Cooper James Fenimore - Sokole Oko 05 - Preria.pdf

(640 KB) Pobierz
Cooper James Fenimore - Sokole
Pięcioksiąg Przygód Sokolego Oka
Pogromca Zwierząt Ostatni Mohikanin Tropiciel Śladów Pionierowie
Preria
James Fenimore Cooper
Preria
Tytuł oryginału The prairie
Okładkę projektował Janusz Wysocki
Teksty poetyckie przełożył Włodzimierz Lewik
Redaktor
Zenaida Socewicz-Pyszka
Redaktor techniczny Barbara Muszyńska
Książka pochodzi z dorobku państwowego Wydawnictwa "Iskry"
For the Polish edition Copyright (c) by Państwowe Wydawnictwo
"Iskry", Warszawa 1989
Polish translation (c) copyright by Aldona Szpakowska, Warszawa 1974
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1990 r.
Wydanie IV (I skrócone). Nakład 50 000 egz.
Ark. wyd. 17,2. Ark. druk. 18,00.
Oddano do składania 10 XI1988 r.
Podpisano do druku 15 IX 1989 r.
Druk ukończono w lutym 1990 r.
Papier offset III kl. 70 g, rola 61.
Zam. nr 1752/88 F-4
Wrocławskie Zakłady Graficzne
Wrocław, ul. Oławska 11
ISHN 83-7023-051-2
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jeśli za czułość, pasterzu, lub złoto Można w tej pustce kupić coś
dla ciała - Znajdź dla nas jadło i wygodne leże...
"Jak wam się podoba"
Szeroko w swoim czasie dyskutowano, słowem i piórem, sprawę
przyłączenia rozległych terenów Luizjany* do ogromnego już i ledwie
wpółzaludnionego obszaru Stanów Zjednoczonych. Lecz w miarę jak
przygasał żar polemiki i ustępowały względy osobiste, zaczynano
powszechnie uznawać, że transakcja była słuszna. Wkrótce najmniej
nawet lotne umysły pojęły, że choć przyroda zahamowała naszą
ekspansję ku zachodowi, zagradzając drogę pustynią, posunięcie to
uczyniło nas panami urodzajnego pasa ziemi, który w zamęcie wydarzeń
mógł przypaść wrogiemu państwu. Mądra ta decyzja oddała nam w
niepodzielne władanie przejścia do wnętrza lądu i całkowicie
uzależniła od nas niezliczone plemiona dzikich, mieszkających na
granicy naszych ziem, położyła kres sprzecznym pretensjom i
złagodziła zawiść między narodami, otworzyła dla handlu tysiące dróg
w głąb kraju i ku wodom Pacyfiku.
Musiało upłynąć trochę czasu, nim liczni i zamożni koloniści dolnej
Luizjany zmieszali się z nowymi współziomkami. Natomiast rzadszą i
uboższą ludność górnej części kraju pochłonął natychmiast wir
wytworzony przez nagły prąd emigracji.
Od roku 1763 Luizjana (obszar ziemi znacznie przewyższający
dzisiejszą Luizjanę) należał do Hiszpanii. Stany Zjednoczone mogły
wówczas wywozić wodami Missisipi zboże oraz miały prawo składu w
Nowym Orleanie. W roku 1800 ziemie te wróciły do Francji, w czym
kryło się poważne niebezpieczeństwo gospodarcze i polityczne dla
Stanów. Napoleon zamierzał wzmocnić znaczenie Francji w Ameryce,
jednakże w roku 1803, po walkach z Murzynami i malarycznym klimatem
na San Domingo, mając przed sobą perspektywę nowej wojny z Anglią,
zgodził się na sprzedaż tych ziem Stanom.
Do takiej pogoni za przygodą nakłania zazwyczaj siła dawnych
przyzwyczajeń lub pobudzają skryte marzenia. Wśród emigrantów nie
brakło śmiałków, którzy ścigając złudy ambicji spodziewali się
łatwego wzbogacenia i wypatrywali cennych złóż na tych dziewiczych
terenach. Przeważająca jednak część wychodźców osiadała nad brzegami
większych rzek, rada, że aluwialne doliny nawet najbardziej niedbałą
pracę hojnie nagrodzą obfitym plonem. W ten sposób, niczym za
 
dotknięciem różdżki czarodziejskiej, wyrastały nowe społeczności.
Wielu ludzi, którzy własnymi oczami oglądali kiedyś świeżo nabyty,
prawie nie zaludniony obszar ziemi, dożyło chwili, gdy powstał na nim
niezależny stan*, posiadający ludność liczną, różną od jego
poprzednich mieszkańców, i przyjęty na zasadzie politycznej równości
w skład konfederacji narodowej.
Przedstawione w niniejszym opowiadaniu wypadki i sceny rozgrywają się
w czasach, kiedy ta doniosła w skutkach emigracja dopiero się
zaczynała.
Dawno już minęła pora żniw pierwszego roku naszego panowania nad tą
ziemią i więdnące liście z rzadka rosnących drzew nabierały barw
jesiennych, gdy pewnego dnia z łożyska wyschłej rzeczki wynurzył się
sznur wozów i posuwał po sfałdowanej powierzchni "falistej prerii"
(taką nazwą obdarzono ją w kraju, o którym piszemy). Wozy, ładowne
sprzętami domowymi i narzędziami rolniczymi, niewielkie stado
krnąbrnych owiec i holenderskiego bydła, pędzone z tyłu pochodu,
niedbały strój i zuchwała postawa krzepkich mężczyzn, którzy szli
ociężałym krokiem obok leniwych zaprzęgów - wszystko to zwiastowało
wychodźców dążących ku wyśnionemu Eldorado. Nie zachowali oni
zwyczaju podobnych im wędrowców, gdyż pozostawili za sobą żyzne
kotliny dolnej Luizjany i przedzierali się - sposobem znanym tylko
takim jak oni poszukiwaczom przygód - przez jary i potoki,
trzęsawiska i pustkowia daleko poza granicę ziem, na których
osiedlali się ludzie cywilizowani. Przed nimi rozpościerała się
rozległa, monotonna równina, ciągnąca się aż do stóp Gór Skalistych,
a za nimi, o wiele mil uciążliwej drogi, pieniły się wezbrane muliste
wody Platte.
Stan Missouri.
Skąpa roślinność prerii nie świadczyła dobrze o glebie. Koła wozów
turkotały tak cicho na twardym gruncie, jak gdyby toczyły się po
bitym gościńcu. Nie rysowały za sobą kolein, kopyta koni nie
odciskały śladów, tylko kładła się pod nimi trawa i zioła wysuszone i
zwiędłe, które bydło szczypało od czasu do czasu, ale najczęściej
pozostawiało nie tknięte, gdyż nawet dla wygłodzonych żołądków był to
zbyt gorzki pokarm.
Dokądkolwiek dążyli ci śmiali wędrowcy, jakikolwiek mieli tajemny
powód, by cieszyć się poczuciem bezpieczeństwa w miejscu tak
odosobnionym, gdzie od nikogo nie mogli oczekiwać pomocy - faktem
jest, że ich twarze i zachowanie nie zdradzały najmniejszych oznak
lęku ani niepokoju. Wyprawa obejmowała ponad dwadzieścia osób, jeżeli
liczyć je bez względu na wiek i płeć.
Na czele pochodu, w niewielkiej odległości od reszty, szedł wysoki
ogorzały mężczyzna, zapewne przywódca całej grupy. Cały wygląd tego
człowieka, zwłaszcza niemłoda już, gnuśna twarz mówiły jasno, że nie
gnębią go bynajmniej ani wyrzuty sumienia za przeszłe życie, ani
niepokój o przyszłość. Jego niezdarne i z pozoru słabe, choć wielkie
cielsko kryło ogromną siłę. Ale tylko chwilami, gdy maszerując
leniwie napotykał jakąś drobną przeszkodę, ociężały mężczyzna
przejawiał energię, która drzemała w jego ciele, podobna uśpionej i
spokojnej, lecz straszliwej sile słonia.
Ubiór przybysza stanowił połączenie najbardziej prostackiego odzienia
farmera i ubrania skórzanego, jakie, dzięki modzie i swym praktycznym
zaletom, stało się niemal niezbędne dla każdego, kto wyruszał na
podobną wyprawę. Przez plecy przewiesił strzelbę i torbę, a także
dobrze napełniony i pilnie strzeżony mieszek na kule i rożek na
proch; ostry, błyszczący toporek niedbale-przerzucił przez ramię.
Niósł to wszystko z taką łatwością, jak gdyby nic mu nie ciążyło i
nie krępowało ruchów.
W niewielkiej za nim odległości szła gromadka prawie tak samo
ubranych młodych ludzi, dostatecznie podobnych zarówno do siebie, jak
i do swego przywódcy, by można ich było uznać za członków jednej
rodziny. Chociaż najmłodszy z nich niedawno dopiero osiągnął lata
subtelnym językiem prawa określone jako
wiek ograniczonej zdolności do działań prawnych*, okazał się godnym
 
swych przodków, bo jego chłopięca postać niemal dorównywała wzrostem
innym przedstawicielom.
Tylko dwie z przedstawicielek płci pięknej były dorosłe. Z pierwszego
wozu wychylały się Inianowłose główki dziewczynek o oliwkowej cerze,
rozglądających się dokoła oczyma błyszczącymi ciekawością i
dziecięcym ożywieniem. Starsza z dwu dorosłych była matką wielu w tej
gromadzie; twarz miała śniadą, pokrytą zmarszczkami. Młodsza -
zręczna, energiczna dziewczyna lat osiemnastu - zdradzała figurą,
strojem i zachowaniem, że zajmuje w społeczeństwie pozycję o kilka
szczebli wyższą od tej, jaka przypada w układzie jej obecnym
towarzyszom. Nad drugim z kolei wozem rozpięto na obręczach budę z
płótna tak szczelnie, że niepodobieństwem było dojrzeć, co się pod
nią kryje. Na pozostałych wozach nie znajdowało się nic cennego,
tylko proste sprzęty i przedmioty osobistego użytku, jakie służą
zwykle ludziom, którzy w każdej chwili, bez względu na porę roku i
odległość, gotowi są zmienić miejsce zamieszkania.
Ziemia tu była jak ocean, gdy ucisza się szalejąca burza i
niespokojne wody wzbierają ciężką falą: tak samo regularnie sfalowana
powierzchnia rozpościerała się niemal bez końca i nie było na czym
zatrzymać spojrzenia. Tu i ówdzie wznosiło się z dna doliny drzewo z
rozpostartymi, nagimi gałęziami, jak samotny statek. Wrażenie
potęgowało jeszcze kilka dalekich kęp krzaków, które majaczyły na
zamglonym widnokręgu jak wyspy wśród oceanu. Wędrowcy nie mogli się
oprzeć przykremu uczuciu, że przebyć trzeba jeszcze długie, nie
kończące się chyba obszary, nim znajdą teren odpowiadający
najskromniejszym choćby wymaganiom rolnika.
Mimo to przywódca emigrantów spokojnie szedł naprzód, nie mając
innego przewodnika prócz słońca. Z każdym krokiem świadomie oddalał
się od siedzib cywilizacji i zapuszczał coraz głębiej, może
bezpowrotnie, na tereny barbarzyńskich i dzikich mieszkańców kraju.
Jednakże gdy dzień zaczął się chylić ku zachodowi, umysł emigranta,
niezdolny zapewne wcześniej pomyśleć o sprawach nie związanych
bezpośrednio z bieżącą chwilą, za-
Wówczas w Ameryce czternaście lat.
przątnęła troska o to, jak wobec nadchodzącej ciemności zaspokoić
potrzeby rodziny.
Doszedł do szczytu wzgórza wyższego niż inne, zatrzymał się na chwilę
i rozglądał ciekawie na prawo i lewo, szukając dobrze sobie znanych
znaków wskazujących miejsce, gdzie znaleźć można trzy rzeczy
niezbędne wędrowcom: wodę, opał i pastwisko.
Widocznie jego poszukiwania były bezowocne, bo po paru minutach
leniwego obserwowania okolicy zaczął schodzić z łagodnego zbocza.
Ogromna jego postać poruszała się ciężko i bezwładnie, podobna
spasionemu zwierzęciu, pociąganemu przez spa-dzistość terenu.
Postępujący za nim młodzi ludzie poszli w milczeniu za jego
przykładem. Powolne ruchy zarówno zwierząt, jak i ludzi świadczyły,
że bliska jest już chwila, gdy będą musieli odpocząć. Dla pomęczonych
zwierząt splątana trawa kotliny stanowiła okrutną przeszkodę i trzeba
było popędzać je batem. W chwili gdy wszystkich, z wyjątkiem idącego
na czele mężczyzny, ogarniać zaczęło znużenie, gdy wszyscy, jakby za
wspólnym impulsem, rzucali przed siebie niespokojne spojrzenia, cała
grupa zatrzymała się nagle, uderzona nieoczekiwanym widokiem.
Słońce zapadło już za najbliższą linię wzgórz, ciągnąc za sobą
płonący tren. W samym środku tej powodzi ognistego światła zjawiła
się postać ludzka, tak dobrze widoczna na złocistym tle i pozornie
tak bliska, że - zdawało się - wystarczyło wyciągnąć rękę, by jej
dotknąć. Człowiek ten był olbrzymiego wzrostu, a jego postawa
świadczyła o smutku i zadumie. Choć stał zwrócony twarzą w kierunku
naszych wędrowców, otaczał go blask tak jaskrawy, że nie sposób było
zgadnąć, jak wygląda i kto on zacz.
Widok ten wywarł na podróżnych potężne wrażenie. Mężczyzna idący na
czele zatrzymał się i wpatrywał w tajemnicze zjawisko z jakimś tępym
zainteresowaniem, które wkrótce przemieniło się w zabobonny lęk.
Synowie, opanowawszy pierwsze zdziwienie, zbliżyli się wolno ku ojcu,
 
a za ich przykładem poszli ci, którzy prowadzili wozy; wkrótce
wszyscy utworzyli jedną grupę, oniemiałą ze zdumienia. Choć większość
z nich sądziła, że oglądają nadprzyrodzoną zjawę, paru śmielszych
młodzieńców pochyliło w przód strzelby, gotowe do strzału. Dał się
słyszeć szczęk odwodzonych kurków.
- Każ im iść na prawo! - ostrym, zgrzytliwym głosem zawołała dzielna
żona i matka. - Aza lub Abner na pewno opowiedzą nam dokładnie, co to
za stworzenie.
- Nieźle byłoby popróbować strzelby - mruknął mężczyzna o tępej
fizjonomii, którego rysy i wyraz twarzy przypominały w uderzający
sposób ową energiczną kobietę. Zdjął z ramienia strzelbę,
pochylił się zręcznie w przód i oświadczył stanowczo: - Mówią, że
setki Wilków Pawni* polują na tych równinach. Jeżeli tak jest, to z
pewnością nie zauważą braku jednego człowieka ze swego plemienia.
- Stój! - dał się słyszeć łagodny, lecz pełen przerażenia głos
kobiecy. Nietrudno było zgadnąć, że wypowiedziały te słowa drżące
wargi młodszej z dwu kobiet. - Nie jesteśmy tu wszyscy, to" może być
ktoś z naszych.
- Któż to teraz wychodzi na zwiady?! - krzyknął zagniewany ojciec
obrzucając chmurnym spojrzeniem gromadkę krzepkich synów. - Zniż
broń, zniż broń - powiedział odtrącając wycelowaną strzelbę
ogromnym paluchem. Wyraz jego twarzy świadczył, że
niebezpiecznie byłoby go nie posłuchać. - Nie dokonałem jeszcze tego,
co powinienem, a choć niewiele już pozostało, muszę to skończyć w
spokoju.
Tymczasem niebo zmieniało barwy. Oślepiający blask ustępował z wolna
spokojniejszemu, przyćmionemu światłu, a w miarę jak gasły barwy tła,
wyolbrzymione kształty tajemniczej postaci malały do naturalnych
rozmiarów. Gdy już nie można było wątpić w oczywistą prawdę,
przywódca wyprawy uznał, że niegodną byłoby rzeczą wahać się dłużej,
i ruszył w drogę. Kiedy schodził ze zbocza pagórka, przezorność
nakazała mu rozluźnić pasek strzelby i na wszelki wypadek trzymać ją
w pozycji wygodniejszej do strzału.
Ale jasne było, że nie ma powodu do takiej czujności. Od chwili kiedy
obcy tak nieoczekiwanie pojawił się, zda się, zawieszony między
niebem i ziemią - ani nie ruszył się z miejsca, ani też nie okazywał
żadnych wrogich zamiarów. Zresztą teraz, gdy widać go było wyraźnie,
nie ulegało wątpliwości, że gdyby nawet
Pawni (ang. Pawnee - czyt. Pauni) - nazwa indiańskiego plemienia
żyjącego na preriach mirclzy Missouri i Platte (stan Nebraska).
żywił względem wychodźców nieprzyjazne zamiary, nie zdołałby
wprowadzić ich w czyn. Człowiek, który doświadczał trudów życia przez
przeszło osiemdziesiąt zim i lat, wiosen i jesieni, nie mógłby
wzbudzić lęku w mężczyźnie tak silnym jak przywódca emigrantów.
Chociaż nieznajomy wyglądał na osłabionego, niemal na cierpiącego,
było w nim coś, co wskazywało, że to czas położył na nim swą ciężką
rękę, a nie choroba. Jego ciało zwiędło, lecz nie było zniszczone.
Ubrany był prawie wyłącznie w skóry, obrócone włosem na wierzch. Z
ramienia zwisał mu rożek z prochem i mieszek na kule. Wspierał się na
niezwykle długiej strzelbie, która, podobnie jak jej właściciel,
nosiła na sobie ślady wieloletniej ciężkiej służby.
Gdy grupa wędrowców podeszła tak blisko do samotnego człowieka, że
mogli się słyszeć nawzajem, z trawy u jego stóp rozległo się ciche
szczekanie i duży, bezzębny pies myśliwski o zapadniętych bokach
wstał leniwie ze swego legowiska i otrząsając się zajął pozycję,
która wskazywała, że sprzeciwia się dalszemu zbliżaniu podróżnych.
- Leżeć! Hektor, leżeć! -powiedział jego pan głosem, który wiek
uczynił nieco głuchym i drżącym. - Czegóż chcesz, piesku, od ludzi,
którzy mają przecież prawo podróżować! *
- Choć jesteśmy ci obcy, wskaż nam miejsce, gdzie moglibyśmy
schronić się na noc, jeżeli znasz tę okolicę - rzekł przywódca
emigrantów. - Gdzie mogę rozbić obóz na noc? Nie jestem wybredny, gdy
chodzi o spanie i jedzenie, ale tacy doświadczeni podróżni jak ja
cenią świeżą wodę i dobrą paszę dla bydła.
 
- Chodź za mną, a znajdziesz i jedno, i drugie. Niewiele więcej
mógłbym ci ofiarować na tej biednej ziemi.
Mówiąc to starzec zarzucił na ramię ciężką strzelbę - a uczynił to
bez wysiłku, co w jego wieku było czymś niezwykłym - po czym bez
dalszych słów poprowadził ich przez wzgórze do sąsiedniej doliny.
ROZDZIAŁ DRUGI
I
Rozbijcie namiot, tu spocznę dziś w nocy. A jutro... jutro? - ach,
wszystko mi jedno.
"Ryszard III"
AVkrótce podróżni dostrzegli niezawodne wskazówki świadczące
0 tym, że w pobliżu znajdą wszystko, czego im potrzeba. Przejrzyste
źródło z głośnym bulgotem tryskało ze zbocza, łącząc swe wody z
wodami podobnych źródełek w sąsiedztwie; i razem z nimi tworzyło
strumień, którego bieg przez prerię widoczny był na mile, bo
zdradzały go kępy krzewów i zieleni, rozrzucone tu i tam na ziemi
zroszonej wilgoci ą. W tym więc kierunku szedł nieznajomy, a za nim
ochoczo dążyły konie, czując instynktownie, że czeka je strawa i
odpoczynek. Doszedłszy do miejsca, które uznał za odpowiednie,
starzec zatrzymał się. Przywódca emigrantów rozejrzał się bacznie
dokoła, badając okolicę z rozwagą, jak człowiek znający się na
rzeczy.
- No tak, możemy tu zostać - powiedział zadowolony z wyników
oględzin. - Chłopcy, słońce zaszło, ruszajcie się żwawo.
Młodzieńcy okazali mu posłuszeństwo w sposób dość osobliwy. Z
szacunkiem wysłuchali rozkazu i nadal obserwowali okolicę sennym i
obojętnym wzrokiem.
Tymczasem starszy podróżny, orientując się widocznie, jakie pobudki
kierują jego dziećmi, zdjął torbę i strzelbę, po czym przy pomocy
mężczyzny, który poprzednio zdradzał tyle ochoty do strzelania,
zaczął spokojnie wyprzęgać konie.
Wreszcie najstarszy z synów wysunął się ociężale naprzód
1 bez najmniejszego wysiłku zagłębił siekierę aż po trzonek w
miękkim drzewie topoli. Przez chwilę stał, przyglądając się skutkom
swego uderzenia z lekceważeniem, z jakim olbrzym mógłby
patrzeć na bezsilny opór karła, a potem - wymachując siekierą nad
głową z wdziękiem i zręcznością, z jakimi mistrz sztuki szermierczej
mógłby władać szlachetniejszym, choć o wiele mniej pożytecznym orężem
- szybko przerąbał drzewo, którego wysoki pień poddał się woli
młodego zucha i runął. Pozostali podróżni patrzyli na to z jakimś
leniwym zaciekawieniem, aż pokonane drzewo legło na ziemi. Wtedy,
jakby na sygnał do ogólnego ataku, przystąpili wszyscy do pracy. Ze
zręcznością i pośpiechem, które mogły wprawić w zdumienie laika,
ogołocili z drzew i krzewów teren niezbyt rozległy, lecz
wystarczający na ich potrzeby, a zrobili to tak dokładnie i niemal
tak szybko, jakby przeleciał tamtędy huragan.
Nieznajomy w milczeniu, lecz z uwagą przypatrywał się ich pracy, aż
wreszcie odszedł z gorzkim uśmiechem, mrucząc coś do siebie, jak
gdyby przez wzgardę nie chciał głośniej okazać swego niezadowolenia.
Przecisnąwszy się przez gromadę energicznej i ruchliwej młodzieży,
która zdążyła już rozniecić wesołe ognisko, zaczął z zaciekawieniem
śledzić ruchy przywódcy emigrantów oraz jego odrażającego pomocnika.
Konie i bydło, puszczone przez nich na swobodę, skubały teraz chciwie
smaczne i pożywne liście ściętych drzew, a przywódca emigrantów i
jego pomocnik krzątali się koło wozu. Choć pojazd ten wydawał się
równie cichy i pozbawiony pasażerów jak inne wozy, obaj mężczyźni nie
szczędzili sił, by odciągnąć go daleko od reszty taboru, na miejsce
suche i nieco wzniesione, leżące na skraju zarośli. Przynieśli potem
tyczki, grubsze ich końce wbili mocno w ziemię, a cieńsze
przytwierdzili do łęków, podtrzymujących pokrycie wozu. Z jego
wnętrza wyciągnęli długi zwój płótna, rozpostarli je nad całością, a
brzegi przymocowali kołkami do ziemi. W ten sposób powstał bardzo
wygodny i dość przestronny namiot. Wspólnymi siłami ruszyli wóz,
ciągnąc go za wystający spod namiotu dyszel. Gdy znalazł się pod
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin