Higgins Jack - Napij się z diabłem.doc

(1533 KB) Pobierz

 


 


Jack Higgins uchodzi za najpopularniejszego brytyj­skiego twórcę literatury sensacyjno-przygodowej. Jego powieści ukazują się w prawie 30 językach świata, a ich łączny nakład przekroczył 150 milionów egzemplarzy. Naprawdę nazywa się Harry Patterson. W początkach kariery pisarskiej używał wielu pseudonimów literackich, m.in. James Graham, Hugh Marlowe, Martin Fallon. Sławę przyniosła mu powieść „Orzeł wylądował" (1975) wydana pod pseudonimem Jack Higgins, przy którym po­został. Napisał ponad pięćdziesiąt książek. Najbardziej znane to „Konfesjonał" (1985), „Noc Lisa" (1986), „Orzeł odleciał" (1991), „Oko cyklonu" (1992), „Skała Wichrów" (1993), „Saba" (1994), „Anioł Śmierci" (1995), „Córka prezydenta" (1997) i „Lot orłów" (1998). Najnowszy właśnie opublikowany bestseller nosi tytuł „Agent w Białym Domu" (The White House Connection, 1999), a w 2000 roku ukaże się „Odwet" (Day of Reckoning). Książki Higginsa doczekały się licznych ekranizacji. Należą do nich filmy pełnometrażowe „Modlitwa za konających" (z Mickeyem Rourke) i „Orzeł wylądował" (z Donaldem Sutherlandem) oraz kilkugo­dzinne seriale telewizyjne zrealizowane na podstawie „Konfesjona­łu", „Nocy Lisa", „Cold Harbour" i innych powieści.

Wychowany w Irlandii Północnej autor ukończył socjologię i psychologię społeczną na London University. Przez kilka lat pracował jako nauczyciel, następnie poświęcił się całkowicie twór­czości literackiej. Obecnie mieszka na wyspie Jersey.


 


 


 


Denise najlepszej z dziewczyn


BELFAST

1985


1

Kiedy skręcał za róg w zacinającym od Belfast Lough deszczu, z pogrążonego w mroku miasta dobiegł grzechot broni ręcznej, a po chwili głuchy odgłos eksplozji. On jednak bez wahania ruszył przez plac; drobny mężczyzna mający niewiele ponad sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ubrany w dżinsy, dwurzędową kurtkę i czapkę z daszkiem. Na ramieniu dźwigał brezentową torbę żeglarską.

Na szyldzie widniał wprawdzie dumny napis „Hotel Albert", lecz tak naprawdę była to zwykła noclegownia, z jakich korzystają marynarze. Ot, trzy połączone ze sobą wiktoriańskie budynki z tarasami. Frontowe drzwi stały otworem. Wyjrzał z nich niski łysiejący mężczyzna z gazetą w ręku.

Z oddali dobiegł huk kolejnej eksplozji.

              Jezu! — stwierdził. — Dzisiejszej nocy chłopaki są
wyjątkowo aktywni.

Niski przybysz zatrzymał się u dołu schodków prowa­dzących do noclegowni.

              Dzwoniłem wcześniej w sprawie pokoju. Nazywam
się Keogh — powiedział.

Jego nienaganna angielszczyzna była zabarwiona leciut­kim charakterystycznym akcentem belfastskim.

          A, tak... pan Keogh. Prosto ze statku, prawda?

          Coś w tym rodzaju.

          Cóż, niech pan schroni się pod dach, a ja wszystko przygotuję.

9


W tej samej chwili zza rogu wyłoniły się dwa land rovery ze spuszczonymi dachami. W każdym za kierowcą przycup­nęło po trzech spadochroniarzy, twardych, młodych ludzi w czerwonych beretach i kamizelkach kuloodpornych. Wszyscy uzbrojeni byli w pistolety maszynowe. Samochody przemknęły obok noclegowni, po czym natychmiast znik­nęły w deszczu i mroku po drugiej stronie placu.

— Jezu! — powtórzył stary człowiek i wszedł do środka.

Keogh ruszył za nim.

Hotelik był bardziej niż skromny. W kwadratowym holu stała lada recepcyjna, a na piętro wiodły wąskie schody. Biała niegdyś farba na suficie zżółkła przez lata, tapety na ścianach pomarszczyły się, a gdzieniegdzie widniały na nich plamy wilgoci.

Właściciel hoteliku pchnął w przez ladę w stronę Keogha księgę meldunkową.

          Takie są przepisy RUC *. Adres domowy, następny port, do którego się pan udaje... wszystko.

          Jak dla mnie, wystarczy.

Keogh szybko wypełnił stosowne rubryki i oddał księgę recepcjoniście.

          Martin Keogh, Wapping w Londynie — przeczytał starzec. — Od lat już nie byłem w Londynie.

          Piękne miasto — stwierdził Keogh, wyciągnął paczkę papierosów i zapalił jednego.

Stary człowiek zdjął z tablicy klucz do pokoju.

          Przynajmniej nie widać tam włóczących się po ulicach, uzbrojonych po zęby skoczków. Przemierzać w taki deszcz odkrytymi samochodami ulice miasta... to jakieś szaleństwo! Jaki w tym cel? To samobójstwo, jakby mnie ktoś pytał.

          Wcale nie — odrzekł Keogh. — To stara sztuczka skoczków, której nauczyli się przed laty w Adenie. Wtedy chodzili parami, żeby się nawzajem pilnować, ale nie mieli takiej broni, by mogli natychmiast odpowiedzieć na atak.

* Royal Ulster Constabulary — Królewska Policja Ulsteru. (Wszys­tkie przypisy pochodzą od tłumacza).

10


              A skąd pan o tym wie?
Keogh wzruszył ramionami.

              To powszechnie znana rzecz, ojczulku. Mogę prosić
o klucz?

Wtedy właśnie stary człowiek spostrzegł, że oczy przyby­sza nie mają żadnej konkretnej barwy, ale są to najzimniej­sze oczy, jakie widział. Z jakiegoś powodu recepcjonistę ogarnął strach. Ale w tej samej chwili Keogh się uśmiechnął i teraz wyglądał zupełnie inaczej. Sięgnął przez kontuar po klucz.

          Ktoś mi mówił, że w pobliżu znajduje się całkiem przyzwoita knajpka. „The Regent"?

          Zgadza się. Przetnie pan placyk i dojdzie do Lurgen Street. To obok starych doków.

          Trafię — odparł Keogh, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę schodów.

Bez trudu znalazł pokój, otworzył go i przekroczył próg. Zamek w drzwiach najwyraźniej wielokrotnie wyłamywano, pokoik był maleńki i śmierdziało w nim wilgocią. Znajdowa­ło się tam pojedyncze łóżko, na ścianie wisiała szafka, a pod nią stało krzesło. W rogu stała miska do mycia. Toalety nie było. Nie było nawet telefonu. Ale przy odrobinie szczęścia miał w tym hotelu spędzić tylko jedną noc.

Rzucił na posłanie brezentową torbę i rozsunął zamek błyskawiczny. W środku znajdowała się saszetka z przybo­rami toaletowymi, koszule na zmianę, kilka książek. Wycią­gnął wszystkie przedmioty, podważył grube tekturowe dno i wydobył na światło dzienne pistolet marki Walther PPK, kilka zapasowych magazynków oraz nowy, niewielki tłumik Carswell. Sprawdził broń, zważył ją w dłoni, nakręcił na lufę tłumik i wsunął pistolet z tyłu na biodro, za pasek od dżinsów.

              „The Regent", synu — mruknął i pogwizdując pod
nosem jakąś smętną melodię, opuścił pokój.

Obok lady recepcyjnej stała budka telefoniczna ze staro­świeckim automatem. Keogh skinął głową staremu czło­wiekowi, wszedł do budki i dokładnie zamknął za sobą

11


drzwi. Wygrzebał z kieszeni kilka jednofuntowych monet i wykręcił numer.

Jack Barry był wysokim mężczyzną o ujmującej powierz­chowności, a okulary w rogowej oprawce nadawały mu wygląd mola książkowego. Przypominał też trochę dyrek­tora szkoły, którym zresztą kiedyś był. Ale już nie teraz; teraz pełnił funkcję szefa sztabu Tymczasowej IRA. Gdy odezwał się spoczywający pod jego ręką przenośny telefon, siedział właśnie przed kominkiem w swym mieszkaniu w Dublinie i czytał gazetę.

Sięgnął po słuchawkę i w tej samej chwili usłyszał wołanie swojej żony, Jean:

         Tylko długo nie rozmawiaj! Kolacja już prawie gotowa.

         Tu Barry — powiedział do telefonu.

         To ja — odezwał się po drugiej stronie po ir-landzku Keogh. — Zatrzymałem się w hotelu „Albert" jako Martin Keogh. Teraz kolej na spotkanie z dziew­czyną.

         To trudne?

         Nie. Wszystko już zorganizowałem. Zaufaj mi. Idę właśnie do tej knajpy „The Regent". Należy do jej stryja.

         Doskonale. Informuj mnie o wszystkim. Ale dzwoń tylko pod numer przenośnego telefonu.

Wyłączył słuchawkę. Ponownie dobiegło go wołanie żony:

              Chodź do stołu. Kolacja stygnie.
Wstał i posłusznie ruszył da kuchni.

Do „The Regent" trafił bez trudu. Jedno z okien było zabite deskami. Szyba wyleciała zapewne podczas którejś eksplozji. Drugie okno pozostało nietknięte i Keogh widział przez nie całe wnętrze lokalu. Poza trzema starcami przy stoliku i siedzącą nie opodal nich zaniedbaną kobietą w średnim wieku, sprawiającą wrażenie prostytutki, w barze nie było innych klientów.

Za kasą rozparła się szesnastoletnia dziewczyna; znał jej

12


wiek, bo wiedział o niej wszystko. Nazywała się Kathleen Ryan i pod nieobecność stryja, Michaela Ryana, protes­tanta, który od najmłodszych lat walczył z bronią w ręku, pilnowała interesu. Była drobną, właściwie brzydką dziew­czyną o czarnych włosach i gniewnych oczach osadzonych nad wydatnymi kośćmi policzkowymi. Miała na sobie ciemną bluzę, minispódniczkę z denimu i buty do połowy łydek. Kiedy Keogh przekroczył próg, siedziała na taborecie i czytała książkę.

              Ciekawa? — zapytał, pochylając się nad barem.
Dziewczyna spokojnie podniosła na niego wzrok. Miała

spojrzenie kogoś znacznie starszego; na pewno nie szesnas­tolatki.

          Bardzo ciekawa. The Midnight Court.

          Ale to chyba po irlandzku!

Keogh sięgnął po książkę i zerknął na okładkę. Nie mylił się.

          A dlaczego miałaby nie być po irlandzku? Sądzi pan, że protestant nie powinien czytać w tym języku? Dlaczego nie? To również nasz kraj, proszę pana, i jeśli należy pan do Sinn Fein czy do którejś z innych idiotycznych or­ganizacji tego typu, prosiłabym, żeby poszedł pan sobie gdzieś indziej. Niechętnie gościmy tu katolików. Od pod­łożonej na ulicy przez IRA bomby zginęli mój ojciec, matka i malutka siostrzyczka.

          Boże drogi, dziewczyno! — Keogh obronnym gestem uniósł ręce. — Jestem marynarzem z Belfastu i wpadłem tu tylko na filiżankę herbaty.

          Jeśli dobrze słyszę, pan wcale nie mówi jak ktoś z Belfastu. Powiedziałabym, że jest pan Anglikiem.

          A to dlatego, że gdy byłem jeszcze chłopcem, ojciec wywiózł mnie do Londynu.

Przez chwilę spoglądała na niego nachmurzona, po czym wzruszyła ramionami.

          W porządku — rzekła, a potem zawołała: — Mary, podaj jedną herbatę. — Znów zwróciła się do Keogha. -Na ciepło nic już pan nie dostanie. Niebawem zamykamy.

          Wystarczy mi herbata.

W  chwilę  później  pojawiła  się  z  filiżanką  herbaty

13


siwowłosa kobieta przepasana fartuchem. Postawiła naczy­nie na kontuarze.

              Tam ma pan cukier i mleko. Proszę obsłużyć się
samemu.

Keogh zastosował się do polecenia kobiety i pchnął w jej stronę funta. Mary wydała resztę, a dziewczyna, kompletnie go ignorując, zamknęła książkę, po czym wstała z taboretu.

              Mary, idę. Jutro ja popracuję dłużej, a ty wyjdziesz
wcześniej — oświadczyła i zniknęła na zapleczu.

Keogh przeniósł się z herbatą do stojącego przy drzwiach stolika, usiadł i zapalił papierosa. W pięć minut później Kathleen Ryan pojawiła się w sali, lecz tym razem ubrana już w beret i podniszczony przeciwdeszczowy prochowiec. Minęła Martina, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Keogh jeszcze przez chwilę pił herbatę, a potem wstał i również wyszedł.

Rozpadało się jeszcze bardziej, więc Kathleen, kiedy skręciła na nabrzeże, nisko pochyliła głowę i przyspieszyła kroku. Gdy znalazła się w jasnym kręgu światła rzucanego przez uliczną latarnię, dostrzegło ją trzech młodziaków stojących w otwartych wrotach jednego z nieczynnych magazynów. Byli klasycznymi typami, jakich spotyka się we wszystkich miastach na świecie. Złośliwe, młode zwierzaki w dżinsach i skórzanych kurtkach z licznymi suwakami.

         Pat, to ona — odezwał się jeden z nich, chłopak w baseballowej czapce. — To ona, to ta dziwka Ryan z knajpy.

         Przecież widzę, kretynie — odparł ten o imieniu Pat. — Nie ruszajcie się. Dorwiemy ją, jak będzie nas mijać.

Kathleen Ryan była całkiem nieświadoma obecności stojących w głębokim cieniu chłopaków. Zaalarmował ją dopiero szybki stukot butów, ale wtedy było już na wszystko za późno. Czyjeś ramię chwyciło ją od tyłu za szyję tak, że dziewczyna zaczęła się dławić.

14


Stanął przed nią Pat, wsunął jej palec pod brodę i uniósł głowę Kathleen.

              No tak, co my tu mamy? Malutką dziwkę, proda*.
Nazywasz się Ryan, prawda?

Wierzgnęła nogą do tyłu, trafiając tego w baseballowej czapce w łydkę.

          Taig**. Zostaw mnie, ty skurwysynu.

          To za taiga-skurwysyna — odparł spokojnie Pat i wyrżnął Kathleen w twarz. — Jesteśmy przyzwoitymi, katolickimi chłopakami! Wciągnijcie ją w tę alejkę. Naj­wyższy czas, żeby ktoś nauczył ją dobrych manier.

Nie wołała o pomoc, bo nie leżało to w jej naturze. Wrzasnęła tylko z wściekłości i wbiła zęby w dłoń zatyka­jącą jej usta.

              Kurwa! — wrzasnął Baseballowa Czapka, grzmotnął
dziewczynę w plecy i powlókł ją wąskim, zalewanym
deszczem przejściem.

Pod staroświecką gazową latarnią piętrzył się stos karto­nów. Dwóch napastników pchnęło walczącą dziewczynę twarzą na któreś pudło, a Pat podszedł do niej i zadarł jej od tyłu spódniczkę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin