Cooper James Fenimore - Sokole Oko 04 - Pionierzy.pdf
(
724 KB
)
Pobierz
Cooper James Fenimore - Sokole
Pięcioksiąg Przygód Sokolego Oka
Pogromca Zwierząt Ostatni Mohikanin Tropiciel Siadów Pionierowie
Preria
James Fenimore Cooper
Pionierowie
Przełożył Tadeusz Evert
Warszawa 1990
iskry
Tytu) oryginału The Pioneers
Opracowanie graficzne Janusz Wysocki
Teksty poetyckie przełożył Włodzimierz Lewik
Redaktor Monika Dutkowska
Redaktor techniczny Anna Kwaśniewska
Korektor Grażyna Henel
Wydanie VI (I skrócone)
For the Polish edition copyright (c) by Państwowe Wydawnictwo
"Iskry", Warszawa 1990
ISBN 83-207-1198-3
Państwowe Wydawnictwo "Iskry", Warszawa 1990 r.
Nakład 69 800 + 200 egz. Ark. wyd. 17,6. Ark. druk. 19.
Papier offset, kl. V, 70 g, 61 cm (rola). Rzeszowskie
Zakłady Graficzne. Zam. nr 5044/88 A-97.
Z I. A
Zima nadchodzi, żeby rok markotny Smęfnie obdarzyć codziennym
orszakiem Burz, chmur i mgławic...
Thomson
Niedaleko środka Stanu Nowy Jork rozciąga się spory szmat ziemi,
którego powierzchnię kształtują na przemian góry i doliny. Z tych
właśnie wzgórz wypływa rzeka Delawar. Stąd też z przezroczystych
jezior, z tysiąca źródeł owej okolicy biorą początek liczne
strumienie Susąuehanny, które wijąc się dolinami łączą się wreszcie w
jedną z naj-dumniejszych rzek Stanów Zjednoczonych. Góry są
przeważnie uprawne aż po szczyty, ale nie brak w tych stronach
również zboczy górskich najeżonych skałami. To przydaje krajobrazowi
wiele malowniczości i romantycznego uroku. Doliny są wąskie, żyzne i
uprawne; w każdej z nich wije się strumień. Piękne kwitnące osiedla
wznoszą się nad brzegami małych jezior i w tych miejscach nad
rzeczkami, gdzie manufaktury najłatwiej mogą się rozwinąć. W dolinach
i w górach, nawet na ich szczytach pełno jest farm schludnych, dobrze
urządzonych i dostatnio zagospodarowanych. Drogi biegną we wszystkich
kierunkach: od dolin o uroczych i gładkich dnach aż do najbardziej
urwistych i krętych przełęczy. Człowiek wędrujący tym górzystym
krajem co parę mil napotyka akademię* lub szkołę niższego stopnia.
Obfitość przybytków kultu boskiego świadczy, że mieszka tu lud
obyczajny i skłonny do medytacji, a rozmaitość kościołów i ich
obrządku wypływa niewątpliwie z niczym nie skrępowanej wolności
sumienia. Słowem, okolica ta na każdym kroku świadczy, jak wiele
można dokazać, nawet w surowym klimacie i dzikim kraju, pod rządem
łagodnych praw, i wówczas, gdy każdemu leży na sercu dobro ogółu,
którego jest cząstką. Wysił-
Akademia - szkoła publiczna, drugi stopień nauczania powszechnego.,
kom pionierów, pierwszych osadników, dzielnie potem sekundował
mozolny i uparty trud farmerów. Trudno uwierzyć, że zaledwie
czterdzieści lat temu* kraj ten porastała puszcza.
Nasza opowieść zaczyna się w roku 1793. To znaczy mniej więcej w
siedem lat po założeniu jednego z pierwszych osiedli, które
przyczyniły się do tak bajecznego przeobrażenia i rozwoju
wspomnianego na początku kraju.
Tuż przed zachodem słońca, pewnego jasnego, mroźnego grudniowego
dnia, pod górę jechały sanie, nazywane tu sleigh*. Pogoda była
niezwykle piękna. Na błękitnym niebie żeglowały najwyżej dwie lub
trzy chmury rozjaśnione refleksami światła odbitego w śniegu, który
grubą pokrywą zaścielał ziemię. Droga wiła się nad stromym urwiskiem.
Jej wewnętrzny skraj przebiegał wzdłuż skał podciętych dla
poszerzenia drogi na ówczesne potrzeby, a zewnętrzny wspierał się na
rusztowaniu z bali. Dwie koleiny, dwustopniowej głębokości, w których
z trudem mieściły się sanie, znaczyły drogę. W dolinie, o kilkaset
stóp poniżej, leżała polana, czyli "wyrąb", na której widać było
powstającą osadę. Sam szczyt jednak wciąż porastała puszcza. Mroźne
powietrze skrzyło się miliardami klejnotów, a sierść kasztanów
wprzęgniętych w sanie gęsto pokryła się szadzią. Z ich nozdrzy
buchała para, a wszystko wkoło, jak i każdy szczegół stroju
podróżnych, wyraźnie wskazywało na ostrą zimę w tych górach.
Uprząż koni, matowoczarną, w porównaniu z dzisiejszą - błyszczącą
lakierem, zdobiły wielkie mosiężne skuwki i sprzączki. W ukośnych
promieniach słońca świecącego przez korony drzew lśniły one jak
złote. Na gęsto nabitych główkami gwoździ wielkich siodłach,
nałożonych na czapraki, wznosiły się cztery kwadratowe wieżyczki,
przez które biegły lejce do rąk woźnicy, dwudziestoletniego Murzyna.
Mróz pocętkował mu z natury lśniącoczarną twarz, a z dużych,
błyszczących oczu wycisnął łzy: daninę, którą w tym kraju synowie
Afryki zawsze musieli, składać. Lecz mimo to woźnica uśmiechał się
pogodnie na myśl
Autor pisał tę powieść w roku 1823 (przyp. autora). ,
'
Sleigh - tak w Stanach Zjednoczonych nazywają pewien rodzaj sanek.
Nazwa ta prawdopodobnie przyszła z zachodniej Anglii, gdzie znany
jest ten typ pojazdów. Amerykanie odróżniają sleigh od zwykłych
sanek: płozy sleigh mają żelazne okucia. Sleigh bywają jedno- iub
dwukonne. Jednokonne mogą być cutter, w których dyszle pozwalają
koniowi iść koleiną, albo pung czy taw-pung, o jednym dysziu, albo
też gumper - proste sanie sklecone w nowych osiedlach dla doraźnych
celów. Sanki amerykańskie są przeważnie' bardzo eleganckie, chociaż w
miarę wycinania lasów i, co za tym idzie - łagodnienia klimatu, ten
rodzaj lokomocji zanika (przyp. autora).
0 bliskości domu, jego cieple i wigilijnych radościach. Sanie były
wielkie, wygodne, staroświeckie i mogły pomieścić całą rodzinę, ale
teraz siedziało w nich tylko dwoje pasażerów, nie licząc Murzyna. Z
zewnątrz były pomalowane na delikatną zieleń, od wewnątrz - na
płomienną czerwień, niewątpliwie po to, by w tym mroźnym klimacie
stworzyć atmosferę ciepła. Oparcie i całe wnętrze wymoszczono
olbrzymimi skórami bawołów, obszytymi frędzlami z czerwonego
materiału. Skóry te otulały też nogi podróżnych - mężczyzny w kwiecie
wieku
1 młodej dziewczyny na progu życia. O mężczyźnie można tyle tylko
powiedzieć, że był krzepkiej budowy, bo nic więcej nie dało się
dojrzeć spod szczelnie okrywającej go zimowej odzieży. Miał na sobie
szeroki i długi płaszcz obficie obszyty futrem, w który otulił się po
uszy; głowę nakrył kunią czapką podbitą safianem. Nauszniki opuścił
na uszy i zawiązał pod brodą czarną taśmą. Z czubka tej czapki zwisał
kuni ogon, z fantazją opadający na ramiona podróżnego. Z na pół
odsłoniętej twarzy widać było, że jest to przystojny mężczyzna, a
duże niebieskie oczy zdradzały niezwykłą inteligencję, zmysł humoru i
pogodne, dobroduszne usposobienie.
Jego towarzyszka dosłownie tonęła w futrach i jedwabiach, które
wyglądały spod wielkiego i obszernego, najwidoczniej męskiego palta
na grubej flanelowej podszewce. Czarny jedwabny kaptur, podbity
puchem, ukrywał jej twarz, pozostawiając tylko mały otwór do
oddychania, przez który czasem można było dojrzeć parę błyszczących,
żywych L czarnych jak smoła oczu.
\
Ojciec i córka (bo takie więzy łączyły oboje podróżnych) zbyt byli
zamyśleni, by przerwać ciszę, czasem tylko mąconą skrzypieniem sań
lekko sunących po śniegu. Ojciec przypominał sobie, jak to jego
nieboszczka żona cztery lata temu, niechętnie rozstając się z
jedynaczką, tuliła ją do serca. Zgodziła się na tę rozłąkę, bo
wówczas ich córka mogła się kształcić tylko w Nowym Jorku. A w parę
miesięcy później umarła mu żona - ta jedyna towarzyszka samotności.
Był jednak zbyt trzeźwym ojcem, by przerwać edukację córki, odebrać
ją ze szkoły i sprowadzić do głuszy, w której sam żył.
Myśli córki nie były tak melancholijne. Dziwiły ją i radowały nowe
widoki, które odkrywały się przed nią za każdym zakrętem drogi.
Podróżni nie czuli wiatru, ale wierzchołki jodeł kołysały się
majestatycznie, a ich żafosny i płaczliwy poszum doskonale
harmonizował ze smętnym krajobrazem.
.
Sanie ujechały już kawał drogi po równym śniegu, dziewczyna ciekawie
a może nawet lękliwie wpatrywała się w głąb lasu, gdy nagłe pod jego
stropem rozległo się donośne i przeciągłe ujadanie, jakby spuszczonej
sfory psów. Mężczyzna natychmiast zawołał do Murzyna:
- Stań, Aggy! To stary Hektor. Poznam go wśród tysięcy głosów!
Skórzana Pończocha skorzystał z pięknego dnia i poluje z psami w tych
górach. Widzę przed nami ślady jelenia. Bess, jeżeli nie boisz się
huku, obiecuję ci wspaniałą pieczeń na Boże Narodzenie!
Radosny uśmiech rozpromienił zmarznięte oblicze Murzyna. Zatrzymał
konie i począł zabijać zdrętwiałe ręce. Jego pan zaś zerwał się.
odrzucił na bok okrywające go skóry i wyskoczył prosto w zaspy.
W mgnieniu oka podróżny wydostał dubeltówkę ptaszniczkę spod licznych
kufrów i puzder. Zdjął grube, wełniane rękawice naciągnięte na
futrzane, badawczym okiem spojrzał na panewkę i właśnie ruszył
naprzód, gdy usłyszał szelest zwierza przedzierającego się przez las.
Po chwili ujrzał tuż przed sobą wspaniałego kozła, który wychynął
nagle i jak błyskawica pognał przed siebie, ale podróżny był zbyt
wytrawnym myśliwym, by się tym speszyć. Zmierzył i pewną ręką
pociągnął za - cyngiel, a kiedy zwierzę, najwidoczniej nie draśnięte
i nawet nie przestraszone, pędziło dalej, lekko przesunął za nim Iuf4
i po raz drugi pociągnął za cyngiel nie odrywając kolby od ramienia,
lecz i tym razem
Chybił.
Wypadki te rozegrały się tak szybko, że zaskoczyły dziewczynę
podświadomió radującą się, że jeleń, który jak meteor przeciął im
drogę, uciekł szczęśliwie. Ale radość była przedwczesna, bo zaraz
usłyszała krótki, suchy trzask wystrzału, zupełnie inny od pełnego i
grzmiącego huku strzelby jej ojca. W tej samej chwili jeleń
podskoczył wysoko i po drugim strzale, takim jak pierwszy, padł
koziołkując po zamarzniętym śniegu. Niewidoczny myśliwy krzyknął
tryumfalnie, a po chwili dwóch mężczyzn wyszło z zasadzki zza drzew.
- Ha! Natty, nigdy bym nie strzelił, gdybym wiedział, że pan siedzi
w zasadzce - zawołał podróżny zmierzając ku powalonemu
• zwierzęciu. Rozradowany Murzyn ruszył saniami za nim. - Nie mogłem
jednak wytrzymać, bo szczekanie Hektora zbyt mnie podnieciło. Nie
wiem, czy trafiłem jelenia.
- Nie, nie, panie sędzio - odparł myśliwy chichocząc wewnętrznie, a
z jego rozradowanej miny wyraźnie wynikało, że jest pewien swego. -
Spalił pan proch tylko po to, by rozgrzać sobie nos w tym
mroźnym wieczornym powietrzu. Czy sądził pan, że z tej pukawki uda
się panu powalić dorodnego kozła, któremu Hektor i suka wsiedli na
ogon? Na moczarach ustrzeli pan pełno bażantów, a zięby latają tuż
pod pańskimi drzewami. Może im pan sypać okruchy i strzelać do nich
co dzień, ile dusza zapragnie. Jeżeli jednak wybiera się pan na kozła
albo ma pan chętkę na szynkę z niedźwiedzia, musi pan wyjść ze
strzelbą o długiej lufie i użyć dobrze natłuszczonego flejtucha. Bo
inaczej spali pan więcej prochu, niż zdobędzie mięsa.
Mówiąc to przesunął wierzchem gołej dłoni po koniuszku nosa i znów
rozwarł wielkie usta w cichym śmiechu.
- Strzelba bije dobrze, Natty, i powaliła już niejednego jelenia -
odparł podróżny śmiejąc się dobrodusznie. - Jedna rura naładowana
była sarnim śrutem, a druga - drobnym, na ptactwo. Widzę dwa
postrzały: w szyję i prosto w serce. Jeden na pewno pochodzi z mojej
ręki.
- Pal licho, kto zabił jelenia - ponuro odparł myśliwy - na to jest,
by go zjeść. - To mówiąc wydobył duży nóż ze skórzanej pochwy
zatkniętej za pas i przeciął gardło zwierzęcia. Jeśli w tym jeleniu
siedzą dwie kule, to trzeba zobaczyć, czy pochodzą z dwóch strzelb. A
poza tym, kto widział, by kula z gładkiej lufy wyrwała taką dziurę
jak ta na szyi? Przyzna pan, panie sędzio, że kozła powalił ostatni
strzał, a ten padł z pewniejszej i młodszej ręki niż pańska lub moja.
Wprawdzie jestem biedny, ale mogę się obyć bez pieczeni. Nie zgodzę
się jednak, by w wolnym kraju odbierano mi moje słuszne prawa, choć z
tego, co widzę, i tu siła wyrasta nad prawo, zupełnie jak. w naszej
dawnej ojczyźnie.
.
Mówił to z miną wysoce niezadowoloną, a ostatnie słowa przez
ostrożność wymruczał pod nosem, tak że prawie nie było ich słychać. -
Oj, Natty, Natty - niezmącenie pogodnym tonem podjął podróżny. -
Chodzi mi tylko o myśliwski honor. Zwierzyna warta najwyżej parę
dolarów. Ale kto wynagrodzi mi utracony zaszczyt noszenia jeszcze
jednego ogona na czapce? Pomyśl, Natty, jakbym tryumfował nad tym
niecnotą Dickiem Jonesem, który w tym sezonie z siedmiu polowań
przyniósł tylko jednego świstaka i parę szarych wiewiórek!
- Ach! To racja, panie sędzio. Przy tym wycinaniu lasów i innych
waszych ulepszeniach coraz trudniej o zwierzynę - z niechęcią w
głosie przyznał myśliwy. - Były czasy, kiedy strzelałem po trzynaście
jeleni i niezliczoną liczbę koźląt, z progu mej chatki! A gdy
zachciało mi się
I
szynki z niedźwiedzia, wystarczyło doczekać nocy i przy świetle
księżyca zabić któregoś przez szparę w ścianie.
W tonie i zachowaniu myśliwego było coś, co od pierwszej chwili
obudziło ciekawość dziewczyny. Przyglądała mu się więc bacznie, nie
pomijając żadnego szczegółu ubrania. Był to mężczyzna wysoki i tak
szczupły, że wydawał się znacznie wyższy. Włosy miał rudawe, rzadkie
i proste. Głowę okrywała mu lisia czapka z kroju podobna do czapki
sędziego, ale nie taka wspaniała. Twarz miał pociągłą, niemal
wychudłą, lecz zdrową. Można nawet powiedzieć, że świadczyła o
wyjątkowym zdrowiu. Zaczerwieniła się i ogorzała od nieustannego
przebywania na mrozie i wietrze. Szare oczy błyszczały spod
krzaczastych, nawisłych i mocno szpakowatych brwi. Szczupła szyja,
tak samo ogorzała jak twarz, była obnażona, choć brzeg kratkowanej,
samodziałowej koszuli wystawał spod kurtki. Tę kurtkę, uszytą z
jelenich wyprawionych skór włosem na zewnątrz, zaciskał barwny
wełniany pas. Stopy obute były w mokasyny z jeleniej skóry, po
indiańsku przyozdobione igłami jeżo-zwierza. Wysokie kamasze z takiej
samej skóry osłaniały jego nogi. Zawiązane nad kolanami na
wyświechtanych skórzanych spodniach, zyskały temu człowiekowi
przezwisko "Skórzana Pończocha". Przez lewe ramię myśliwego biegł
kozłowy pas, z którego zwisał olbrzymi róg byka, tak dokładnie
wydrążony, że przez jego cienkie ścianki przeświecał proch. Szerszy
otwór rogu by.ł pomysłowo zatkany korkiem z drzewa, węższy -
szczelnie zagwożdżony zatyczką. Ubioru dopełniała torba wisząca na
piersi. Myśliwy, po zakończeniu przemowy, wyjął z niej małą
miareczkę. Z wielką uwagą napełnił ją prochem i zabrał się do
ładowania strzelby, która, oparta kolbą o śnieg, wylotem lufy niemal
sięgała mu czapki.
Tymczasem podróżny uważnie zbadał rany jelenia i po chwili, nic sobie
nie robiąc ze złego humoru myśliwego, zawołał:
- Natty, chętnie dowiodę mego prawa do jelenia, I jeżeli to ja
zraniłem go w szyję, nie było po co strzelać mu w serce. Jest to
"świadczenie nadmierne", jak my to nazywamy.
- Panie sędzio, w swym uczonym języku może pan to nazywać, jak się
panu podoba - rzekł Natty, który oparł teraz strzelbę p lewe ramię,
podniósł mosiężne wieczko w kolbie i wyjął ze schowka kawałek
natłuszczonej skórki. Owinął w nią kulę i mocno wcisnął w lufę na
ładunek prochu. Przybijając kulę stemplem mówił dalej: - Łatwiej
wymyślić nazwę, niż trafić jelenia w skoku. Ale jak już mówiłem,
zwierzę padło z ręki młodszej niż pańska albo moja.
- A co pan o tym myśli, przyjacielu - podróżny uprzejmie zwrócił się
do drugiego myśliwego. - Czy mamy zagrać o zwierzynę w orła i reszkę?
Jeśli pan przegra, zatrzyma pan dolara. Co pan na to powie?
- Powiem, że to ja zastrzeliłem'jelenia - wyniośle odparł
młodzieniec wspierając się na długiej strzelbie podobnej
do strzelby Natty'ego.
- Przegłosowano mnie, jak mawiamy w sądzie - uśmiechnął się
podróżny. - Aggy jako niewolnik nie ma prawa głosu, a Bess jest
niepełnoletnia. Trudna rada. Sprzedajcie mi więc zwierzynę. Na Boga,
zmyślę wspaniałą myśliwską historyjkę!
- Kozioł nie jest mój - odparł Skórzana Pończocha przejmując
wyniosły ton swego towarzysza.
- Widzę, że w ten mroźny wieczór mocno pan stoi przy swoim - odparł
sędzia z niezachwianą pogodą ducha. - Ale co pan powie, młody
człowieku, czy trzy dolary wystarczą?
- Przede wszystkim ustalmy, kto ma prawo do kozła - stanowczo, ale
uprzejmie odparł zapytany tonem, który nie odpowiadał jego
prostackiemu wyglądowi. - Iloma loftkami załadował pan strzelbę?
- Pięcioma, mój panie -- odrzekł sędzia nieco zaskoczony postawą
młodzieńca. - Czy to wystarczy na takiego kozła?
- Wystarczy jedna - odparł młodzieniec idąc do drzewa, zza którego
wyszedł. - Strzelał pan przecież w tym kierunku,* prawda? Tu w
drzewie siedzą cztery.
Sędzia przyjrzał się świeżym śladom w korze i kiwając głową
powiedziała uśmiechem:
Świadczy pan przeciw sobie, młody adwokacie. Gdzież jest piąta!
- Tu - rzekł młodzieniec rozpinając swoje proste okrycie i ukazując
dziurę w koszuli, przez którą sączyła się krew.
- Święty Boże! - wykrzyknął przerażony sędzia. - Ja się tu
przekomarzam o głupie prawa, a mój bliźni ani jęknie, cierpiąc przeze
mnie! Prędko, prędko, chodź pan do sanek... o milę stąd w miasteczku
znajdżifemy chirurga... Pokryję wszelkie koszty... Zamieszka pan u
mnie aż do wyzdrowienia albo i na stałe.
- Dziękuję panu za dobre chęci, ąle muszę odmówić. Mam przy-
10
jaciela, który zmartwiłby się szczerze, gdyby się dowiedział, że
jestem ranny i z dala od niego. To tylko draśnięcie. Kula nie tknęła
kości. Sądzę, że teraz nie zaprzeczy mi pan prawa do zwierzyny.
- Zaprzeczę?! - zawołał podniecony sędzia. - Daję panu dożywotnie
prawo polowania w mych lasach na jelenie, niedźwiedzie... na co pan
zechce. Poza panem tylko Skórzana Pończocha korzysta z takiego
przywileju, a nadchodzą czasy, kiedy będzie to coś warte. Kupuję też
tego jelenia... proszę, oto banknot, który dostatecznie wynagrodzi
panu pański strzał i mój.
Stary myśliwy słuchając słów sędziego wyprostował się dumnie. Milczał
jednak, dopóki ten nie skończył.
- Żyją jeszcze ludzie, którzy potwierdzają, że Nataniel Bumppo miał
prawo polować w tych górach, zanim Marmaduk Tempie mógł mu tego
zabronić - powiedział.
Młodzieniec puścił mimo ucha ten monolog. Z lekka skłonił się
sędziemu i odparł nie przyjmując ofiarowanych mu pieniędzy. /
- Żałuję,* panie, ale sam potrzebuję zwierzyny.
- Za te pieniądze kupi jej pan, ile dusza zapragnie - nalegał
sędzia. - Niech pan weźmie, błagam pana - i niemal szeptem dorzucił:
to sto dolarów.
Młodzieniec zawahał się, lecz tylko na sekundę. Po chwili jego
zaczerwieniona z mrozu twarz zarumieniła się jeszcze bardziej, jakby
się Wstydził swej przelotnej słabości, i po raz wtóry odmówił
sędziemu.
Tymczasem dziewczyna stanęła w sankach, nie zważając na mróz
odrzuciła kaptur i powiedziała poważnym tonem:
Plik z chomika:
ssaaggaa
Inne pliki z tego folderu:
Cooper James Fenimore - Sokole Oko 05 - Preria.pdf
(640 KB)
Cooper James Fenimore - Sokole Oko 04 - Pionierzy.pdf
(724 KB)
Cooper James Fenimore - Sokole Oko 03 - Tropiciel śladów.pdf
(1449 KB)
Cooper James Fenimore - Sokole Oko 02 - Ostatni Mohikanin.pdf
(697 KB)
Cooper James Fenimore - Sokole Oko 01 - Pogromca zwierząt.pdf
(1622 KB)
Inne foldery tego chomika:
Cabot Meg
Cadigan Pat
Caidin Martin(McCoy Max)
Caldwell Erskine
Callison Brian
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin