Higgins Jack - Odpłać diabłu.doc

(670 KB) Pobierz
JACK HIGGINS

JACK HIGGINS

 

 

ODPŁAĆ DIABŁU

 

Tytuł oryginału: PAY THE DEVIL

 

Z angielskiego przełożył GRZEGORZ WOŹNIAK

WARSZAWA 2001


 

Bądź ostrożny, kto bowiem wzywa diabła, ten musi mu zapłacić.

Irlandzkie przysłowie

 


Wstęp

 

Padało potężnie. Ciężkie krople dżdżu spływały z szerokich skrzydeł filcowego kapelusza i wsiąkały w sukno wyświechtanego, szarego szynela. Clay Fitzgerald jechał lasem na wzgórzu, gdy zobaczył, że na moście, u stóp wzniesienia, wieszają właśnie jakiegoś człowieka.

- Wygląda na to, że mamy problem, generale - rzucił z cicha towarzysz Clay a, dołączając do niego. Wysoki, szczupły, w średnim wieku, ciemnoskóry, ale o orlich rysach wskazujących na domieszkę białej krwi, cały czas trzymał się z tyłu. Podobnie jak Clay miał szerokoskrzydły, filcowy kapelusz i szary płaszcz mundurowy, z tą tylko różnicą, że przepasany taśmą z nabojami.

- I mnie się tak wydaje, Josh - odparł Clay. - Daj no mi tę swoją lunetę i skończże wreszcie z tym generałem. Sam wiesz, że gdy z rozkazu generała Lee obejmowałem dowództwo, z całej brygady zostało ledwie stu dwudziestu trzech ludzi, a dziś - szkoda mówić - dwudziestu trudno byłoby się doliczyć.

- Kłopoty, generale? - zabrzmiało z tyłu. Zza drzew przykłusował młody człowiek ubrany w długi kawaleryjski płaszcz przeciwdeszczowy. Kapral Tyree, przyboczny Claya.

- Być może. Bądź pod ręką. - Clay Fitzgerald sięgnął do kieszeni, wyjął srebrne puzderko, otworzył i z namysłem wybrał ciemne, cienkie cygaro. Zapalił, zsiadł z konia i niespiesznie przeszedł kilka kroków na skraj gęstwiny, ogarniając okolicę czujnym spojrzeniem. Oczy miał czarne, twarz ogorzałą, kościstą, z blizną po szabli na policzku - mocne rysy człowieka, któremu mało kto miałby odwagę rzucić wyzwanie. Roztaczał aurę spokoju, ale i nadzwyczajnej pewności siebie.

Od mostu niosło się echo podkutych kopyt i niepewnych ludzkich kroków. Ośmiu konnych wlekło dwóch jeńców w pętach na szyi. Wojna trwała już tyle lat, że mundury dawno straciły barwy. Nie sposób więc było stwierdzić, kim są oprawcy, a kim ofiary.

Pośród rechotu pozostałych jeden z konnych przerzucił linę przez belkę wzmacniającą konstrukcję mostu od góry. Dał ostrogę i pierwszy z nieszczęsnych więźniów zawisł na stryczku. Deszcz wytłumił rozpaczliwy krzyk ofiary i wrzawę katów. Clay skoczył na siodło.

- Sprowadź ludzi, tylko migiem - rzucił do kaprala, ruszając w dół, w stronę mostu.

- Znów? Znów chcesz popełnić jakieś głupstwo? - burknął Josh.

- Nie umiem inaczej. Sam wiesz, że czekać z założonymi rękami to nie dla mnie. Zaczekaj tu.

- Za pozwoleniem pana generała, chciałbym zauważyć, że kiedy twój - świeć Panie nad jego duszą - ojciec nakazał mi ciebie pilnować, miałeś ledwie osiem lat i nieraz dostałeś ode mnie po tyłku, gdy trzeba było. A w tej wojnie jestem z tobą już od czterech lat.

- I co chcesz przez to powiedzieć? Że zawsze jest tak, jak ty chcesz?

- Oczywiście. Jedźmy już. - Josh ruszył w ślad za Clayem.

Zjechali galopem. Na ich widok wrzawa na moście umilkła. Ośmiu uzbrojonych po zęby brodatych osiłków łypało spod oka. Mundury mieli tak złachmanione, że nawet z bliska trudno było rozeznać, czy odziani są w granaty Unii, czy szarości Konfederacji.

Więzień - młody człowiek w równie wyświechtanym uniformie Konfederacji, przemoczony do nitki, dygotał ze strachu i zimna.

Stanęli. Clay z cygarem w zębach wysunął się do przodu. Josh z ręką w przepastej kieszeni szynela trzymał się z tyłu, a z drugiej strony ruszył ku nim jeden z konnych, odziany w długi kawaleryjski płaszcz. Kamienna twarz okolona czarną brodą nie wyrażała żadnych emocji. Ściągnął cugle.

- I popatrzcie, chłopcy, kogo nam los zsyła - syknął na widok dystynkcji Claya. - Generał rebelianckiej kawalerii we własnej osobie!

- Za takiego można by dostać kupę pieniędzy - odezwał się ktoś zza pleców brodacza i znów zaległo milczenie, przerywane tylko szumem dżdżu.

- A z kim mam do czynienia? - spytał Clay spokojnym głosem.

- Nazywam się Harkef. A pan?

- Generał brygady Clay Fitzgerald, więc uważaj - zadudnił Josh z tyłu.

- Milcz, Negrze. Nie ciebie pytano - warknął Harker. - A pan, generale, czego pan chce?

- Tego młodzieńca. Oddajcie mi go.

- Jego? - zarechotał Harker. - Cała przyjemność po naszej stronie. Może pan go mieć. - Wyrwał postronek, który pętał więźnia, z rąk jednego ze swych kompanów, dał ostrogę i pociągnięty liną jeniec spadł z mostu. Lina naprężyła się złowieszczo. - Tego pan chciał, generale?

W mgnieniu oka Clay dobył szablę i cięciem z lewej ręki przeciął linę. Prawą spod poły płaszcza wyciągnął kolta. Pierwszą kulę posłał prosto między oczy Harkera, drugą - w strzelca, co stał za nim. Josh też nie zwlekał. Z obrzyna, którego wyrwał z przepastnej kieszeni płaszcza, trafił draba po swojej lewej, a gdy huknął strzał z drugiej strony, pochylił się zręcznie w siodle i znów strzelił spod końskiego karku. W tej samej chwili rozległy się gromkie okrzyki kawalerzystów. Kapral Tyree ze swoimi ludźmi galopował ze wzgórza.

Na ich widok czworo pozostałych przy życiu oprawców zawróciło w miejscu i popędziło przed siebie. Sięgnęła ich jednak celna salwa kawalerzystów Claya.

Oddział zatrzymał się na moście.

- Generale - zameldował się sierżant o wyjątkowo skromnej posturze.

- Dobra robota, Jackson - pochwalił Clay, kierując wierzchowca na skraj mostu. Spojrzał w dół. Młody człowiek dyszał ciężko na piasku, próbując stanąć na nogi. Ręce miał spętane. - Poślijcie kogoś, żeby mu pomógł.

- Tak jest! - Jackson ruszył, by wydać rozkazy, a do Claya podjechał Josh.

- Generale, nie rób tego więcej, ta wojna już się skończyła.

- Jesteś pewien Josh?

- Generał Lee ciągnie do Appomattox. Liczy, że znajdzie tam chwilę wytchnienia i zapasy, tylko że nasi chłopcy już to sprawdzali, żadnych zapasów nie ma. A ilu mu ludzi zostało? Dwadzieścia tysięcy to wszystko. Grant ma sześć dziesiąt tysięcy. Wojna jest skończona, generale.

- A Lee, gdzie teraz jest?

- W Turk’s Crossing, to taka mieścina. Będzie tam nocował.

Clay spojrzał w dół pod most. Trzech ludzi z oddziału zajmowało się chłopakiem.

- W porządku. Jedziemy. Spróbujemy znaleźć generała.

Lało jeszcze potężniej, gdy przedzierali się przez pozycje Jankesów. Turk’s Crossing okazało się nie mieściną, ale zwykłą wsią. Generał Lee, choć przygotowano mu kwaterę w jednym z domów, stanął na noc w stodole. Dla sztabu - resztki, co jeszcze została - rozbito namioty.

Claya i jego ludzi zatrzymały straże. Kapral Tyree na szczęście znał hasło. Ale pierwsza chwila była groźna. Ludzie zmęczeni, sytuacja napięta. Nie tak dawno przecież, po bitwie pod Chancellorsville, generał Stonewall Jackson zginął w zamieszaniu od strzałów konfederackich pikiet.

Clay z oddziałem podjechał pod kwaterę generała Lee.

- Weźcie chłopców i znajdźcie coś do jedzenia - rozkazał sierżantowi. - Później was odszukam.

Sierżant z ludźmi odjechali do wsi. Josh zeskoczył z siodła. Jak zawsze przytrzymał wierzchowca Claya.

- A my?

Clay nie zdążył odpowiedzieć. Zjawił się adiutant ze sztabu.

- Generał Fitzgerald?

- Słucham?

- Generał Lee będzie zachwycony, widząc pana. Już myśleliśmy, że po panu.

- To ja się tu pokręcę i poczekam - wtrącił Josh. - Może będzie mnie pan potrzebował.

Lee wyglądał zaskakująco świeżo, wręcz wytwornie. Siwy, w nowiutkim mundurze siedział za stołem przy ognisku.

- Panie generale - zameldował się Clay.

- Ach, Clay! Przykro mi, że nie mogę się zrewanżować takim samym tytułem. Niestety nie zatwierdzono mojego wniosku w sprawie twojej nominacji generalskiej, bo nie ma już brygady. Tak więc znów jesteś pułkownikiem. Słyszałem o potyczce.

- Drobiazg, nie ma o czym mówić.

Dalszą rozmowę przerwał młody kapitan z pilnym meldunkiem. Z ręką na temblaku, płaszczem narzuconym na ramiona, wychynął z ciemności.

- Najnowszy raport, panie generale - rzekł, wręczając Lee kartkę papieru. - Wojsko się kruszy. Możemy mówić o szczęściu, jeśli zostało nam piętnaście tysięcy - zachwiał się, z trudem utrzymując równowagę.

- Usiądź Brown. Ramię dokucza, co?

- Strasznie.

- Współczuję ci, ale masz szczęście. Pułkownik Clay Fitzgerald, jedyny z wyższych dowódców kawalerii, jaki nam jeszcze został, jest chirurgiem.

- Pułkownik Fitzgerald? - Brown próbował zasalutować, ale nie dał rady. - Mam dla pana wiadomość - szepnął ostatkiem sił i osunął się na ziemię.

- Josh! Moja torba z instrumentami. Szybko! - krzyknął Clay i pochylił się nad rannym oficerem.

Rana od cięcia szablą okazała się wyjątkowo paskudna. Brown cierpiał okropnie.

- Dziesięć szwów i whiskey, żeby oczyścić to paskudztwo - zaordynował Clay.

- Ten i ów powiedziałby, że marnujesz dobry trunek - wtrącił Lee.

- A niech mówi, ale to pomaga - odrzekł Clay niezmieszany. - I sprawdź - rzucił do Josha, który zjawił się z torbą z instrumentami chirurgicznymi - czy nie zostało nam trochę opium.

- A więc żyjesz, Josh - odezwał się Lee. - To chyba cud.

- Obu z pułkownikiem nam się udało - odparł Josh. - Dużo wody upłynęło, panie generale, od ostatniego razu - zagłębił się w torbie.

- Niech pan sobie daruje opium, pułkowniku - zaprotestował Brown.

- Ejże. Uśpi pana i nie będzie pan czuł bólu, jeśli tylko mamy tyle, ile trzeba.

- Proszę się nie fatygować. Nie chcę tracić przytomności. Generał może mnie potrzebować. Wystarczy whiskey. Może pan zaczynać.

Clay spojrzał na generała.

- Dzielny chłopak. Nie odmawiaj mu. Ma prawo wybierać. No, do roboty - w głosie generała zabrzmiały stanowcze nuty.

- Jak pan każe - odparł Clay i dał znak Joshowi. Ten odkorkował butelkę i przytknął do ust Browna.

- Niech pan pije, kapitanie. Ile tylko da pan radę.

Brown łyknął raz i drugi.

- Wystarczy.

- Nawlecz igłę - polecił Clay Joshowi, odbierając mu butelkę. Obnażył ramię kapitana. - Niech pan się trzyma. - Chlusnął z butelki prosto na ranę. Kapitan jęknął boleśnie.

Josh podał igłę z jedwabiem.

- Stań za nim i trzymaj z całych sił - rozkazał Clay, a sam wylał sobie trochę trunku na ręce i zabrał się do szycia. Brown krzyknął z bólu, ale na szczęście dla siebie zemdlał już przy pierwszym szwie.

Godzinę później, po posiłku złożonym z czegoś w rodzaju gulaszu, Clay z generałem Lee zasiedli do rozmowy przy szklaneczce whiskey.

- No cóż - rzekł generał - oto ostatnia noc na drodze donikąd.

- Właśnie - przytaknął Clay. - Ale, panie generale - zmienił temat - wszyscy wiedzą, że gdy zaczynała się wojna, prezydent Lincoln proponował panu dowództwo wojsk Unii. Nie ma kwestii, że w tej wojnie żaden generał nie mógł się z panem równać. Zastanawiam się - Clay dolał trunku - jak potoczyłyby się losy, gdyby przyjął pan propozycję Lincolna.

- Szkoda czasu na puste gadanie, Clay. Pochodzę z Wirginii i nie mogłem opuścić swoich w potrzebie.

A ty? Znałem i twojego ojca, i stryja. Porządni Irlandczycy. Słali cię do szkół w Londynie i Paryżu. Wykształciłeś się na chirurga, a jednak wróciłeś i stanąłeś po mojej stronie.

- Fakt - zaśmiał się Clay. - Tylko niech pan nie zapomina, że urodziłem się w Georgii i też nie miałem wyboru.

- Jesteś bardzo podobny do ojca. Przykro, że zginął. Kiedy to było? Ze trzy miesiące temu, prawda?

- No cóż, stało się. Wie pan, co robił. Cały czas łamał blokadę. Wysyłał szkunery na Bahamy i sam też pływał.

Jak to mówią? Woził wilk razy kilka... i stało się to, co musiało się stać. Trafił na jankeską fregatę. Poszedł na dno z całą załogą.

- I matka wcześnie cię odumarła - zasępił się Lee. - Wspaniała kobieta. Doskonale ją pamiętam. A ojciec, o ile sobie przypominam, lubił się pojedynkować.

- Mało powiedziane.

- A co u stryja?

- Po śmierci dziadka, jako starszy z synów, odziedziczył majątek w zachodniej Irlandii. Prócz tego miał tu sporą plantację, nawiasem mówiąc, niedaleko stąd. Wracając do Irlandii, ustanowił na niej zarządcę.

- A co z tobą, co będziesz robił?

- Bóg jeden wie, panie generale. A co będzie z nami wszystkimi?

- To akurat proste. Nawiązałem już kontakt z generałem Grantem. Spotykam się z nim jutro w Appomattox, żeby omówić warunki kapitulacji. Wiesz - zamyślił się - walczyliśmy razem w wojnie meksykańskiej [1] i przykro, że to się tak kończy. Grant to dobry żołnierz i człowiek honoru. Uprzedziłem go już, że będę żądał, aby wszyscy z moich ludzi, którzy dosiadają własnych koni, mieli prawo je zatrzymać.

- I co? Zgodził się?

- Zgodził.

Kapitan Brown, który leżał w kącie pod czujnym okiem Josha, z jękiem zaczął dochodzić do siebie. Josh pomógł mu usiąść na posłaniu.

- Jak się pan czuje? - Clay podszedł do pacjenta.

- Okropnie.

- Niech pan usiądzie z nami przy ogniu.

- Kawa dobrze panu zrobi. Zaraz przyniosę - zadeklarował się Josh.

Brown przeszedł kilka kroków i opadł na krzesło.

- Czy aby dobrze się czujesz, chłopcze? - zatroskał się Lee.

- W porządku, tylko boli jak diabli. A pan, pułkowniku - zwrócił się do Claya - niech pan zechce przyjąć moje podziękowania.

- Nie ma o czym mówić.

- Wie pan, rozglądałem się za panem, miałem nadzieję, że gdzieś tu pana spotkam. Czy to pański stryj miał dom niedaleko stąd, w Fairoaks?

- Owszem, ale wyjechał do Irlandii, zostawiając zarządcę do doglądania plantacji.

- Domu już nie ma. Jankeska kawaleria puściła go z dymem. Przejeżdżałem tamtędy parę dni temu i jeden z robotników folwarcznych miał list do pana. Poszukuje pana adwokat z Savannah. Nazywa się Regan. Zostawił wiadomość, że przez tydzień będzie w tawernie Butlera.

- Znam to miejsce.

- A w liście była jeszcze wiadomość, że jeśli nie zdąży pan w ciągu tygodnia, to zaprasza pana do Savannah. Zna pan tego człowieka?

- Owszem. Zajmował się sprawami ojca.

- Przykro mi, że nie mam tego listu, ale wie pan, natknęliśmy się na jankeską kawalerię, doszło do potyczki i list gdzieś się zapodział.

- Nie szkodzi. Co najważniejsze już usłyszałem.

Wrócił Josh z dzbankiem dymiącej kawy. Nalał kubek i podał Brownowi.

- A więc, generale, co teraz? - spytał Clay przełożonego.

- No cóż, Appomattox i koniec sprawy. Przynajmniej dla mnie. Nie widzę jednak powodu, abyś ty ze swoimi ludźmi miał dzielić mój los. Masz swoje sprawy, rodzinne, którymi powinieneś się zająć, a ludzie niech znikną pod osłoną nocy. Okolica lesista, więc idąc dwójkami lub trójkami, z łatwością przenikną przez jankeskie linie.

- Czy to rozkaz?

- Powiedzmy, że rada. Zrobiliśmy wszystko, co do nas należy. Żegnaj, przyjacielu.

- Panie generale! - odrzekł Clay ze ściśniętym gardłem i zasalutował. Jeszcze tylko uścisk dłoni i Clay ruszył w ciemność, a Josh za nim.

Ludzie biwakowali przy ognisku pod drzewem. Parę płacht rozpiętych na patykach osłaniało obozowisko przed deszczem.

- Co pan każe, generale? - poderwał się sierżant Jackson.

- Pułkowniku - poprawił go Clay. - Powrót do starego stopnia, chłopcy. Rozmawiałem właśnie z generałem Lee.

Udaje się jutro do Appomattox złożyć kapitulację na ręce Granta. - Ludzie słuchali w milczeniu. Nikt nie odezwał się słowem. - To koniec, chłopcy. Koniec!

- A co z nami, pułkowniku? - przerwał milczenie kapral Tyree. - Ja umiem tylko wojować. Miałem czternaście lat, jak się zaciągnąłem.

- Wiem, mój chłopcze, wiem. Generał Lee dał mi do zrozumienia, że najlepiej będzie, jeśli w małych grupach przedrzecie się przez front i wrócicie do domów. Josh, sakiewka?

Josh wyłowił skórzany woreczek z dna torby lekarskiej. Podał Clayowi, a ten, nie zaglądając, oddał Jacksonowi.

- Jest tu sto angielskich złotych suwerenów. Rozdajcie po równo. To wszystko, co mogę zrobić. I nie przeciągajmy. To bolesna chwila dla nas wszystkich.

- Pułkowniku... - szepnął sierżant wyraźnie poruszony.

Clay ruszył w ciemność, ale odwrócił się jeszcze.

- Służyć z wami, chłopcy, to był wielki honor dla mnie - rzekł. - A teraz zabierajcie się już stąd - dokończył i znikł w strumieniach deszczu.

Lało jak w biblijnym potopie, jakby świat się kończył i w rzeczy samej wszystko dobiegało kresu. Lee z resztką wojska wlókł się do Appomattox, a Clay z Joshem dojeżdżali do tawerny Butlera. Późnym popołudniem wychynęli z lasu na urwisko nad rzeką, za którą wznosił się zgarbiony wiekiem, parterowy, kryty gontem budynek z kamienia. Kamienny też był komin, z którego, wysoko pod niebo, unosił się słup dymu, zapraszając zdrożonych na chwilę odpoczynku.

- Wygląda spokojnie i chyba nic nam tu nie grozi, pułkowniku - rzekł Josh z cicha.

- Ale na wszelki wypadek miej broń pod ręką - odrzekł Clay, ruszając w dół.

Płycizną przekłusowali przez rzekę i po chwili byli już na miejscu. Przed bramą, w strugach deszczu, stały dwa osiodłane wierzchowce.

- Jak tak można traktować zwierzęta? - obruszył się Josh.

- Racja, ale trudno, nie nasze - odrzekł Clay. Zsiadł z siodła i podał Joshowi cugle. - Zaprowadź konie do stajni. Poczekam na ciebie w środku. Ciepła strawa i coś do picia dobrze nam zrobi. Sprawdzę, czy Regan jeszcze jest.

Na sporym kominku ogień tańczył na polanach, pod ścianą wznosił się wyłożony blachą bufet, a za nim na półkach pysznił się rząd butelek. Młoda kobieta za ladą czyściła szkła. Nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat. Włosy upięte w kok, uboga suknia z wyświechtanej bawełny, oczy ledwie widoczne, jakby napuchłe od płaczu.

Przy stoliku pod oknem dwóch mężczyzn odzianych w znoszone granaty piechoty Unii pochłaniało łapczywie jadło z wypełnionych po brzegi cynowych misek. Ich oblicza dawno nie widziały brzytwy. Na widok Claya odłożyli łyżki, łypiąc spod oka na szary uniform i kawaleryjskiego kolta typu Dragoon w czarnej kaburze przy pasie. Clay nie zatrzymał na nich wzroku. Z brzękiem ostróg podszedł do baru.

- Zastałem właściciela, pana Holta?

- Przykro mi, panie, zginął trzy dni temu. Jechał konno, ktoś strzelił, zwalił się z siodła jak kłoda. Jestem Sybil, jego siostrzenica.

- A masz tu, dziecko, kogoś do pomocy?

- Mieliśmy dwóch czarnych chłopaków, zajmowali się stajnią, ale obaj uciekli.

Od stolika pod oknem dobiegł złośliwy rechot. Jeden z drabów coś powiedział, a drugi skwitował to gardłowym śmiechem.

- Hej, suko, daj no tu jeszcze jedną butelkę. Tylko już.

Clay obrócił się, zmierzył obu zimnym wzrokiem.

- Liczcie się ze słowami i zechcijcie poczekać. Teraz moja kolej.

Jeden z opryszków, w czerwonej chustce na szyi, miał już zamiar poderwać się z miejsca, ale zrezygnował, gdy zobaczył, że Clay trzyma dłoń nad rękojeścią kolta. Usiadł, ale w jego oczach zabłysły złowrogie iskry.

- Szukam przyjaciela, nazywa się Regan - Clay wrócił do rozmowy z dziewczyną.

- Jest tutaj. Zajmuje pokój na zapleczu.

- Proszę go łaskawie zawiadomić, że przybył pułkownik Clay Fitzgerald.

- Oczywiście.

Wyszła. Clay sięgnął na półkę, wziął butelkę whiskey i dwa szkła, gdy zjawił się Josh. Z przemoczonego kapelusza spływały krople dżdżu.

- Konie zadbane - zameldował. - I żal mi się zrobiło tych dwóch uwiązanych na deszczu, więc też zaprowadziłem je do stajni.

Dwójka przy oknie zastrzygła uszami, a właściciel czerwonej chusty łypnął ze złością spod oka.

- Negr niech czeka na deszczu. Tam jego miejsce. I zakonotuj sobie, łotrze, że nie życzę sobie, abyś dotykał się mojego konia.

Clay dobył kolta i położył na ladzie. Napełnił dwie szklaneczki whiskey.

- Chodź tutaj, Josh. Młoda dama udała się po pana Regana. Holt nie żyje. Ktoś go zastrzelił.

Josh wyjął obrzyna z kieszeni płaszcza. Podszedł do bufetu, wziął szklankę, posmakował.

- Ciekawe, pułkowniku, kto to mógł zrobić?

W tej chwili do sali wróciła Sybil, a za nią przydreptał Regan - drobny mężczyzna w średnim wieku, w drucianych okularach na nosie.

- Jakże się cieszę, że pana widzę. Cud boski, że pan żyje - mówił, ściskając serdecznie dłoń Claya. - I ciebie też miło widzieć, Josh.

- Jak rozumiem, ma pan dla mnie wiadomości. Zostawił pan list w Fairoaks.

- A owszem, owszem. Usiądźmy proszę - wskazał miejsce przy kominku. Usiedli naprzeciwko siebie. Josh stanął pod ścianą, bacząc na dwójkę drabów pod oknem.

Sybil zajęła swoje miejsce za bufetem i znów zaczęła przecierać szkło.

- A więc miałem pewne sprawy w okolicy i w rzeczy samej liczyłem, że znajdę cię u boku generała Lee. Najpierw jednak musiałem sprawdzić, jak się sprawy mają w Fairoaks.

- Nie najlepiej, z tego co słyszę.

- Niestety. Dom poszedł z dymem. Spalili go Jankesi i nie masz tam co szukać, mój drogi.

- Na nic też nie liczyłem.

- Ale to nie wszystko, Clay, nie wszystko. Złych wiadomości nie brakuje. Twój stryj zmarł miesiąc temu.

Niestety żadne pieniądze po nim nie zostały, tylko Fairoaks wypalony do cna i Claremont w Irlandii - wasza stara siedziba rodowa, do której się przeniósł po śmierci twojego dziadka. I znów, niestety, Claremont podzielił w pewnym sensie los Fairoaks. Połowa spłonęła.

- Jakże to?

- No cóż, w Irlandii też jest niespokojnie. Trwają zamieszki. Powstańcy, co zowią się fenianami, chwycili za broń. Chcą obalić władzę Anglików.

- Ale co to ma wspólnego z moim stryjem? Był Amerykaninem.

- W rzeczy samej, w rzeczy samej, ale miał wielki majątek w Irlandii. Arystokracja, mój chłopcze, opowiedziała się po stronie władzy.

- Tam do diabła, o czym my tu mówimy? Dwie spalone do cna posiadłości. Krótko mówiąc nie mam nic.

- Niezupełnie, niezupełnie. Mam, uważasz, pewne dokumenty związane z majątkiem stryja. Trzeba, żebyś je podpisał, a poza tym, musisz stawić się w Savannah.

- A to dlaczego?

- Dlatego że musisz stanąć przed obliczem sędziego Archiego Deana, który ma potwierdzić twoją tożsamość na wniosek Banku Anglii.

Zaległo milczenie.

- Nadal nic nie rozumiem - odezwał się Clay po chwili.

- Spróbuję ci to wyjaśnić. Ale po pierwsze, zapomnij o amerykańskich pieniądzach. Waluta Konfederacji to tylko papier, a dolar też stoi nie najlepiej. Mówmy więc o starych, solidnych funtach brytyjskich, a tych zebrało się... około miliona... - Clay oniemiał, patrzył w milczeniu na Regana, a ten jak gdyby nigdy nic dokończył figlarnie: - ...od czego oczywiście trzeba odliczyć moje honorarium.

Zdumiony i zaskoczony Clay spojrzał na Josha, a spod okna dobiegło pełne złości żądanie:

- Przynieś no wreszcie butelkę, suko - wrzeszczał właściciel czerwonej chusty.

Dziewczyna posłusznie sięgnęła na półkę, wzięła butelkę i z lękiem podeszła do stolika pod oknem. Obawiała się słusznie, bo jeden z drabów chwycił ją wpół, posadził sobie na kolanach i zaczął sięgać pod spódnicę. Dziewczyna zaszlochała.

- Boże, co za potwór - syknął Josh.

Clay zerwał się na równe nogi, skoczył pod okno i przytknął lufę dragoona do czoła opryszka, który napastował Sybil.

- Puść ją, bo łeb rozwalę.

Drab niespiesznie acz posłusznie uwolnił dziewczynę.

- Bez obrazy, pułkowniku - mitygował właściciel czerwonej chusty.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin