Mario Puzo
SYCYLIJCZYK
Księga pierwsza
Michael Corleone 1950
Rozdział pierwszy
Michael Corleone stał na długim drewnianym pomoście w Palermo i przypatrywał się, jak wielki liniowiec wypływa w rejs do Ameryki. I on miał się znaleźć na jego pokładzie, lecz otrzymał nowe instrukcje od ojca.
Pomachał na pożegnanie rybakom z niewielkiego kutra, którzy przywieźli go do doku, ludziom, którzy ochraniali go przez wszystkie minione lata. Łódź popłynęła śladem białej fali, wzburzonej przez liniowiec, niczym dzielna kaczuszka podążająca za matką. Rybacy również skinęli Michaelowi w odpowiedzi. Nigdy więcej nie miał już ich zobaczyć.
W porcie roiło się od krzątających się robotników w czapkach i powypychanych drelichach. Rozładowywali inne statki, dźwigali ciężkie paki wynoszone na długi dok. Byli to niewysocy, żylaści ludzie, przypominający bardziej Arabów niż Włochów. Ich oznakowane czapki z daszkami przesłaniały twarze. Mogli się znajdować wśród nich nowi goryle Michaela, których zadaniem było dopilnowanie, by nic złego mu się nie stało do chwili spotkania z don Croce Mało, capo di capi „przyjaciele przyjaciół", jak nazywano ich na Sycylii. W gazetach i w świecie zewnętrznym określano ich jako mafię, lecz na wyspie takie słowo nigdy nie przeszłoby przez gardło zwykłego obywatela. Podobnie jak nigdy nie nazwano by don Croce Mało capo di capi; byłby tylko „życzliwym człowiekiem", „dobrą duszą".
W ciągu dwóch lat wygnania, spędzonych na Sycylii, o uszy Michaela obiło się wiele opowieści o don Croce, niektóre z nich były tak fantastyczne, że niemal nie potrafił uwierzyć w istnienie owego człowieka. Wszakże instrukcje przekazane przez ojca nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości: nakazano mu tego właśnie dnia zjeść lunch z don Croce. I we dwójkę mieli zaaranżować ucieczkę z Sycylii najgroźniejszego bandyty owej krainy, niejakiego Salvatore Guiliano. Michael nie mógł bez niego opuścić wyspy.
U nasady mola, w odległości nie większej niż pięćdziesiąt jardów, w wąskiej uliczce parkował wielki czarny samochód. Stało przed nim trzech mężczyzn - ciemne kanciaste sylwetki, odcinające się od oślepiającej zasłony jasności, rozpostartej przez słońce i przypominającej złotą ścianę. Michael ruszył w ich kierunku, przystanął na moment, by zapalić papierosa i popatrzeć na miasto.
Palermo leżało w dole niecki utworzonej przez wygasły wulkan, z trzech stron otaczały je wzgórza, a z czwartej miasto otwierało się na oślepiające błękitem Morze Śródziemne i skrzyło w złotych promieniach sycylijskiego południowego słońca. O ziemię uderzały strugi czerwonej poświaty, jak gdyby odbijały się w niej potoki krwi, która od stuleci użyźniała tutejszą ziemię. W złocistych promieniach kąpały się także wyniosłe marmurowe kolumny greckich świątyń, spiczaste muzułmańskie minarety, bogato zdobione fasady hiszpańskich katedr; na odległym wzgórzu groźnie szczerzył zęby starożytny normański zamek. Wszystko to pozostawiły jeszcze przed narodzeniem Chrystusa zmieniające się, ale równie okrutne wojska, które podbijały Sycylię. Za murami zamczyska ukształtowane w podkowę góry zdawały się brać nieco zniewieściałe Palermo w morderczy uścisk; miało się wrażenie, że kiedy sznur miłosiernie zaciska się na szyi miasta, i góry, i ono samo z wdzięcznością padają na kolana. Wysoko, niezliczone stada małych brunatnych jastrzębi przecinały lśniące, błękitne niebo.
Michael podszedł do trzech mężczyzn czekających na niego u wejścia na molo. Z czarnych kanciastych sylwetek wyłoniły się twarze i zarysy ciała. Z każdym krokiem widział ich wyraźniej, a z nich najwyraźniej opadło napięcie, rozstąpili się, jakby za chwilę zamierzali go zamknąć w powitalnym uścisku.
Każdy z owej trójki znał historię Michaela. Każdy wiedział, że jest on najmłodszym synem wielkiego don Corleone z Ameryki, Ojca Chrzestnego, którego władza sięgała nawet Sycylii. Że podczas egzekucji dokonywanej na wrogu Rodziny Corleone zastrzelił kapitana nowojorskiej policji. Że tutaj, na Sycylii, ukrywał się właśnie z powodu owych zabójstw i że teraz wreszcie sprawę ostatecznie „załatwiono", a on ma wrócić z wygnania do ojczyzny i zająć należne mu miejsce następcy swego ojca w Rodzinie. Uważnie przypatrywali się Michaelowi, widzieli, jak zwinnie i lekko się porusza, jak badawczo obserwuje wszystko wokół, dostrzegli również wgłębienie na jego policzku - nadawało mu wygląd mężczyzny, który potrafi ścierpieć zarówno ból, jak zagrożenie. Bez wątpienia zaliczał się do ludzi budzących szacunek.
Kiedy tylko Michael zszedł z mola, pierwszym człowiekiem, który ruszył na jego powitanie, okazał się pulchny ksiądz w sutannie; na głowie miał przetłuszczony kapelusz, podobny do tego, jaki nosi się podczas gry w palanta. Białą koloratkę przybrudził rdzawy sycylijski kurz, nad nią widniało tryskające zdrowiem oblicze.
Był to ojciec Beniamin Mało, brat wielkiego don Croce. Pobożny i świątobliwy, ale również oddany sławnemu krewniakowi, nigdy nie wzdragał się na myśl, iż kręci się koło niego diabeł. Zawistni szeptali nawet, iż przekazuje don Croce tajemnice wyznawane podczas spowiedzi.
Ściskając dłoń Michaela, ojciec Beniamin uśmiechał się niepewnie. Wydawało się, że jest zaskoczony i ucieszony, gdy Michael przyjaźnie, kątem ust, odwzajemnił uśmiech - rzecz niespodziewana u osławionego mordercy.
Drugi z mężczyzn nie zachowywał się tak serdecznie jak ksiądz, choć okazał się równie uprzejmy. Był to inspektor Frederico Velardi, szef sycylijskiej policji bezpieczeństwa. Jako jedyny z trójki witających nie miał na twarzy powitalnego uśmiechu. Szczupły i zbyt elegancko ubrany jak na człowieka, który rzekomo utrzymuje się z państwowej posady, lodowate spojrzenie niebieskich oczu odziedziczył po normandzkich przodkach; jego wzrok przeszywał niczym pocisk. Inspektor Velardi przypuszczalnie nie darzył sympatią Amerykanina, który zamordował wysokiego stopniem oficera policji. Wszakże mógł popróbować tego i na Sycylii. Uścisk ręki Velardiego był jak dotknięcie miecza.
Trzeci mężczyzna, wyższy i potężniejszy, górował nad pozostałymi dwoma. Zamknął dłoń Michaela w żelaznym uścisku, a następnie przyciągnął go ku sobie w geście czułego powitania.
- Kuzynie Michaelu! - zawołał. - Witaj w Palermo. - Odstąpił o krok i zmierzył Michaela serdecznym, lecz bacznym spojrzeniem. - Nazywam się Stefan Andolini, razem z twoim ojcem dorastaliśmy w Corleone. Spotkałem cię w Ameryce, kiedy byłeś dzieckiem. Pamiętasz mnie?
Dziwne, ale Michael go zapamiętał, Stefan Andolini należał bowiem do rzadkiego wśród Sycylijczyków typu - miał rude włosy. Co zresztą stało się jego przekleństwem, gdyż Sycylijczycy wierzyli, że rudzielcem był Judasz. Jego twarzy także nie sposób było zapomnieć. Miał olbrzymie i niekształtne wargi, usta Andoliniego przypominały rozbite na miazgę mięso; ponad nimi ciemniały włochate nozdrza, wyżej oczy padlinożercy, osadzone w głębokich oczodołach. Chociaż się uśmiechał, jego twarz wyglądała jak twarz mordercy z koszmarów sennych.
Jeśli chodzi o księdza, Michael natychmiast zorientował się, skąd ten się tu wziął. Inspektor Velardi natomiast stanowił dla niego niespodziankę. Andolini, jako krewny, poczuwając się do odpowiedzialności, dokładnie wyjaśnił Michaelowi, na czym polegają obowiązki inspektora. Michael nastroszył się. Co robi tutaj ten człowiek? Velardi cieszył się sławą jednego z najbardziej nieprzejednanych prześladowców Salvatora Guiliana. W dodatku było wyraźnie widać, że inspektor i Stefan Andolini nie darzą się sympatią; zachowywali się jak ludzie, którzy - wprawdzie nadzwyczaj wobec siebie uprzejmi - szykują się jednak do śmiertelnego pojedynku.
Kierowca otworzył drzwiczki samochodu. Ojciec Beniamin i Stefan Andolini, z szacunkiem poklepując Michaela po plecach, poprowadzili go do wozu. Ksiądz z chrześcijańską pokorą nalegał, by Michael usiadł przy oknie, gdyż powinien obejrzeć piękne Palermo, podczas gdy on sam zajmie miejsce pośrodku. Andolini również usiadł z tyłu. Michael zauważył, że inspektor Velardi położył rękę na klamce drzwi, tak by w razie czego mógł je błyskawicznie otworzyć. Przez głowę Michaela przebiegła myśl, iż ojciec Beniamin pewnie dlatego wybrał miejsce pośrodku, że tam mniej byłby narażony na ewentualne kule.
Samochód, niczym wielki czarny smok, wolno pokonywał ulice miasta. Wzdłuż rozległej alei wyrastały mauretańskie domostwa, masywne, ozdobione greckimi kolumnadami budynki użyteczności publicznej, hiszpańskie katedry. Mijali otynkowane na niebiesko, biało i żółto prywatne domy z balkonami, z których zwieszały się girlandy kwiatów, tworząc nad głowami przejeżdżających jakby powietrzną autostradę. Widok byłby cudowny, gdyby nie oddziały karabinierów, włoskiej policji państwowej, którzy z bronią gotową do strzału patrolowali każdy zaułek. A jeszcze więcej z nich okupowało balkony.
Czarny samochód przyćmiewał wspaniałością inne, jadące obok pojazdy, a zwłaszcza ciągnione przez muły chłopskie wozy, na których wieziono głównie świeże produkty ze wsi. Owe wozy malowano na wesołe, żywe kolory aż po szprychy kół i dyszle. Na bokach pojazdów rycerzy w hełmach i królów w koronach przedstawiono w pełnych dramatyzmu scenach z czasów Karola Wielkiego i Rolanda - oni właśnie należeli do pocztu starożytnych herosów sycylijskiego folkloru. Jednakże na niektórych wozach Michael dostrzegł nagryzmolone, ukryte za sylwetką przystojnego młodzieńca w moleskinowych spodniach i białej koszuli bez rękawów, z bronią schowaną za pasem i karabinem przewieszonym przez ramię, na pozór bezładnie poprowadzone linie, które nieodmiennie układały się w nazwisko: GUILIANO.
W czasie swego wygnańczego pobytu na Sycylii Michael słyszał dużo dobrego o Salvatorze Guilianie. Jego nazwisko nieodmiennie pojawiało się na pierwszych stronach gazet. Wszyscy o tym człowieku mówili. Żona Michaela, Apollonia, wyznała, że co wieczór się modli o bezpieczeństwo Guiliana; podobnie czyniły prawie wszystkie dzieci i młodzi Sycylijczycy. Uwielbiali go, był jednym z nich, marzyli, by stać się takim jak on człowiekiem. Mając zaledwie dwadzieścia lat, został obwołany wielkim wodzem, gdyż potrafił rozpędzić wysłane przeciwko sobie oddziały karabinierów. Był przystojny i szczodry, większość z tego, co zrabował bogatym, rozdawał biednym. Szlachetny, nigdy nie pozwolił swoim bandytom napastować kobiet ani księży. Kiedy rozprawiał się z kapusiem albo zdrajcą, zawsze zostawiał ofierze czas, aby się pomodliła, oczyściła swoją duszę i w ten sposób pojednała się z władcami lepszego świata. O tym wszystkim Michael wiedział już wcześniej.
Skręcili z głównej ulicy w boczną, jego wzrok przyciągnął wielki plakat, przylepiony do ściany domu. Zdążył dostrzec jedynie wypisane wielkimi literami nazwisko GUILIANO w górnej linijce. Ojciec Beniamin wychylił się przez okno i powiedział:
- To jedna z proklamacji Guiliana. Bez względu na wszystko, nocą to on wciąż sprawuje kontrolę nad Palermo.
- A co tam jest napisane? - spyta! Michael.
- Zezwala mieszkańcom Palermo znowu swobodnie poruszać się po ulicach - wyjaśnił ojciec Beniamin.
- Zezwala? - uśmiechnął się Michael. - Człowiek stojący poza prawem?
Siedzący z tyłu Stefan Andolini wybuchnął śmiechem.
- Karabinierzy jeżdżą tramwajami, więc Guiliano wysadza je w powietrze. Najpierw jednak ostrzega ludność, by z nich nie korzystała. A teraz przyrzeka, że już więcej nie podłoży ładunków.
- Ale z jakiego powodu Guiliano wysadza w powietrze tramwaje z policjantami? - spytał sucho Michael.
Inspektor Velardi odwrócił głowę, jego niebieskie oczy zmierzyły go wściekłym spojrzeniem.
- Ponieważ Rzym w swojej głupocie aresztował jego matkę i ojca za pomoc kryminaliście, czyli rodzonemu synowi. To faszystowskie prawo, którego republika dotąd nie anulowała.
- Mój brat, don Croce - odezwał się z cichą dumą ojciec Beniamin - dopilnował, by ich zwolniono. Och, tak, on jest nie na żarty zagniewany na Rzym.
Chryste, pomyślał Michael, don Croce obrażony na Rzym? Kim, u licha, jest ten cały don Croce, jeśli nie pezzonovante mafii?
Samochód zatrzymał się przed dużym, otynkowanym na różowo budynkiem. Z przeciwległych jego krańców strzelały w niebo błękitne wieżyczki. Przed wejściem, pod przepysznym, zielonym, pasiastym baldachimem z napisem HOTEL HUMBERTO, stało dwóch portierów odzianych w uniformy; blask złotych guzików aż raził w oczy. Michaela wszakże nie speszył ów splendor.
Okiem zawodowca obrzucił ulicę przed hotelem. Dostrzegł co najmniej dziesięciu ochroniarzy, spacerujących po dwóch lub opierających się o żelazne barierki. Ci mężczyźni bynajmniej nie kryli, jakie mają zadanie. Spod rozpiętych marynarek widać było przymocowane do szelek rewolwery. Dwóch goryli, palących cienkie cygara, na moment zastąpiło drogę wysiadającemu z samochodu Michaelowi. Przyjrzeli mu się tak skrupulatnie, jak gdyby brali miarę na jego trumnę. Zupełnie natomiast zlekceważyli inspektora Velardiego i pozostałych mężczyzn.
Kiedy całe towarzystwo wkroczyło do hotelu, ochroniarze otworzyli przed nim drzwi. W holu pojawiło się czterech następnych goryli, którzy poprowadzili przybyłych długim korytarzem. Zachowywali się jak dumni pałacowi kamerdynerzy w służbie cesarza.
Hol zamykały dwuskrzydłowe masywne dębowe drzwi. Mężczyzna siedzący na wysokim, przypominającym tron krześle wstał i otworzył odrzwia kluczem z brązu. Skłonił się przy tym i obdarzył ojca Beniamina porozumiewawczym uśmieszkiem.
Otwarte podwoje ukazały wspaniałe pomieszczenie; przez uchylone weneckie okna widać było świetnie utrzymany ogród, z którego napływał aromat drzew cytrynowych. Gdy weszli do środka, Michael ujrzał dwóch mężczyzn, stojących na straży tego pokoju. Zastanowił się, co spowodowało, że don Croce chce mieć tak silną ochronę. Ten człowiek zaliczał się wszakże do przyjaciół Guiliana, był zaufanym ministra sprawiedliwości z Rzymu, a zatem nic nie groziło mu ze strony okupujących Palermo karabinierów. Wobec tego, kto lub co sprawiło, że wielki don aż tak bardzo się bał? Kto był jego wrogiem?
Meble w salonie pierwotnie miały chyba zapełnić komnaty jakiegoś włoskiego pałacu - olbrzymie fotele, kanapy wygodne i długie niczym małe statki, masywne marmurowe stoły, które wyglądały, jakby skradziono je z muzeów. Idealnie pasowały do człowieka, który właśnie wyszedł z ogrodu, by powitać przybyłych.
Wyciągnął ramiona, chcąc uściskać Michaela Corleone. Don Croce, gdy stał, wydawał się równie wysoki, jak szeroki. Gęste siwe włosy, skręcone niczym u Murzyna, były starannie przystrzyżone, a ozdabiały głowę, niczym potężna lwia grzywa. Jasz-czurcze oczy ciemniały jak rodzynki nad pucołowatymi policzkami. Owe policzki przypominały dwie duże płaszczyzny mahoniu; lewy był gładki, prawy pęczniał od przerośniętego ciała. Croce miał zadziwiająco delikatne usta; ocieniał je mały wąsik. Wydatny rzymski nos dopełniał całości.
Jednakże owo cesarskie oblicze należało do wieśniaka z krwi i kości. Zbyt duże, źle dopasowane spodnie marszczyły się na wydatnym brzuchu, a podtrzymywały je poszarzałe od brudu szelki. Obszerna marynarka była biała i świeżo uprana, lecz nie wyprasowana. Don Croce nie nosił krawata ani kołnierzyka, a na marmurowej posadzce stał bosymi stopami.
Nie wyglądał na człowieka, który „macza dziób" w każdym przedsięwzięciu w Palermo, aż po handel w najnędzniejszych kramach na targu. Trudno było uwierzyć, że ponosi odpowiedzialność za co najmniej tysiąc śmierci i że rządzi zachodnią Sycylią o wiele skuteczniej niż rząd z Rzymu, a także że jego majątek znacznie przewyższa majątki książąt i baronów, właścicieli wielkich sycylijskich posiadłości.
Don Croce szybko i przelotnie uściskał Michaeła, po czym powiedział:
- Znałem twojego ojca, kiedy byliśmy dzieciakami. Ogromnie się cieszę, że doczekał się tak wspaniałego syna.
Następnie zaczął wypytywać o podróż swojego gościa i jego potrzeby. Michael z uśmiechem odparł, że zadowoli się kromką chleba i kropelką wina. Don Croce natychmiast poprowadził go do ogrodu, gdyż zwyczajem wszystkich Sycylijczyków, kiedy to tylko było możliwe, jadał na świeżym powietrzu.
Stół umieszczono pod drzewkiem cytrynowym. Na śnieżnobiałym obrusie lśniły starannie wytarte kieliszki. Służący odsunęli wygodne, bambusowe krzesła. Don Croce grzecznie, lecz energicznie, z żywością zadziwiającą w jego wieku - był już po sześćdziesiątce - sam dopilnował rozsadzenia gości. Po swojej prawicy umieścił Michaeła, a po lewicy brata, księdza. Naprzeciwko siebie posadził inspektora Velardiego i Stefana Andoliniego. Kiedy na nich spoglądał, w jego wzroku widać było wyraźnie chłód.
Wszyscy Sycylijczycy cieszą się dobrym apetytem, kiedy widzą przed sobą zastawiony stół. Jednym z nielicznych żartów, jakie ludzie ośmielali się czasem rzucić na temat don Croce, był ten, że przedkłada smaczne jedzenie nad zabicie wroga. I teraz również zasiadł do stołu z rozanielonym uśmiechem na twarzy i czekając, aż służba poda dania, ujął w dłonie nóż i widelec. Michael rozejrzał się po ogrodzie. Otaczał go wysoki kamienny mur, a osobno, przy niewielkich stolikach, zasiadło co najmniej dziesięciu ochroniarzy, po dwóch przy każdym, wszyscy w odległości wystarczającej, by nie można było podsłuchać don Croce i jego towarzyszy. Ogród przepełniała delikatna woń drzewek cytrynowych i oliwnych.
Don Croce osobiście usługiwał Michaelowi, nakładał mu na talerz pieczone kurczęta i ziemniaki, pilnował, by na skraju niewielkiego półmiska ze spaghetti zawsze znajdował się tarty ser, napełniał kieliszek gościa miejscowym, mętnym białym winem. A wszystko to czynił z ogromną troskliwością, z niekłamanym przejęciem, jak gdyby najważniejszą sprawą na świecie było dla niego dopilnowanie, żeby gość najadł i napił się do syta. Michael był głodny, od świtu nie miał nic w ustach, toteż gospodarz bez przerwy dokładał mu na talerz, nie spuszczając oka także z talerzy innych gości, i kiedy zachodziła potrzeba, skinieniem przywoływał służbę, aby napełniła kieliszki lub podsunęła półmiski.
Wreszcie posiłek dobiegł końca. Don Croce sączył z filiżanki kawę, gotów przystąpić do interesu. Zwrócił się do Michaeła:
- Zamierzasz zatem pomóc naszemu przyjacielowi Guilianowi w ucieczce do Ameryki?
- Takie otrzymałem instrukcje - przytaknął Michael. – Mam dopilnować, żeby szczęśliwie przedostał się do Stanów.
Don Croce kiwnął głową. Jego olbrzymia mahoniowa twarz przybrała senną, życzliwą minę. Przy takim obliczu i ciele głos tłuściocha zadziwiał dźwięcznym tenorem:
- Ustaliliśmy z twoim ojcem, że dostarczę ci Guiliana. Ale w życiu nic nie układa się gładko, zawsze zdarzają się niespodzianki. Toteż teraz mam niejakie trudności z dotrzymaniem swojej części umowy. - Don Croce uniósł dłoń, powstrzymując Michaeła, który chciał mu przerwać. - Nie ze swojej winy, oczywiście. Ja się nie zmieniłem. Ale Guiliano nie ufa już nikomu, nawet mnie. Przez całe lata, niemal od pierwszego dnia, w którym został banitą, starałem się pomóc mu przetrwać. Byliśmy wspólnikami. Dzięki mojej pomocy stał się najsłynniejszym człowiekiem na Sycylii, choć jest zaledwie dwudziestosiedmioletnim chłopakiem. Ale jego czas dobiegł końca. Pięć tysięcy włoskich żołnierzy i policjantów przeszukuje góry. A mimo to on wciąż uparcie odmawia oddania się w moje ręce.
- Wobec tego nic dla niego nie mogę zrobić - stwierdził Michael. - Polecono mi czekać nie dłużej niż tydzień, potem muszę wyruszyć do Ameryki.
Mówiąc te słowa, sam się dziwił, dlaczego jego ojciec uznał za tak ważne, by Guiliano zbiegł. Po tylu latach wygnania Michael z całej duszy pragnął wrócić do domu. Martwił się o zdrowie ojca. Kiedy uciekał z Ameryki, ten, śmiertelnie ranny, leżał w szpitalu. Wkrótce po ucieczce Michaela zamordowano jego starszego brata, Sonny'ego. Rodzina Corleone przystąpiła do śmiertelnej wojny z nowojorskimi Pięcioma Rodzinami o przetrwanie. Do wojny, która z Ameryki przeniknęła aż do serca Sycylii i której ofiarą padła młoda żona Michaela. Prawda, że posłańcy ojca przynieśli wiadomość, iż stary don wylizał się z ran, zawarł pokój z Pięcioma Rodzinami, że postarał się, aby Michaela oczyszczono z wszelkich zarzutów. Jednakże sam Michael zdawał sobie sprawę, iż ojciec czeka na to, aby on stał się jego prawą ręką. I że wszyscy w rodzinie niecierpliwie go wyglądają - siostra Connie, brat Freddie, przyrodni brat Tom Hagen, biedna matka, która przecież wciąż opłakuje śmierć Sonny'ego. Przelotnie pomyślał o Kay - czy wciąż docieka, dlaczego zniknął tak nagle przed dwoma laty? Wszakże najistotniejsze pytanie brzmiało: z jakiego powodu ojciec opóźnił jego powrót? Z Guilianem musi się wiązać jakaś tajemnicza sprawa najwyższej wagi.
Nagle uświadomił sobie, że zimne niebieskie oczy inspektora Velardiego przypatrują mu się z uwagą. Szczupła, arystokratyczna twarz skrzywiła się w pogardliwym grymasie, jak gdyby Michael zdradził się z tchórzostwem.
- Uzbrój się w cierpliwość - poradził don Croce. - Nasz przyjaciel Andolini wciąż pełni funkcję łącznika pomiędzy mną a Guilianem i jego rodziną. Zdołamy się w końcu dogadać. Kiedy stąd wyjedziesz, po drodze do Trapani w Montelepre odwiedzisz ojca i matkę chłopaka. - Urwał na chwilę i uśmiechnął się; uśmiech nie naruszył posągowego dostojeństwa jego policzków. - Powiadomiono mnie o twoich planach. O wszystkich.
Michael pomyślał, że ostatnie słowa don Croce zbyt dobitnie podkreślił, przypuszczalnie zatem nie wie o wszystkich planach. Ojciec Chrzestny nigdy nikomu się z niczego nie zwierzał.
Don Croce ciągnął łagodnym tonem:
- My wszyscy, którzy kochamy Guiliana, zgadzamy się co do dwóch rzeczy. Nie może dłużej pozostać na Sycylii i musi wyemigrować do Ameryki. Inspektor Velardi nas popiera.
- To dziwne, nawet jak na Sycylię - uśmiechnął się Michaeł. Inspektor jest przecież szefem policji, wysłanej tu z zadaniem pojmania Guiliana.
Don Croce parsknął urywanym, sztucznym śmiechem.
- A któż potrafi zrozumieć Sycylię? Chociaż sprawa jest prosta. Rzym woli widzieć Guiliana bezpiecznego w Ameryce niż narażać się na wykrzyczane w Palermo z klatki dla podsądnych oskarżenia. To tylko polityka.
Michael osłupiał. Poczuł się bardzo nieswojo. Nic nie przebiegało zgodnie z planem.
- Dlaczego inspektorowi Velardiemu zależy na jego ucieczce? Martwy Guiliano nie jest już groźny.
Odpowiedział mu pogardliwie sam Velardi:
- Ja wolałbym go martwego. Ale don Croce kocha Guiliana jak syna.
Stefan Andolini wlepił w inspektora wrogie spojrzenie. Popijający z kieliszka wino ojciec Beniamin pochylił głowę. Don Croce jednak śmiało zwrócił się do policjanta:
- Wszyscy tutaj jesteśmy przyjaciółmi, musimy zatem wyznać Michaelowi prawdę. Guiliano trzyma w rękawie asa. Pisał pamiętnik, który nazwał Testamentem. Udowodnił w nim, że pewni wysocy urzędnicy z Rzymu dla własnych, politycznych celów wspomagali go w jego działaniach. Jeżeli dokument ten ujrzy światło dzienne, rząd chrześcijańskiej demokracji upadnie, a Włochami zaczną rządzić socjaliści i komuniści. Inspektor Velardi zgadza się ze mną, iż należy dołożyć wszelkich starań, aby temu zapobiec. Dlatego też chętnie pomoże w ucieczce Guiliana. Chce, by opuścił on Włochy razem z Testamentem, gdyż zdaje sobie sprawę, że niepodobna ujawnić zawartych w nim informacji.
- Czy widział pan ów Testament? - spytał Michael. Ciekawiło go, czy wie o nim jego ojciec. W przekazanych instrukcjach nie wspomniano ani słowem o istnieniu podobnego dokumentu.
- Znam jego treść - przyznał don Croce.
- Gdyby decyzja zależała ode mnie, poleciłbym zabić Guiliana i niech szlag trafi ten cały Testament - rzucił ostro inspektor Velardi.
Stefan Andolini zmierzył go wzrokiem, w którym była tak silna i nieskrywana nienawiść, że Michael teraz dopiero zorientował się, iż jest to człowiek, który okrucieństwem nie ustępuje samemu don Crocemu. Andolini przemówił:
- Guiliano nigdy się nie podda, a pan jest za mały, by posłać go do grobu. Niech więc lepiej ma się pan na baczności.
Don Croce niespiesznie uniósł dłoń i przy stole zapadła cisza. Nie zwracając uwagi na pozostałych, powoli zwr...
annamaria6696