Dick Philip K.- Galaktyczny Druciarz.pdf

(484 KB) Pobierz
Dick Philip K.- Galaktyczny Dru
PHILIP K. DICK
GALAKTYCZNY DRUCIARZ
Przełożył Cezary Ostrowski
Tytuł oryginału Galactic Pot-Healer
Copyright © Philip K. Dick 1969
Wydanie I
Rozdział pierwszy
Przed nim konserwatorem był jego ojciec. On także
łatał porcelanę, a w zasadzie wszelkie ceramiczne
szczątki z Dawnych Czasów, sprzed wojny, gdy nie
wszystko jeszcze robiono z plastyku. Ceramiczny
bibelot to wspaniała rzecz, a każdy naprawiony przez
niego przedmiot stawał się obiektem umiłowanym, nie
dającym się zapomnieć; jego kształt, powierzchnia i
blask pozostawały na zawsze w jego pamięci.
Jednakże nikt już nie potrzebował jego umiejętności.
Pozostało zbyt mało ceramiki, a ludzie, którzy ją
posiadali, dbali o to, by się nie tłukła.
- Jestem Joe Fernwright - powiedział do siebie. -
Najlepszy druciarz na Ziemi. Ja, Joe Fernwright,
różnię się od innych ludzi.
W jego biurze piętrzyły się puste stalowe pudła,
służące do zwrotu naprawionej porcelany. Ale
miejsce na przyjmowany towar od siedmiu miesięcy
świeciło pustkami.
Przez ten czas myślał o wielu rzeczach. O tym, żeby to
rzucić i wybrać dla siebie inny fach, jakikolwiek fach
z przyszłością. Jednak nie jestem wystarczająco
dobry. Nie mam żadnych klientów, ponieważ oni
posyłają swo-
 
ją porcelanę do naprawy innym firmom. Myślał o
samobójstwie, a także o przestępstwie większego
kalibru, o zabiciu kogoś z hierarchii Światowego
Senatu Pokoju. Ale co by to zmieniło? Życie mimo
wszystko miało jakiś sens, bo pozostała jedna dobra
rzecz, mimo iż wszystko inne oddaliło się od niego.
Gra.
Joe Fernwright z lunchem w dłoni czekał na dachu
swego domu na przybycie ekspresowego
poduszkowca. Chłodne powietrze poranka ziębiło go
ze wszystkich stron. Drżał. Pocieszał się, że
transportowiec zaraz się zjawi. Ale będzie w nim
tłoczno. Więc nie zatrzyma się, przemknie bokiem i
uleci gdzieś w dal. No cóż, pomyślał Joe, mogę się
przejść.
Przywykł do chodzenia. Jak z wieloma innymi
sprawami, tak i z publiczną komunikacją rządowi nie
szło najlepiej. Niech ich cholera weźmie, powiedział
do siebie Joe. A raczej, poprawił się, niech nas weźmie
cholera. W końcu on również był cząstką
rozbudowanego aparatu partyjnego, sieci żyłek
oplatających wszystko, a potem duszących miłosnym
uściskiem obejmującym cały świat.
- Poddaję się - stwierdził stojący za nim mężczyzna,
zaciskając z poirytowaniem wygolone i uperfumo-
wane szczęki. - Zjadę zjeżdżalnią do poziomu ulicy i
pójdę pieszo. Powodzenia.
Mężczyzna przepchnął się pomiędzy oczekującymi na
poduszkowiec, a ci ponownie zwarli swe szeregi, tak
że zniknął z pola widzenia.
Ja też idę, zadecydował Joe. Skierował się ku
zjeżdżalni, a za nim jeszcze paru innych ludzi.
Na poziomie ulicy wszedł na popękany i wypaczony
chodnik, wziął głęboki gniewny wdech i z pomocą
własnych nóg ruszył na północ.
 
Jakiś policyjny krążownik obniżył lot tuż nad jego
głową.
- Idziesz zbyt wolno - poinformował go odziany
służbowo oficer i wycelował w niego laserowy pistolet
marki Walters & James. - Przyspiesz albo cię skasuję.
- Obiecuję - oznajmił Joe - że się pospieszę. Proszę
tylko o pozwolenie na nabranie tempa. Dopiero co
ruszyłem.
Przyspieszył. Zrównał się z innymi ludźmi dzielnie
przebierającymi nogami, którzy jak on mieli jakąś
pracę lub coś do załatwienia w ten wietrzny
czwartkowy ranek na początku kwietnia 2046 roku w
mieście Cle-veland w Komunistycznej Republice
Ludowej Ameryki Północnej. Albo, pomyślał, mieli
coś, co przypominało pracę. Miejsce pracy, talent,
doświadczenie i pewnego dnia jakieś zamówienie do
wykonania.
Jego biuro i pracownia - kwadratowa klitka - mieściło
ławę, narzędzia, sterty pustych pudeł z metalu, małe
biurko i pradawny fotel, pokryty skórą bujak, który
należał kiedyś do jego dziadka, a potem do ojca.
Teraz on w nim siedział, dzień w dzień, miesiąc za
miesiącem. Miał również porcelanowy wazon,
przysadzisty i pękaty, wykończony niebieską emalią.
Znalazł go wiele lat temu i rozpoznał w nim
japońszczyznę z siedemnastego wieku. Kochał go.
Wazon nigdy nie był stłuczony, nawet podczas wojny.
Usadowił się w fotelu i czuł, jak z trzaskiem
dopasowuje się on do znajomego ciała. Fotel znał go
równie dobrze, jak on znał ów mebel. Wyciągnął
dłoń, by nacisnąć przycisk, który sprawi, że poranna
poczta spłynie przez tubę na jego biurko. Wyciągnął
dłoń, ale zawahał się. A jeśli nic nie przyszło, zapytał
sam siebie. Nigdy nie przychodzi. Ale jak mogło być
inaczej. To jest jak hazard; zawsze wierzysz, że za
 
którymś razem się uda. I udaje się. Joe nacisnął guzik
i wysunęły się trzy świstki. Za nimi pojawił się szary
pakunek, zawierający dzisiejszą pocztę rządową oraz
jego dzienną dolę. Rządowe pieniądze, w formie
brzydkich i prawie bezwartościowych znaczków.
Każdego dnia, gdy otrzymywał szarą kopertę z nowo
wydrukowanymi banknotami, leciał najszybciej jak
to było możliwe do CZH, najbliższego supercentrum
zaku-powo-handlowego i dokonywał pospiesznych
transakcji. Zamieniał banknoty, póki miały jakąś
wartość, na produkty spożywcze, czasopisma, pigułki
i nową koszulę - cokolwiek użytecznego. Wszyscy tak
robili. Musieli. Trzymanie banknotów ponad 24
godziny było katastrofą, rodzajem samobójstwa.
Mniej więcej w dwa dni traciły one osiemdziesiąt
procent swojej siły nabywczej.
Sąsiad z klatki obok zawołał:
- Niechaj Prezydent żyje nam w wiecznym zdrowiu!
Oto jak brzmiało rutynowe pozdrowienie.
- Tak - odparł Joe refleksyjnie. Klitka na klitce, całe
rzędy klitek. Nagle coś przyszło mu do głowy. Ile
pomieszczeń było w tym budynku? Tysiąc? Dwa, dwa
i pół tysiąca? Mogę dziś się tym zająć, powiedział
sobie. Mogę sprawdzić, ile kabin, prócz mojej,
znajduje się wokół. Wówczas będę wiedział, ilu łudzi
przebywa w budynku... nie licząc chorych i tych, co
już zmarli.
Jednak najpierw papieros. Wyjął paczkę tytoniowych
papierosów, wysoce nielegalnych z uwagi na
niebezpieczeństwo dla zdrowia i narkotyczną naturę,
i zaczął palić.
W tym momencie jego wzrok padł jak zwykle na
czujnik dymu zamontowany w przeciwległej ścianie.
Jeden dymek, dziesięć kredytów, powiedział sobie.
Schował papierosy do kieszeni i przetarł energicznie
 
czoło, jakby chciał wyrzucić z mózgownicy to
pragnienie, które skłaniało go do wielokrotnego
łamania prawa. O co mi właściwie chodzi, zapytał
sam siebie. Co chcę sobie tym zastąpić? Coś
okazałego, zadecydował.
Czuł wzbierający w nim wielki głód, jakby chciał
pożreć wszystko dokoła. Przenieść wszystko z
zewnątrz do wewnątrz.
To właśnie doprowadziło go do Gry.
Nacisnąwszy czerwony guzik, podniósł słuchawkę i
czekał aż powolna maszyneria połączy go z linią
zewnętrzną.
- Kraaak - oznajmił telefon. Jego ekran wypełniły
bezładne kolory, kształty; elektroniczny miszmasz.
Zadzwonił z pamięci. Dwanaście cyfr, trzy pierwsze
łączyły go z Moskwą.
- Od wicekomisarza Saxtona Gordona - oznajmił
rosyjskiemu oficerowi, którego twarz pojawiła się na
ekranie.
- Znowu Gra, jak przypuszczam - stwierdził operator.
Joe ciągnął dalej:
- Humanoidalny dwójnóg nie może utrzymać
procesów metabolicznych przy pomocy mączki z
planktonu.
Po ganiącym purytańskim spojrzeniu oficer połączył
go z Gaukiem. Spojrzała na niego znudzona twarz
niskiego rangą rosyjskiego urzędnika. Znudzenie
zaraz ustąpiło miejsca zainteresowaniu.
- A presławni witiaz - zaciągnął Gauk. - Dostojni
grażdan mieżdy biezmózgawoj...
- Dość tej mowy - przerwał zniecierpliwiony Joe. Był
to jego zwykły poranny nastrój.
- Prostitie - przeprosił Gauk.
- Masz dla mnie tytuł? - zapytał Joe. Trzymał pióro w
gotowości.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin