Dickson Gordon R. - Smok i Jerzy 02 - Smoczy rycerz t.1.pdf

(868 KB) Pobierz
Dickson Gordon R. - Smok i Jerz
Gordon R. Dickson
Smoczy rycerz
Tom I
Przełożyli Edyta Madej szlachetnemu Hubert Sawa
 
Rozdział l
Był mroźny, marcowy poranek. W lesie Malencontri wstawał właśnie świt.
Nosząc taką nazwę las ten powinien znajdować się raczej gdzieś we Francji lub w
Italii, lecz faktycznie rósł w Anglii.
Oczywiście nikt, kto miał coś wspólnego z tym lasem - począwszy od trzech
jeży zwiniętych w ciepły kłębek w nieporządnie zarzuconym liśćmi zagłębieniu w
pobliskich zaroślach, a skończywszy na sir Jamesie Eckercie, baronie de Bois de
Malencontri i Riveroak, śpiącym teraz ze swą żoną, panią Angelą, w ich zamku
niedaleko stąd - nikt, raczcie to zauważyć, nie zawracał sobie głowy używaniem na
co dzień tej sfrancuziałej nazwy. Miano Malencontri nadał okolicy jej poprzedni
właściciel, który był obecnie pozbawionym ziem wygnańcem (prawdopodobnie
schronił się gdzieś na kontynencie), i dobrze mu tak.
Gdy tylko sir Hugh de Malencontri znalazł się w bezpiecznej odległości,
wszyscy okoliczni mieszkańcy zaczęli na powrót nazywać las jego prawdziwym
imieniem, które brzmiało las Highbramble, czyli Las Wysokich Jeżyn. Cała ta historia
była zresztą najzupełniej obojętna jedynemu znajdującemu się na nogach osobnikowi,
który przechodził właśnie nie opodal zaniepokojonych, ale - na szczęście -
bezpiecznie ukrytych jeży, i wystarczająco blisko Zamku Malencontri, by wyraźnie
widzieć go pomiędzy drzewami.
Obojętność była czymś naturalnym, gdyż tym porannym wędrowcem był
Aragh, angielski wilk. Nie tylko ten las, ale także i parę innych uważał on za swoje
własne terytorium, nigdy więc nie zawracał sobie głowy tym, jak się nazywają.
Właściwie to bardzo rzadko przejmował się czymkolwiek. Na przykład teraz:
chociaż wczesnowiosenny ranek był przenikliwie zimny, wilk nie zwracał na to
najmniejszej uwagi, z wyjątkiem tego, że chłód zwiększał prawdopodobieństwo, iż
ślady będą wyczuwalne przy ziemi bliżej niż zazwyczaj.
Wobec temperatury Aragh okazywał ten sam rodzaj obojętności co wobec
wszystkich innych zjawisk i rzeczy - wiatru, deszczu, jeżyn, ludzi, smoków,
piaszczomroków, olbrzymów i całej reszty. W jednakowym stopniu okazywałby ją
także trzęsieniom ziemi, wulkanom i potężnym falom morskim, gdyby przypadkiem
zdarzyło mu się z nimi zetknąć - ale jak dotąd jeszcze mu się to nie przytrafiło.
Był potomkiem wilków olbrzymich, miał rozmiary niedużego kucyka, a jego
 
filozofią było, że jeśli napotka coś, z czym sobie nie poradzi - będzie to ostatni dzień
jego życia, co i tak rozwiąże wszystkie jego problemy.
Wilk zatrzymał się, by zerknąć na zamek i na przypominający pudełko
prostokąt słonecznej komnaty * z nowomodnymi szybami w wąskich szczelinach
okien. W ich szkle właśnie zaczynał się odbijać poranny brzask. Mimo zdecydowanie
niepochlebnego zdania, jakie Aragh miał na temat oszklonych okien, darzył on
osobistą przyjaźnią sir Jamesa i panią Angelę, którzy, jak wiedział, spali teraz w
słonecznej komnacie. Bądź co bądź straszne z nich śpiochy, żeby marnować taki
piękny, rześki poranek spędzając go pod dachem.
Przyjaźń z sir Jamesem sięgała czasów, kiedy obaj (a także i parę innych osób,
co trzeba przyznać) byli zamieszani w pewną drobną zwadę z olbrzymem i kilkoma
podobnie nieciekawymi kreaturami na bagnach pod Twierdzą Loathly. W owym
czasie sir James - choć nie z własnej winy - zamieszkiwał ciało przyjaciela Aragha,
smoka imieniem Gorbash. Wilk pozwolił sobie na chwilę nostalgicznych wspomnień
o tamtych minionych, ale jakże ciekawych czasach.
Jednak nagle we wspomnienia wkradło się uczucie niepokoju o Jamesa oraz
Angelę - lecz przede wszystkim o Jamesa. Aragh skoncentrował całą swoją uwagę na
tym odczuciu, którego jeszcze przed sekundą nie doznawał. Będąc wilkiem nauczył
się zważać na sygnały wysyłane przez jego podświadomość. Ale przyczyna niepokoju
ani się nie wyjaśniła, ani nie zniknęła.
Aragh powęszył jeszcze, lecz nie wyczuł w powietrzu nic niezwykłego, więc
przestał o tym myśleć. Postanowił jedynie pamiętać, by przy pierwszej sposobności,
kiedy znów będzie przechodził w pobliżu domku S. Carolinusa przy Dźwięcznej
Wodzie, wspomnieć o tym Magowi. Czarodziej na pewno będzie umiał mu wyjaśnić,
czy uczucie to zwiastowało coś, co dotknęłoby jego samego, choć trudno było sobie
coś podobnego wyobrazić.
Dlatego też jako rozsądny wilk przestał myśleć o tej sprawie i pokłusował
dalej, a jego szczupła, ciemna sylwetka szybko znikła z oczu jeżom, które odetchnęły
z ulgą. Zdawało się, że wilk przepadł bez śladu pośród poszycia i pni drzew
budzącego się lasu.
 
Rozdział 2
James Eckert, a obecnie sir James, baron de Bois de Malencontri etc. - chociaż
tak naprawdę rzadko się nim czuł - obudził się o brzasku w półmroku sypialnej
komnaty, którą zajmował wraz ze swą żoną, Angelą, w Zamku de Bois de
Malencontri.
Blade smugi światła, widoczne wzdłuż krawędzi ciężkich kotar zasłaniających
słynne oszklone okno pokoju, wskazywały, że ranek jest już blisko. Obok Jamesa,
przykryta całą górą futer i kap, które czyniły znośnym ten nie ogrzewany pokój o
kamiennych ścianach, oddychając miarowo, spała Angie.
Zaskoczony w tym osobliwym stanie, jaki rozciąga się pomiędzy snem a jawą,
Jim próbował zignorować coś, co go obudziło. Miał niejasne wrażenie, że nie
wszystko było w całkowitym porządku. Czuł jakieś ogólne przygnębienie, które nie
odstępowało go w ciągu kilku ostatnich ponurych tygodni. Było to doznanie trochę
podobne do tej dusznej atmosfery, którą odczuwa każdy, gdy burza jest tuż nad
horyzontem i zbliża się w jego stronę.
W ciągu kilku ostatnich tygodni James często przyłapywał się na tym, że
nieomal żałuje swej decyzji, aby pozostać w tym świecie smoków, magii i
średniowiecznych obyczajów, zamiast powrócić z Angie na dwudziestowieczną
Ziemię, do bardziej szarego, ale znajomego świata - gdziekolwiek by w sferach
zachodzących na siebie prawdopodobieństw mógł się on teraz znajdować.
Niewątpliwie odczuciom tym sprzyjała pora roku. Przyszedł wreszcie schyłek
zimy, która, z początku ożywcza, później zdawała się ciągnąć bez końca pośród
wczesnych zmierzchów, kapiących świec i pochodni oraz lodowatych murów.
Powinności związane z zarządzaniem baronią, którą objął po sir Hughu de
Bois de Malencontri, poprzednim baronie, zajmowały ostatnio Jimowi wiele czasu.
Budynki i drogi wymagały naprawy; czeladź oraz kilkuset chłopów wolnych i
niewolnych wyglądali jego wskazówek, ponadto trzeba było porobić plany
tegorocznych zasiewów. Ciężar licznych obowiązków przemienił ów dziwny świat w
miejsce prawie tak samo nudne i powszednie jak zapamiętana przez Jima Ziemia
dwudziestego wieku.
Zatem pierwszym odruchem Jima było zamknąć oczy, schować głowę pod
okrycia i zmusić się do ponownego zaśnięcia. Chciał zapomnieć o tym, co go
 
obudziło. Niestety, kiedy spróbował, sen już nie powrócił. Wrażenie, że coś jest nie
tak, narastało, aż w końcu rozlegało się w nim całym niczym cichy dzwonek
alarmowy. W końcu Jim mruknął coś z rozdrażnieniem, podniósł głowę i znów
otworzył oczy. Światło przenikające przez brzegi okiennych zasłon było zaledwie na
tyle jasne, by niewyraźnie ukazać wnętrze sypialni.
Ogarnął go chłód - i to nie tylko z powodu zimna panującego w sypialni.
Nie był już w swoim własnym ciele.
Jeszcze raz, jak wtedy, gdy przybył do tego świata za pośrednictwem astralnej
projekcji, by uwolnić Angie, jego ciało stało się ciałem całkiem sporego smoka.
“Nie!” - słowo to omal nie wyrwało się Jimowi z gardła, lecz stłumił je w
porę. Przede wszystkim nie chciał, by Angie się obudziła i zobaczyła go w tym stanie.
Zawładnęło nim przerażenie. Czy już na stałe zamienił się w smoka? A jeśli
tak, to dlaczego? Wszystko było możliwe w tym zwariowanym świecie, w którym
magia stanowiła część rzeczywistości. Być może jego przeznaczeniem było
przebywać w swoim własnym ludzkim ciele tylko przez pewien czas. Może jakieś
prawa, które regulowały takie rzeczy, nakazywały, że ma być człowiekiem tylko
przez pół roku, a potem smokiem przez następne pół. Jeśliby tak się sprawa
przedstawiała, Angie na pewno by się nie spodobało, że jej mąż jest smokiem przez
sześć miesięcy w roku.
Na pewno nie.
Musiał poznać odpowiedź. Jedynym możliwym jej źródłem był Wydział
Kontroli, ten osobliwy, niewidzialny, tubalny głos, który zdawał się wiedzieć
wszystko, ale mówił tylko tyle, ile miał ochotę. Najprawdopodobniej dysponował on
czymś w rodzaju spisu magicznych kredytów ludzi obracających tym towarem. Spis
taki oczywiście obejmował i Jima, po pierwsze dlatego, że przybył do tego świata
magicznym sposobem, a po drugie - że brał udział w zniweczeniu złych mocy w
Twierdzy Loathly niecałe dziesięć miesięcy temu.
Otworzył usta, by pomówić z Wydziałem Kontroli. O ile wiedział, byli oni
czynni dwadzieścia cztery godziny na dobę - jeżeli “oni” było odpowiednim
określeniem Wydziału. W porę przypomniał sobie jednak, że rozmowa z Wydziałem
Kontroli mogła tak samo obudzić Angie jak nagły okrzyk “nie”, którego omal nie
wydał przed chwilą.
Jedyne, co mógł zrobić, to chyłkiem wymknąć się z pościeli i oddalić od
komnaty na tyle, by móc pomówić z Wydziałem Kontroli nie budząc Angie.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin