
ROBIN COOK
Gorączka
(Przekład: Marek Mastalerz)
data pierwszego wydania oryginalnego: 1982
data wydania polskiego: 1993
 
Dla uczczenia radości życia rodzinnego
- zapoczątkowanej przez moich rodziców,
a teraz dzielonej z żoną
 
PROLOG
Trujące cząsteczki benzenu wtargnęły do szpiku kostnego narastającym
strumieniem. Rozprowadzony przez krew obcy związek chemiczny przeniknął
między cienkimi beleczkami kostnymi do najdalszych zakątków delikatnej tkanki.
Przypominało to najazd rozszalałej hordy barbarzyńców na Rzym, a rezultaty były
równie katastrofalne. Skomplikowana tkanka szpiku, mająca za zadanie produkcję
większości komórkowych składników krwi, uległa najeźdźcy.
Cząsteczki benzenu dostały się do wszystkich komórek szpiku wystawionych
na jego działanie, przenikając przez błony komórkowe jak nóż przez masło. Krwinki
białe czy czerwone, dojrzałe czy młode - wszystko jedno, W niektórych komórkach,
do których zdołało przeniknąć jedynie niewiele cząsteczek benzenu, układy
enzymatyczne zdołały poradzić sobie z najeźdźcą. W zdecydowanej większości
doszło do natychmiastowego zniszczenia błon wewnątrzkomórkowych.
W ciągu kilku minut stężenie benzenu wzrosło tak gwałtownie, że tysiące
trujących cząsteczek przeniknęło do mieszczących się w szpiku najistotniejszych dla
jego funkcjonowania komórek - tak zwanych komórek pnia, dzielących się
nieustannie, i służących jako źródło składników komórkowych krążących we krwi.
Ich czynność świadczy o milionach lat ewolucji, której są wynikiem. Co chwila
rozgrywa się w nich niewiarygodna tajemnica życia, przechodząca najśmielsze
naukowe marzenia. Cząsteczki benzenu na chybił trafił przenikały do raptownie
mnożących się komórek, zakłócając powielanie molekuł DNA. Większość tych
komórek albo nagle obumierała wskutek rozprzęgnięcia się wewnętrznych pętli
kontroli, albo zamiast umierać zaczynała się niepohamowanie rozmnażać.
Oczyszczony z cząsteczek benzenu kolejnymi porcjami krwi tłoczonej przez
serce szpik mógł wrócić całkowicie do normy - z wyjątkiem jednej komórki pnia.
Komórka ta przez lata pilnie wytwarzała białe ciałka krwi, których celem jest - o
ironio - ochrona ustroju przed obcymi, wrogimi organizmami. Benzen, który wniknął
do jej jądra, wywołał uszkodzenie ściśle określonego odcinka DNA, nie powodując
jednak jej obumarcia, ale zakłócając równowagę pomiędzy mnożeniem się a
dojrzewaniem. Komórka natychmiast podzieliła się. To samo uczyniły komórki
potomne, nie słuchając już bliżej nam nie znanych sygnałów kontrolnych, każących
im dojrzewać i przekształcać się w zwykłe krwinki białe. Spełniały jedynie nakaz
 
natychmiastowego reprodukowania siebie samych. Choć w obrębie szpiku mogłyby
ujść za normalne, w rzeczywistości różniły się od innych młodych krwinek białych.
Nie występowała u nich zwykła skłonność do adhezji - zlepiania się z innymi
komórkami - za to w zastraszającym tempie samolubnie pochłaniały składniki
odżywcze. Stały się pasożytami organizmu, z którego pochodziły.
Po zaledwie dwudziestu podziałach tych wyłamujących się spod prawa
komórek było ponad milion. Po dwudziestu siedmiu podziałach ich liczba
przekroczyła miliard; wówczas zaczęły się odrywać od reszty klonu. Strumyczek
komórek przenikających do krwiobiegu przekształcił się w równy potok, a ten w
powódź. Wyrzucone poza szpik komórki osiedlały się w całym organizmie i zaczęły
tworzyć kolonie. Po czterdziestu podziałach było ich już z górą trylion.
Tak w organizmie Michelle Martel rozpoczęła się 28 grudnia, dwa dni po jej
dwunastych urodzinach, ostra, gwałtownie postępująca białaczka mieloblastyczna.
Dziewczyna nie miała pojęcia, co się z nią dzieje; wiedziała jedynie, że ma gorączkę.
 
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zimny styczniowy poranek powoli rozlewał się po skutym mrozem
miasteczku Shaftesbury w stanie New Hampshire. W miarę jak zimowe niebo powoli
jaśniało, cienie niechętnie ustępowały, obnażając monotonną szarą powłokę chmur.
Zanosiło się na śnieg i pomimo zimna w powietrzu czuć było wilgoć -
przypominającą, że niedaleko na wschód leży Atlantyk.
Czerwone ceglane budynki starego Shaftesbury tuliły się do rzeki Pawtomack
niczym widmo przeszłości. Rzeka stanowiła ostoję, życiodajny strumień miasta; brała
początek z ośnieżonych Gór Białych i na południowym wschodzie wpadała do morza.
Gdy docierała do miasta, jej gładki bieg przerywały rozpadająca się tama i nieczynne
już koło starego młyna. Wzdłuż brzegów rozciągały się kwartały pustych zabudowań
fabrycznych, pozostałości z czasów, gdy tkalnie Nowej Anglii stanowiły centrum
przemysłu włókienniczego. Na południowym krańcu miasta u początku Main Street,
ostatni ceglany budynek zajmowała obecnie fabryka pod nazwą Recycle Ltd,
zajmująca się przetwarzaniem odpadów gumy, plastyku i winylu. Strużka szarego,
kwaśnego dymu unosiła się z komina o fallicznym kształcie i stapiała z chmurami.
Nad całą okolicą wisiał odstręczający, dławiący smród palonego plastyku i kauczuku.
Fabrykę otaczały ze wszystkich stron sterty używanych opon, niczym odchody
jakiegoś gigantycznego potwora.
Na południe od miasta rzeka toczyła swe wody przez łagodne, zalesione
wzgórza oraz pokryte śniegiem pastwiska, ogrodzone trzysta lat temu murkami z
kamieni przez pierwszych osadników. Sześć mil dalej zataczała łagodny łuk ku
wschodowi, tworząc idylliczny sześcioakrowy półwysep, na środek którego rzeczna
odnoga doprowadzała wodę do płytkiego stawu. Za stawem wznosiło się wzgórze
zwieńczone wiejskim domem w stylu wiktoriańskim, z białymi framugami okien,
dachem ze szczytami i piernikowymi zdobieniami. Długi kręty podjazd obsadzony
dębami i klonami prowadził w dół do międzystanowej autostrady nr 301, biegnącej na
południe do Massachusetts. Dwadzieścia pięć jardów na północ od domu znajdowała
się zniszczona kaprysami aury stodoła okolona kępą iglastych drzew. Na skraju stawu
stała na palach miniaturowa wersja domu - szopa zamieniona w domek zabaw.
Ten piękny nowoangielski krajobraz mógłby wyglądać jak wyjęty ze
styczniowej ilustracji do kalendarza, gdyby nie jeden szczegół w stawie nie było ryb,
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin