Julie Cochrane, John Ringo - Dziedzictwo Aldenata 06 - Wojna Cally.docx

(454 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

John Ringo

Julie Cochrane

 

Wojna Cally

 


SPIS TREŚCI

PROLOG              3

Rozdział 1              5

Rozdział 2              21

Rozdział 3              41

Rozdział 4              53

Rozdział 5              86

Rozdział 6              96

Rozdział 7              113

Rozdział 8              128

Rozdział 9              138

Rozdział 10              161

Rozdział 11              175

Rozdział 12              188

Rozdział 13              204

Rozdział 14              218

Rozdział 15              233

Rozdział 16              249

Rozdział 17              264

EPILOG              277


PROLOG

- Jak tam twoje plany wobec ludzi, Tirze?

Darhelski Ghin siedział w pozycji podpatrzonej u ludzi, z nogami założonymi tak, że stopa spoczywała na drugim kolanie. Jego twarz była niewzruszona, uszy nieruchome, i niczym nie zdradzał, co chciałby przekazać tak interesującym usadowieniem. Jego włosy przetykane czarnymi pasemkami błyszczały metalicznie niczym stare srebro. Oczy o wąskich źrenicach w kolorze ciemnego szmaragdu, z fioletowymi żyłkami naczyń krwionośnych wokół białek, patrzyły w nieodgadniony sposób z wąskiej lisiej twarzy. Twarzy, która przypominałaby elfią, gdyby nie rzędy spiczastych, ostrych jak brzytwa zębów, które póki co pozostawały ukryte za zaciśniętymi nieruchomo wargami. Krótko mówiąc, jak na Darhela wyglądał dość pospolicie. Ten fakt zwiódł już niejednego z jego rywali, każąc go lekceważyć. Przynajmniej za czasów jego młodości.

- Dobrze, Ghinie.

Tir patrzył prosto na zajmujący całą ścianę ekran. W tle uwijali się sprawnie Indowy jego zwierzchnika. Człowiek mógłby porównać ich do małych zielonych pluszowych misiów. Tir w ogóle o nich nie myślał - dla niego ich obecność była zwykłym codziennym faktem.

- Odzyskiwanie planety z okupowanymi przez Posleenów źródłami największego potencjalnego zysku idzie zgodnie z planem. Ryzyko strat w ludzkich kolonistach mieści się w granicach dziesięciu procent powyżej optimum. Wielkość strat w ich statkach jest optymalna plus minus dwa procent. Program ukrywania strat działa zgodnie z przewidywaniami. Miesięczne marginesy zysku są wielkości siedmiu procent plus minus jeden przecinek pięć, przy poziomie pewności wynoszącym dziewięćdziesiąt pięć procent - wyrecytował. Jego uszy sterczały spod metalicznych złotych włosów, rzadko spotykanych u jego rasy, ale tolerowanych; stał wyprostowany, emanując pewnością siebie. Stary głupiec musi już wiedzieć, że kłamie.

- Ludzie są... bardziej liczni i mniej wdzięczni, niż przewidywałeś, kiedy uruchamiałeś program podczas wojny z Posleenami.

- Każdy plan wymaga poprawek w trakcie realizacji, Ghinie.

Ta bezużyteczna skamielina miała irytujący zwyczaj zadawania pytań i wygłaszania komentarzy, które dotykały najbardziej niewygodnych aspektów każdego planu operacyjnego. Ale z biegiem lat Tir nauczył się kontrolować własną mowę ciała; teraz przechylił lekko jedno ucho w geście oscylującym między uprzejmą wzgardą a ostrożną czujnością.

- Z całym szacunkiem, Ghinie, zyski rosną, a plany zarządzania ludźmi działają w dopuszczalnych granicach.

Coś zaswędziało go po lewej stronie pyska, tuż pod końcówkami wąsów. Całym wysiłkiem woli powstrzymał się od poruszenia nimi czy zmrużenia oczu. Niedostatek światła sprawiał, że jego pionowe źrenice wyraźnie się zaokrąglały, przez co nawet lekkie przymknięcie powiek było o wiele wyraźniejsze niż u istoty o okrągłych źrenicach.

- Twoje granice nie obejmują ostatnich przejawów aktywnego oporu wrogo nastawionych ludzi.

Jeśli Tir mógł podziwiać jakąś cechę starszego Darhela, to jego kontrolę nad gestami i mimiką twarzy. Ludzie mieli na to zdumiewająco trafne określenie: pokerowa twarz. Używali go dla opisania jednej ze swoich gier. Tir z rzadka angażował się w kontakty z ludźmi, co jakiś czas - jednak grał przez cały wieczór w tego „pokera”, którego nauczył go człowiek Worth i paru jego podwładnych. Te spotkania z ludźmi były irytujące, ale można było wygrać pieniądze, co Tir regularnie robił, uznając to za wystarczająco fascynujący powód, by zignorować wszelkie niedogodności.

- Uruchomione już zostały plany, które mają uwzględniać ten detal.

Skąd ten stary truteń mógł o tym wiedzieć? Czy to możliwe, że systemy łączności Tira są zabezpieczone słabiej, niż mu się wydawało? Trzeba to sprawdzić.

- Zauważyłem także, że straty w ludzkich kolonistach są wysoce wybiórcze.

Ghin lekko podkreślił słowo „wybiórcze”. Nie wiadomo, czy była to pochwała, czy krytyka.

- Tak. To nam pozwala optymalizować zyski pochodzące od pozostałych kolonistów.

Z trudem opanował chęć poprawienia stroju, co u Darhelów nie tyle było odpowiednikiem ostentacji, ile wyrazem zadowolenia z własnych dokonań. Jego przełożony jak zwykle świetnie sobie poradził z utrzymaniem wyrazu twarzy, który miał świadczyć, że nic nie robi na nim wrażenia.

- Dobrze wiedzieć, że zachowujesz wysokie standardy jakości swojej pracy, Tirze.

Błysk rzędów ostrych jak brzytwy kłów, wyszczerzonych w bardzo przypominającym ludzki grymas uśmiechu, sprawił, że Tir omal nie zadrżał. Tak naprawdę stary głupiec próbował tylko pokazać, że nie boi się oddechu siedzących mu na karku młodszych łowców. Wiek zaczynał już odbierać mu wigor, niedługo miał go pozbawić sprytu, a w końcu - życia.

Tym razem Tir nie oparł się chęci poprawienia stroju.

 

Rozdział 1

Chicago, piątek, 10 maja 2047

W jego ulubionym barze sportowym w Chicago na środku sali stał przedwojenny kwadratowy kontuar, w którym szkło, barmana i drinki zastąpiono dużym holotankiem. Co niezwykłe w barze, obowiązywał tu całkowity zakaz palenia, ponieważ dym często psuł obraz. Dźwięk w systemie „surround” był praktycznie idealny, a kelnerzy i kelnerki przynoszący drinki z tradycyjnego baru umiejscowionego przy kuchni przyjmowali zamówienia tak cicho, że nie przeszkadzali w oglądaniu gry. Zamiast zastarzałego dymu, w barze czuć było piwem, smażeniną i olejkiem cytrynowym, którego obsługa używała do polerowania kontuaru na wysoki połysk. Rzadko tu przychodził, bo w jego branży należało wystrzegać się rutyny. Był to jednak jego ulubiony wodopój i bywał tu chyba trochę częściej, niż powinien.

Charles Worth lubił hokeja. Nie chodziło nawet o bójki na lodowisku. W jego zawodzie prymitywna przemoc była chlebem codziennym. Podobało mu się szybkie tempo, czysty artyzm rywalizacji. Hokej był grą prawdziwych mężczyzn, z prawdziwą muzyką w tle, a nie jakimiś dęciakami. Nie było tu cheerleaderek, ale Worth uważał się za swego rodzaju konesera kobiet i zdecydowanie wolał, by były w zasięgu jego dotyku. Lubił kobiety oryginalne, autentyczne, niezwykłe - pod warunkiem, że były też piękne, tak jak blondynka po lewej stronie, która przykuła jego uwagę. Potrafił wypatrzyć jasny blond z odległości kilometra i prawie nigdy nie dał się nabrać na farbowane włosy. Ta oczywiście była naturalną blondynką. Nawet dobry fryzjer miał trudności z uchwyceniem wszystkich odcieni naturalnego koloru włosów - Worth wiedział o tym, bo sam często zmieniał wygląd. Jej pozostałe atuty również sprawiały wrażenie naturalnych, na ile można było stwierdzić przez ubranie.

Wyglądała tak dobrze, że oderwała jego uwagę od meczu, chociaż Zurych spuszczał niezły łomot Montrealowi. Dla fana Toronto niewiele było przyjemniejszych rzeczy niż oglądanie, jak Montreal dostaje po tyłku. Dziewczyna miała kremową jasną cerę podkreślającą kolor jej włosów i oczy o ciepłym piwnym odcieniu. Dziwne zestawienie. Albo nie miała żadnego makijażu, albo potrafiła go stosować lepiej niż wszystkie kobiety, które Worth znał. Zauważyła, że jej się przygląda, i uśmiechnęła się, lekko rozchylając wargi.

Miała doskonały gust. Jej bluzka z prawdziwego jedwabiu była idealnie skrojona, a rozpięte górne dwa guziki ukazywały rowek między piersiami. W ciemnej zieleni było jej bardzo do twarzy. Worth poczuł żar w dole brzucha, kiedy dziewczyna wzięła swojego drinka, przeszła naokoło baru i siadła na wolnym miejscu obok niego ze wzrokiem utkwionym w holotanku.

- Wybrałeś dobre miejsce. Lepiej stąd widać ławkę Zurychu. Mogę się przysiąść?

- Zapraszam. - Wskazał jej prawie pustą szklankę. - Guinness?

To na pewno jest naturalna cera. Delikatny aromat jej perfum był niemal bolesny.

Uśmiechnęła się i kiwnęła z roztargnieniem głową, ze wzrokiem wbitym w holotank.

Worth przywołał kelnera i wskazał jej szklankę. Chwilę później przyniesiono nowego guinnessa. Mężczyzna wcisnął kelnerowi do ręki pieniądze za drinka i porządny napiwek, żeby nie stał później nad kobietą, którą miał nadzieję zabrać do domu.

- Dzięki. - Napiła się ze świeżej szklanki i oblizała pianę z górnej wargi.

- Kibicujesz Zurychowi? - spytał.

- Nie, Toronto. - Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - No dobra, każdemu, kto gra z Montrealem.

Worth poczuł lekkie ukłucie niepokoju. Ta sama drużyna co moja. Podejrzany zbieg okoliczności? Czy może ostrzeżenie z biura Tira przyprawia mnie o paranoję?

Transmisję meczu przerwał blok reklamowy. Dwa małe czarno-białe hologramy w rogu tanku przedstawiały wspartego na lasce mężczyznę około sześćdziesiątki i nieco starszą kobietę na wózku. W głównej części hologramu ta sama para - młoda, sprawna i kolorowa szła, trzymając się za ręce, przez pole żyta, w szytych na miarę polowych mundurach i ż najnowszymi karabinami grawitacyjnymi w rękach.

- Masz dość starości? - spytał chłodny, ale zarazem przyjazny głos. - Praca bez przyszłości gasi ogień twojego związku? Grupa Epetar szuka wojowniczo nastawionych ludzkich kolonistów, którzy przyłączą się do wielorasowej ekspedycji mającej odzyskać świat. Wiek i stan zdrowia bez znaczenia, standardowy kontrakt...

- Cholerni odmłodzeńcy. - Jeden z klientów baru cisnął w tank orzeszkiem.

- Jestem Sarah Johnson. - Blondynka odwróciła się do Wortha i wyciągnęła rękę. Miała mocny uścisk dłoni.

- Jude Harris. Miło mi poznać drugiego fana Toronto. - Uśmiechnął się, zwalczając chęć przytrzymania jej dłoni trochę dłużej.

- Tak? Masz wobec tego świetny gust, jeśli chodzi o drużyny. Czym się zajmujesz? - spytała.

- Jestem korporacyjnym człowiekiem od kłopotów. Generalnie dużo podróżuję - odparł.

- Brzmi interesująco. Kłopoty czasem sprawiają kłopoty? - zażartowała.

- Nie, jeśli wszystko dobrze zrobię. - Jego uśmiech zbladł. - A co ty robisz, Saro?

- Jestem sekretarką w kancelarii prawniczej. — Skrzywiła się. - To niezbyt ekscytujące, ale na życie wystarcza. Mówiłeś, że podróżujesz? Musi być świetnie, wiesz, jeździć w różne miejsca.

Spojrzała na niego i upiła kolejny łyk piwa.

- Jeden hotel po drugim, nic ciekawego. Oho, znów grają. - Skupił wzrok na jej miękkiej dłoni trzymającej szklankę. - Ładne paznokcie jak na sekretarkę.

- Słucham? - Popatrzyła na swoje nieskazitelnie wymanikiurowane dłonie, jakby nie rozumiała, o czym mówi. - Aha, klawiatura. Nikt już teraz nie pisze ręcznie. Przede wszystkim oczekują żeby wyraźnie mówić. Trzeba też dbać o porządek i pilnować detali.

- Ale trochę na pewno piszesz?

Wziął jej dłoń, spojrzał w oczy i delikatnie pocałował palce.

- No, trochę. - Uśmiechnęła się. - Cała sztuka polega na tym, żeby uderzać w klawisze tak, aby paznokcie wchodziły w odstępy między nimi.

Niespodziewanie wyrwała dłoń i wskazała tank.

- Widziałeś? Shinsecki trafił Schmidta prosto w twarz! Boże, popatrz na jego nos! O rany, sędziowie będą mieli problem, żeby ich rozdzielić.

Zakryła usta dłonią i otworzyła szeroko oczy, widząc bryzgi krwi na lodzie między dwoma walczącymi.

- Aha, chyba złamał mu nos. Musiało boleć - powiedział Worth. Patrzyli przez chwilę na bijatykę i innych graczy, którzy krążyli dookoła jak rekiny, kiedy sędziowie próbowali rozdzielić dwóch zawodników. Jeden z nich chyba przypadkowo dostał łokciem w twarz za swoje wysiłki.

- Mój Boże, czego to człowiek nie robi, żeby trochę się rozerwać? - Dziewczyna zadrżała i napiła się piwa.

- No, nie wiem. - Worth wzruszył ramionami, odwracając się do niej. - Lubię oglądać mecze, ale tak naprawdę interesuje mnie strategia i rywalizacja. A bijatyki... To chyba ciemniejsza strona natury każdego człowieka.

- Tak myślisz? - Przechyliła głowę. - Moim zdaniem cała ta agresja to raczej męska rzecz. Uważam... - Zaczerwieniła się trochę, wypijając ostatni łyk. - Uważam, że w większości kobiet tak naprawdę jest jakaś uległość. Nie chodzi mi o to, że chcę, żeby jakiś facet wlókł mnie gdzieś za włosy, czy że chciałabym przez resztę życia prać mu skarpety i gacie, ale moim zdaniem większość kobiet woli facetów, którzy... no wiesz, potrafią przejąć dowodzenie. A faceci są... no, właśnie tacy. - Wzruszyła ramionami. - Tak jak powiedziałam, to męska sprawa.

- To bardzo... spostrzegawcze.- Worth popatrzył na nią z uwagą zaglądając jej w oczy. - Założę się, że znasz się na ludziach.

Widział pospiesznie bijące tętno na jej szyi. Oblizała wargi i znieruchomiała, jakby zmroziło ją panujące między nimi napięcie. Worth nachylił się i pocałował ją długo i wyzywająco; cofnął się dopiero wtedy, kiedy uprzytomnił sobie, że wplótł dłoń w jej włosy u nasady karku, że jego dżinsy są nieprzyjemnie napięte i że wciąż są w publicznym miejscu (a do jego ulubionych zabaw publika była zbędna). Poza tym dostał ostrzeżenie od swoich kontrolerów. Dziewczyna może być bardzo ładną przynętą. Tak czy inaczej, jeśli ktoś by go spytał, Worth zamierzał świetnie się zabawić, aby to sprawdzić.

W tanku znów rozpoczęto grę, kiedy sędziowie w końcu rozdzielili Schmidta i Schinseckiego i odesłali tego drugiego na ławkę kar. Widać było, że Zurych chce to sobie odbić na lodzie. Montreal przegrywał sześcioma punktami i wykazywał pierwsze oznaki zdenerwowania takim upokorzeniem.

Worth zauważył, że szklanka dziewczyny jest prawie pusta, zamówił więc następnego drinka. Przez pozostałą część meczu gładził ją pod barem po udzie. Kiedy Montreal przegrywał już dziewięcioma punktami, znudził się rzezią, a zainteresował bardziej osobistymi przyjemnościami.

- Mam pytanie - wydyszał, nachylając się do jej ucha. - Mówiłaś, że lubisz, jak facet przejmuje dowodzenie. Wychodzę frontowymi drzwiami. Między toaletami jest tylne wyjście. Tam jest napisane, że włącza się alarm, ale się nie włączy. Jeśli mówiłaś poważnie, zaczekaj pięć minut i wyjdź z baru tylnym wyjściem, będę tam czekał. Chcesz, żebym objął dowodzenie?

Pokiwała głową.

- Tak, chyba tak.

- Dobra, to wiesz, co masz robić. Zrób to, a ja zrobię swoje.

Wyszedł z baru, nie oglądając się. Miał nadzieję, że dziewczyna jest wystarczająco wstawiona i napalona, by zrobić to, co jej kazał. Miał na nią wielką ochotę, ale przeżył tak długo tylko dlatego, że nikt nigdy nie widział, jak wychodził z barów ze swoimi ofiarami. Nocne powietrze smakowało rześko, kiedy minął dwa inne bary i ruszył na parking; rześkość tę zakłócała ledwie zauważalna domieszka smrodu zastarzałego moczu, wymiocin i seksu, który zawsze unosi się pod popularnymi przybytkami nocnego życia. Worth czuł przypływ adrenaliny i jak zawsze zastanawiał się, czy zastawił przynętę i rozegrał wszystko tak jak trzeba. Czy dziewczyna do niego wyjdzie, czy ucieknie?

Idealnie zmieścił się w czasie. Kiedy tylko samochód zatrzymał się w zaułku, zasłonięty z jednej strony ścianą baru, z drugiej dużym kontenerem na śmieci, dziewczyna wyszła, zataczając się. Kolejny plus dla niego - lampa nad tylnym wyjściem była przepalona i widział dziewczynę tylko w świetle własnych reflektorów. Potknęła się na jakimś wyboju i otworzyła drzwi pasażera.

Z przesadną ostrożnością opuściła się na fotel jego niskiego Detroit Ravera, podczas gdy on udawał, że szuka kostki z muzyką. Jego zakończenia nerwowe skwierczały z uczucia triumfu i niecierpliwości; kiedy dziewczyna zamknęła za sobą drzwi, po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Karoserią zatrząsł rytm „Godzilli” Blue Oyster Cult i Worth włączył się w nocny chicagowski ruch.

 

oOo

 

Po wyjściu z windy uwolnił się z objęć wiszącej na nim blondynki i poprowadził ją do drzwi swojego loftu. Otworzył je i odczekał, żeby widok zrobił na niej odpowiednie wrażenie. Nawet przy jego dużych zarobkach niełatwo było urządzić pomieszczenie w stylu lat siedemdziesiątych, który tak lubił. Był dumny, że udało mu się zdobyć meble z czarnej skóry, szkła i chromu, których piękno podkreślał robiony na zamówienie nieskazitelnie biały dywan. Trzy ściany pokoju pokrywała boazeria z imitacji dębu - nawet dla niego prawdziwy dąb był nieosiągalny. Czwartą od sufitu do podłogi zasłaniały czarne aksamitne zasłony. Wolno stojący bar pod jedną ze ścian miał blat z czarnego lanego marmuru i szalki z takiej samej imitacji dębu jak boazeria.

Czerwone lampy lawa - oryginały, nie reprodukcje - oświetlały pomieszczenie i dodawały nieco potrzebnego koloru. Punktowe reflektorki podkreślały oryginały Dalego i Eschera. Zapach sosnowych odświeżaczy powietrza nie do końca maskował słaby odór zastarzałego potu, seksu, rdzy i skóry.

Dziewczyna zatrzymała się i rozejrzała, mrugając. Obdarzyła Wortha jednym ze swoich olśniewających uśmiechów i szybko wtuliła twarz w jego szyję, lekko drżąc. Boże, musi być naprawdę nieźle nagrzana...

- Napijesz się czegoś? Ja naleję sobie martini. - Uśmiechnął się. - Oczywiście wstrząśnięte, niemieszane.

Podszedł do baru i zaczął zdejmować różne butelki ze szklanych półek w głębi.

- Dlaczego nie? - Zaśmiała się i rzuciła torebkę na kanapę.

Nalał i podał jej drinka.

- Zdrówko.

Upiła łyk, a potem odstawiła kieliszek na stolik ze szkła i chromu, przysunęła się do Wortha i powędrowała dłońmi w górę jego piersi. Objął ją i jego wargi przemknęły wzdłuż linii jej szczęki, by lekko skubnąć płatek ucha. Poczuł, że uginają się pod nią kolana, przeniósł więc ciężar ciała, by ją podtrzymać, a wtedy jej biodra niby nieumyślnie naparły na jego nogę. Poczuł, że w kroczu wzbiera mu żar; zanurzył twarz w jej włosach i odetchnął ich czystym, świeżym zapachem, zmieszanym z aromatem jej rozgrzanego ciała.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin