Deighton Len - Mecz w Londynie.pdf

(1311 KB) Pobierz
Deighton Len - Mecz w Londynie
LEN DEIGHTON
Mecz w Londynie
Przełożył: BOGUSŁAW LAWENDOWSKI
„KB”
Rozdział I
Rozchmurz się, Werner. Już niedługo Gwiazdka - odezwałem się.
Potrząsnąłem butelką, nalewając resztkę whisky do dwóch białych plastikowych
kubeczków balansujących na samochodowym radiu. Pustą butelkę wepchnąłem pod
siedzenie. Dało się wyczuć silny zapach szkockiej. Musiałem trochę rozlać na
grzejnik lub na ciepłą skórę osłaniającą radioodbiornik. Myślałem, że Werner
odmówi. Nie należał do pijących, wypił zaś już sporo, ale noce berlińskie są bardzo
chłodne, więc łyknął teraz jednym haustem i kaszlnął. Następnie zgniótł kubek w
silnych dłoniach i wcisnął do popielniczki. Zena, jego żona, była obsesyjnie porządna
i samochód należał do niej.
- Ludzi wciąż przybywa - powiedział Werner, gdy podjechał długi, czarny
mercedes. Jego przednie światła odbijały się refleksami na szkle i lakierze
zaparkowanych wozów, połyskując również na zmrożonej nawierzchni jezdni. Szofer
pośpiesznie otworzył drzwi i wysiadło osiem czy dziewięć osób. Mężczyźni mieli na
sobie płaszcze z ciemnego kaszmiru, a pod nimi wieczorowe stroje, zaś kobiety
pokazywały całą menażerię futer. Tu, w berlińskim Wannsee, gdzie futra i kaszmiry
są ubraniem na co dzień, ludzi tych zwą Hautevolee i jest ich mnóstwo.
- Na co jeszcze czekasz? Ładujmy się do środka i aresztujmy go teraz. - Słowa
Wernera były trochę niewyraźne, toteż wyszczerzył się przyznając, w jakim jest
stanie. Chociaż znałem Wernera od czasów szkolnych, to rzadko widywałem go
zalanego czy wstawionego tak jak teraz. Jutro będzie miał kaca, jutro zwali winę na
mnie, zresztą to samo zrobi jego małżonka, Zena. Z tego też powodu i paru innych
dobrze będzie wyjechać przed tym wszystkim z Berlina.
Dom w Wannsee był duży; naroślą brzydkich powiększeń, wydłużeń,
balkonów, słonecznego tarasu i rozbudowanego poddasza kryły oryginalny budynek.
Zbudowano go na krawędzi wzgórza w ten sposób, że z tylnego tarasu rozciągał się
widok ponad lasem aż po czarne wody jeziora. Teraz pusto było na tarasie, meble
ogrodowe pozestawiano w stosy, a markizy ciasno zrolowano, lecz cały dom
 
intensywnie błyszczał światłami, a we frontowym ogrodzie nagie drzewa przybrano
setkami malutkich żarówek, niczym elektronicznym kwieciem.
- Ten facet z BfV zna się na robocie - odezwałem się. - Przyjdzie tu, aby nam
powiedzieć o nawiązanym kontakcie.
- Kontakt tu nie przyjdzie. Sądzisz, że Moskwa nie wie, że mamy w Londynie
defektora, który śpiewa wszystko jak leci. Do tej pory już ostrzegli swoją siatkę.
- Niekoniecznie - powiedziałem. Odmówiłem mu racji po raz setny i nie
miałem wątpliwości, że wkrótce dojdzie do podobnej wymiany zdań. Werner miał
czterdzieści lat, był zaledwie parę tygodni starszy ode mnie, ale przejmował się jak
stara baba, co również nastawiało mnie ostro. - Nawet jego nieobecność może dać
okazję do zidentyfikowania go - ciągnąłem. - Jest tu dwóch tajniaków
sprawdzających każdego, kto będzie dziś wieczór, a biuro ma kopię listy
zaproszonych.
- To znaczy, o ile kontakt jest jednym z gości - odrzekł Werner. - Personel
obsługi również jest sprawdzany. Kontakt będzie kimś z zewnątrz. Nie byłby na tyle
jełop, żeby podać nam swój kontakt na talerzu.
- Wiem.
- Może wejdziemy do środka raz jeszcze? - zasugerował Werner.
Otworzyłem drzwi i wysiadłem.
Werner zamknął swoje drzwi delikatnie; jest to nawyk, którego nabiera się z
latami podczas śledzenia innych. Ta ekskluzywna, podmiejska okolica składała się
głównie z willi, lasów i wody; było tu tak cicho, że słyszałem dźwięk ogromnych
ciężarówek podjeżdżających do Punktu Kontroli Granicznej w Drewitz, aby
rozpocząć długi przejazd autostradą wiodącą przez Republikę Demokratyczną do
Niemiec Zachodnich.
- W nocy spadnie śnieg - zawyrokowałem. Werner niczym się nie zdradził, że
mnie usłyszał.
- Popatrz na całe to bogactwo - powiedział machając ręką i prawie tracąc
równowagę na lodzie, jaki utworzył się w rynsztoku. Jak okiem sięgnąć, cała ulica
przypominała długi parking lub raczej samochodowy salon wystawowy, ponieważ
wszystkie prawie bez wyjątku samochody błyszczały, były nowe i drogie.
Pięciolitrowy mercedes V-8 z antenami telefonu, porsche turbo, ogromniaste ferrari
oraz trzy czy cztery rolls-royce’y. Tablice rejestracyjne informowały, z jak daleka
potrafią się ludzie wybrać na tak wykwintne przyjęcie. Biznesmeni z Hamburga,
 
bankierzy z Frankfurtu, filmowcy z Monachium i dobrze zarabiający oficjele z Bonn.
Niektóre samochody powjeżdżały daleko na chodnik, aby inni mogli zaparkować
równolegle. Minęliśmy dwóch policjantów między sznurami samochodów, którzy
sprawdzali tablice rejestracyjne i podziwiali lakiery. Na podjeździe stało tyluż
Parkwachter przytupujących z zimna - mieli parkować wozy gości, będących w
niefortunnej sytuacji wynikającej z braku własnego szofera. Werner, z rozpostartymi
ramionami dla utrzymania równowagi, szedł podjazdem do góry. Kolebał się przy
tym jak przeżarty pingwin.
Pomimo podwójnie oszklonych okien, mocno zamkniętych z racji zimnych
berlińskich nocy, z budynku dochodziły dźwięki ledwo słyszalnej ulepkowatej i
wirującej muzyki Johanna Straussa granej przez dwudziestoosobową orkiestrę.
Przypominało to stopniowe zatapianie się w gęstym koktajlu mlecznym o
truskawkowym smaku.
Służący otworzył drzwi, inny zaś wziął moje i Wernera okrycia. Natychmiast
pojawił się jeden z naszych ludzi, stając obok lokaja. Nie dał znaku, że nas rozpoznał,
gdy wchodziliśmy do ogromnego przedpokoju bogato przybranego kwiatami. W
trosce o wygląd, Werner wygładził swój jedwabny smoking i pociągnął za końce
muszki spoglądając na siebie w lustrze, oprawnym w złotą ramę rozmiarów całej
ściany. Garnitur Wernera szyty był ręcznie na zamówienie u jednego z najbardziej
ekskluzywnych krawców berlińskich, lecz na tęgiej figurze mojego przyjaciela
wszystko wyglądało jak wzięte z wypożyczalni.
U podnóża niezwykle ozdobnych schodów stało dwóch starszych panów w
koszulach z wysokimi sztywnymi kołnierzykami i dobrze skrojonych, wieczorowych
garniturach, w których nie było śladu ustępstwa na rzecz nowoczesnej stylizacji
ubiorów. Palili duże cygara i w rozmowie skłaniali głowy ku sobie z racji
orkiestrowego tutti w sali balowej poza nimi. Jeden z nich przyjrzał się nam, lecz
dalej rozmawiał, jakbyśmy byli niewidzialni. Zapewne odniósł wrażenie, że widzi
dwóch byków wynajętych do ochrony domowych sreber.
Do roku 1945 dom ten - bądź villa, jak nazywane są takie lokalne posiadłości
- należał do człowieka, który rozpoczął karierę jako urzędnik niższego stopnia w
nazistowskiej organizacji rolników - i tak się złożyło, że jego wydział miał
zdecydować, którzy rolnicy i pracownicy rolni mieli być zwolnieni ze służby w siłach
zbrojnych. Ma się rozumieć, od tej pory - jak wszyscy biurokraci przedtem i potem -
obsypywany był podarunkami oraz różnymi chodliwymi towarami, żyjąc w wielkim
 
stylu, o czym chociażby świadczył jego dom.
W latach powojennych domu tego używano jako tranzytowego pomieszczenia
dla kierowców ciężarówek US Army. Domem rodzinnym stał się dopiero od
niedawna. Boazeria, która niewątpliwie pochodziła z oryginalnego
dziewiętnastowiecznego budynku, została starannie wyreperowana i doprowadzona
do dawnego stanu, lecz obecnie dąb pomalowano na kolor lekko popielaty. Na ścianie
na wprost schodów dominowało duże malowidło przedstawiające żołnierza na koniu i
wszędzie było widać kunsztownie skomponowane kwietne bukiety. Lecz mimo
wszystkich tych wspaniałości, oko przykuwała podłoga w ogromnym przedpokoju.
Był to skomplikowany wzór z czarnego, białego i czerwonego marmuru, w którym
centralne białe koło zastąpiło dużą złotą swastykę.
Werner pchnął drzwi skryte w boazerii, a ja podążyłem za nim wzdłuż
ponurego korytarza przeznaczonego dla służby. Przy końcu przejścia mieściła się
mała kuchenka. Czyste, lniane ściereczki leżały starannie ułożone na półce, tuzin
butelek po szampanie suszyło się w zlewie do góry dnem, a pojemnik na odpadki
wypełniały resztki kanapek, pozostawiona pietruszka i jakieś potłuczone szkło.
Wszedł kelner w białym kitlu, niosąc dużą srebrną tacę brudnych kielichów. Opróżnił
je, wstawił do kuchennej windy razem z pustymi butelkami, wytarł tacę ścierką
wiszącą na zlewie i wyszedł nie spojrzawszy nawet na żadnego z nas.
- Jest tam, koło baru - powiedział Werner, przytrzymując otwarte drzwi,
abyśmy mogli popatrzeć ponad zatłoczonym parkietem. Ścisk panował przy stołach,
gdzie dwóch ludzi w kucharskiej bieli wydawało tuzin różnych gatunków kiełbas i
pieniste kufle mocnego piwa. Z tej kotłowaniny wokół jedzenia i picia wyłonił się
mężczyzna, który miał być zatrzymany.
- Mam diabelną nadzieję, że mamy do tego prawo - powiedziałem. Nie był to
taki sobie tuzinkowy biurokrata; był prywatnym sekretarzem starszego deputowanego
do parlamentu bońskiego. I dodałem: - Jeśli zwinie skrzydła i zaprzeczy
wszystkiemu, to nie jestem pewny, czy uda nam się podtrzymać naszą wersję.
Popatrzyłem na podejrzanego, próbując dokładnie odgadnąć, jak się zachowa.
Był to człowiek niedużej postury, z włosem przyciętym na jeża i porządnie utrzymaną
bródką w stylu Vandyke’a. Było coś wyjątkowo niemieckiego w tej kombinacji.
Nawet pośród przesadnie ubranej berlińskiej elity jego wygląd rzucał się w oczy.
Szerokie klapy smokingu wykładane jedwabiem, który okalał też całą górę, mankiety
i szwy u spodni. Koniuszki muchy upchnięte miał pod kołnierzyk, w górnej kieszonce
 
nosił czarną, jedwabną chusteczkę.
- Wygląda dużo młodziej niż na swoje trzydzieści dwa lata, prawda? -
powiedział Werner.
- Nie można polegać na tych wydrukach komputerowych, szczególnie jeśli
chodzi o urzędników państwowych z listy, a nawet członków Bundestagu. Wszyscy
zostali wprowadzeni do komputera przez maszynistki pracujące w nadgodzinach,
żeby trochę dorobić.
- No i co o nim myślisz? - zapytał Werner.
- Z wyglądu on mi się nie podoba - rzekłem.
- Jest winny - powiedział Werner. Nie wiedział więcej niż ja, ale starał się
dodać mi pewności.
- Lecz nie potwierdzone wypowiedzi defektora takiego jak Stinnes niewiele
zdziałają na otwartej rozprawie sądowej, nawet jeśli Londyn pozwoli mu wystąpić w
sądzie. Jeśli boss tego gościa poprze go i obaj zawyją, że to nieprawda, to może się
wyłgać.
- Kiedy go zdejmujemy, Bernie?!
- Może jego kontakt tu przyjdzie - powiedziałem. Był to opóźniający wykręt.
- Musiałby być rzeczywiście początkujący, Bernie. Tylko rozejrzyj się - całe
to miejsce jest oświetlone jak świąteczna choinka, na zewnątrz gliny i nie ma się
gdzie ruszyć - nikt z jakimkolwiek doświadczeniem nie ryzykowałby przyjścia tutaj.
- Może nie spodziewają się żadnych problemów - stwierdziłem
optymistycznie.
- Moskwa wie, że Stinnes zaginął, i mieli dużo czasu, żeby uczulić na to swoją
siatkę. I każdy z doświadczeniem wyniucha, że to wpadka, gdy tylko zaparkuje na
zewnątrz.
- On nie wyniuchał - powiedziałem skinąwszy głową na naszego człowieka
ostrzyżonego na jeża, podczas gdy ten pociągnął właśnie haust piwa i wdał się w
rozmowę z jakimś gościem.
- Moskwa takiego źródła, jak on, nie może wysłać na szkolenie do swojego
ośrodka - rozważał Werner. - Ale właśnie dlatego możesz być całkowicie pewny, że
jego kontakt będzie miał moskiewskie wyszkolenie; a fo oznacza, że będzie ostrożny.
Równie dobrze możesz aresztować go już teraz.- Nikogo nie aresztujemy -
powiedziałem mu raz jeszcze. - Zrobi to niemiecka bezpieka; ma być po prostu
zatrzymany w celu zadania mu paru pytań. Jesteśmy w odwodzie i czekamy na
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin