James Joness - Gwizd.doc

(3257 KB) Pobierz
James Joness

 

James Joness

"Gwizd"

 

Tytuł oryginału

Whistle

Copyright (c) 1978 by Gloria Jones

as executrix for the estate of James Jones

Redaktor

Zofia Skorupińska

Na okładce wykorzystano

fragment obrazu Zdzisława Beksińskiego

Skład i łamanie

FOTOTYPE, Milanuwek, tel./fax 55 8414

For the Polish translation

Copyright (c) 1993 by Wydawnictwo Andrzej Grabowski

For the Polish edition

Copyright (c) 1993 by Wydawnictwo Da Capo

Wydanie I

ISBN 83-85373-74-8

Druk i oprawa

Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie.

Zam. 8735/93

 

Pielęgniarz na nocnym dyżurze witał nowo przybyłych

pacjentów nieodmiennie tą samą formułką: "Jeżeli coś

będziesz chciał, to gwizdnij".

R.J. Blessing - Pamiętniki 1918

 

Tańcz na sznurkach, brykaj, pląsaj,

A na cmentarz gwiżdż.

Co lub kto tobą porusza,

Tego nie wie nikt.

dawna francuska rymowanka

przełożona z oryginału przez Autora

 

Książkę tę poświęcam wszystkim żołnierzom

służącym w Armii Stanów Zjednoczonych

w czasie II wojny światowej - tym, którzy ją

przeżyli, wzbogacili się na niej, walczyli w niej,

przesiedzieli ją w więzieniach, przez nią zwa-

riowali, i pozostałym.

 

Wprowadzenie

James Jones zmarł na zawał serca w szpitalu w Sout-

hampton na Long Island w Nowym Jorku 9 maja 1977

roku. Miał pięćdziesiąt pięć lat.

Do chwili kolejnego nawrotu ciężkiej choroby zdążył

napisać ponad trzydzieści i pół rozdziału Gwizdu z za-

mierzonych trzydziestu czterech. Resztę fabuły miał

jednak obmyśloną i dopracowaną niemal do najmniej-

szego szczegółu.

Byłem jego przyjacielem i sąsiadem. Rozmowy, które

prowadziłem z nim w ostatnich miesiącach jego życia,

i pozostawione przezeń nagrania magnetofonowe świad-

czą niezbicie, jak miały wyglądać końcowe rozdziały

powieści. Swoje uwagi nagrywał w szpitalu jeszcze na

dwa dni przed śmiercią.

Planował, że trzy ostatnie rozdziały będą stosunkowo

krótkie. Zakończenie było przesądzone. Zabrakło jedynie

czasu. Wierzę, że gdyby żył jeszcze miesiąc, to ku

własnej satysfakcji dopisałby brakującą resztę. Niemniej

to, co zostawił, należy uznać za ukończone dzieło.

We wstępie do tej książki (patrz. s. 13) Jones określił

zamierzenia, jakie miał względem tej powieści. Gwizd

jest trzecią częścią jego wojennej trylogii, po Stąd do

wieczności (1951) i Cienkiej czerwonej linii (1962).

9

 

Gwizd był jego obsesją. Pracował nad nim z prze-

rwami bardzo długo. Stale do niego wracał i "obracał

on swój rożen" w jego głowie "przez blisko trzydzieści

lat". Od chwili pierwszego ataku w 1970 roku jeszcze

dwukrotnie dopadała go ciężka choroba serca i chyba

przeczuwał, iż walczy z czasem, żeby dokończyć tę

książkę. Przez ostatnie dwa lata życia pracował nad nią

na poddaszu swojego wiejskiego domu w Sagaponack

na Long Island po dwanaście, czternaście godzin dzien-

nie. W styczniu 1977 przeżył kolejny atak, po którym aż

do swojej śmierci powracał do pisania po kilka godzin

dziennie. Ale na wszelki wypadek zostawił przezornie

również nagrane taśmy i notatki.

Jones pragnął zamieścić we wstępie kilka słów wyjaś-

niających, dlaczego powieściowym miastem w Gwiździe

jest Luxor, a nie Memphis w w stanie Tennessee. W swoich

notatkach i wcześniejszym eseju napisał:

"Luxor naprawdę nie istnieje. Nie ma miasta Luxor

w stanie Tennessee. Nie ma żadnego Luxoru w Stanach

Zjednoczonych.

W rzeczywistości Luxor to Memphis. W 1943 spę-

dziłem tam w szpitalu wojskowym im. Kennedy'ego

osiem miesięcy. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata.

Ale Luxor to także Nashville. Kiedy ze szpitala

Kennedy'ego odesłano mnie do służby, trafiłem do

znajdującego się w pobliżu Nashwille Obozu Campbella

w Kentucky. Nashville zastąpiło nam Memphis jako

miasto, do którego jeździliśmy na przepustki. Luxor ma

w sobie rozpoznawalne cechy obu. W mojej książce nie

chciałem rezygnować z postaci, miłostek, zwyczajów,

lokali, znajomych miejsc i osób znanych mi z Memphis.

Właśnie dlatego byłem zmuszony zastąpić prawdziwy

Obóz Campbella moim Obozem O'Bruyerre'a i umieścić

go w pobliżu Memphis.

Tak więc nazwałem moje powieściowe miasto Luxo-

10

 

rem i wykorzystałem miasto Memphis takie, jakim je

zapamiętałem. Albo swoje wyobrażenia o nim. Tym,

którzy znają Memphis, moje miasto wyda się niepoko-

jąco znajome. Lecz po chwili nieoczekiwanie jeszcze

bardziej niepokojąco obce. Radzę więc, żeby uważali je

za Luxor, a nie Memphis. Za wyłączną własność Jamesa

Jonesa, który bierze też za to na siebie pełną od-

powiedzialność".

Krótkie wyjaśnienie w sprawie epilogu.

Na stronie 609 są trzy gwiazdki. Do tego miejsca

doprowadził Jones rozdział 31. Na podstawie jego

własnych myśli i wypowiedzi odtworzyłem i spisałem

szczegółowo zamierzenia, jakie miał w związku z braku-

jącymi rozdziałami. Nie włączyłem tam nic, czego sobie

wyraźnie nie życzył. Ostatni, wydzielony fragment epi-

logu to własne słowa Autora, spisane z nagrania mag-

netofonowego dokonanego zaledwie kilka dni przed

jego śmiercią.

Willie Morris

Bridgehampton, Long bland

28 maja 1977

 

Wstęp Autora

Pracę nad Gwizdem rozpocząłem w roku 1968, ale

początki tej książki są znacznie wcześniejsze. Jej pomysł

przyszedł mi do głowy już w roku 1947, kiedy po raz

pierwszy pisałem do Maxwella Perkinsa o moich boha-

terach, Wardenie i Prewitcie, i o książce, którą chcę

napisać o II wojnie światowej. Przystępując do pisania

Stąd do wieczności, nie mającej jeszcze podówczas tytułu,

zamierzałem opisać losy moich postaci począwszy od

służby w czasach pokojowych, przez Guadalcanal i No-

wą Georgię do powrotu ich, rannych, do Stanów. A więc

w czasie odpowiadającym moim własnym wojskowym

doświadczeniom. Jednakże na długo przed dotarciem do

połowy dzieła zdałem sobie sprawę z niewykonalności

tak ambitnego zamierzenia. Nie pozwalały na to zarówno

wymogi powieściowej dramaturgii, jak i same rozmiary

takiej książki.

I wówczas przyszedł mi do głowy pomysł trylogii. Jej

częścią miała być, nie mająca jeszcze tytułu i nie

obmyślona, powieść Gwizd. Tak więc, kiedy w jakieś

jedenaście lat później zabrałem się do pisania Cienkiej

czerwonej linii, plan trylogii był już gotowy. Gwizd został

pomyślany jako jej trzecia część.

Którą oczywiście być powinien. Od samego początku

13

 

chciałem, aby każda z powieści tej trylogii stanowiła

samodzielną całość. W takim sensie, w jakim nie są

nimi, na przykład, trzy powieści Johna Dos Passosa,

tworzące jego piękną trylogię USA. 42 równoleżnik, Rok

1919 i Ciężkie pieniądze nie są samodzielnymi powieś-

ciami. USA to jedna długa powieść, a nie trylogia.

Zamierzałem napisać trzecią część zaraz po ukoń-

czeniu Cienkiej czerwonej linii. Na przeszkodzie stanęły

mi jednak inne utwory, inne powieści. Ilekroć od-

kładałem na bok jej pisanie, to pomysł powieści bardziej

dojrzewał. Dlatego za każdym razem, gdy do niej

wracałem, musiałem zaczynać od nowa. To eksperymen-

towanie ze stylami i narracją prowadzoną z różnych

punktów widzenia miało wpływ na sam proces pisania.

Na jeden z problemów związanych z pisaniem trylogii

natknąłem się w roku 1959, zaraz po rozpoczęciu pracy

nad Cienką czerwoną linią. Pierwotnie - najpierw w po-

wieści, potem w trylogii - główne postacie, takie jak

sierżant sztabowy Warden, szeregowy Prewitt czy pluto-

nowy Stark, miały występować we wszystkich częściach.

Niestety, dramaturgiczna struktura, a nawet powiem

więcej: duch pierwszej powieści wymagały, żeby Prewitt

zginął. Gdyby bowiem nie zginął, osłabiłoby to przesłanie

tej książki.

Po wyjaśnieniu wątpliwości i napisaniu słowa "ko-

niec" w Stąd do wieczności, której dałem jedyne zakoń-

czenie, jakie ta powieść mieć mogła, straciłem Prewitta.

Dziś takie zmartwienie wygląda niepoważnie. Ale

wtedy było inaczej. Dla Prewitta od samego początku

przeznaczyłem ważną rolę w części drugiej i trzeciej. Nie

mogłem go z głupia frant wskrzesić, wykorzystać żywego

pod tym samym nazwiskiem.              )

Z kłopotu tego wybawiła mnie zmiana nazwisk

bohaterów. Wszystkich. Ale zmieniłem je w taki sposób,

by zostawić ukryty klucz, widoczne podobieństwa do

14

 

nazwisk pierwotnych postaci, będące punktem odniesie-

nia. Dziś wygląda to na proste rozwiązanie, ale wtedy

tak nie było.

A zatem w Cienkiej czerwonej linii sierżant sztabowy

Warden staje się sierżantem sztabowym Welshem, szere-

gowy Prewitt szeregowym Wittem, a szef kuchni, pluto-

nowy Stark, szefem kuchni, plutonowym Stormem. Są

to jednak ci sami ludzie. W Gwiździe Welsh staje się

Martem Winchem, Witt Bobbym Prellem, a Storm

Johnem Strange'em.

Po ukazaniu się Cienkiej czerwonej linii kilku uwa-

żnych czytelników spostrzegło to podobieństwo nazwisk

i napisali do mnie pytając, czy jest ono zamierzone.

Odpisałem im, potwierdzając ich domysły, i wyjaśniłem

powody. O ile mi wiadomo, podobieństw w nazwiskach

moich bohaterów nie zauważył żaden krytyk ani re-

cenzent.

Niewiele pozostaje do dodania. Jedynie tyle, że

napisanie Gwizdu będzie z pewnością końcem czegoś.

Przynajmniej dla mnie. Ukazanie się tej powieści oznacza

ukoronowanie długiego dzieła. Obmyślonego w 1946

roku i rozpoczętego wiosną 1947, na którego ukończenie

poświęcę w sumie blisko trzydzieści lat. Jest w nim

zawarte wszystko, co miałem i co będę miał do powie-

dzenia o ludzkim wymiarze wojny i czym ona dla nas

była, na przekór temu, co na ten temat twierdzimy.

Paryż, 15 listopada 1973

 

KSIĘGA PIERWSZA

STATEK

 

Rozdział pierwszy

O tym, że wracają, dowiedzieliśmy się na miesiąc

przed ich przyjazdem. Dziwne, jak prędko wieści o wszel-

kich zmianach w kompanii docierały do nas, rozproszo-

nych po różnych szpitalach w całym kraju. Po ich

otrzymaniu przekazywaliśmy je sobie listownie albo na

kartkach pocztowych. Mieliśmy swoją własną sieć ko-

munikacyjną, obejmującą całe Stany.

Tym razem wracało tylko czterech. Ale jakich waż-

nych! Winch. Strange. Prell. I Landers. Czterech naj-

ważniejszych ludzi w naszej kompanii.

Kiedy nadeszły pierwsze wieści o tym, nie wiedzieliś-

my jeszcze, że cała czwórka trafi w jedno miejsce. To

znaczy, do nas, do Luxoru.

Zazwyczaj wieści docierały najprędzej właśnie tu,

do szpitala w Luxorze. A to dlatego, że stanowiliśmy

tam najliczniejszą grupę. W pewnej chwili przebywało

nas w nim dwunastu i siłą rzeczy tworzyliśmy central-

ny węzeł owej sieci. Przyjęliśmy na siebie ten obowią-

zek bez szemrania i sumiennie rozsyłaliśmy kartki

i listy do reszty naszych kolegów, żeby wiedzieli, co

słychać.

Wiadomości o naszej kompanii, w dalszym ciągu

siedzącej w dżungli, były dla nas najważniejsze. Ważniejsze

19

 

i bardziej rzeczywiste od tego, co sami zobaczyliśmy i co

nas spotkało.

Winch był szefem naszej kompanii. John Strange

szefem kompanijnej kuchni. Landers kompanijnym pi-

sarzem. A Bobby Prell - choć zaledwie kapral, dwu-

krotnie zdegradowany ze stopnia plutonowego - naj-

twardszym kozakiem i duszą oddziału.

Aż dziw jak my, "repatrianci", trzymaliśmy się

razem. Niczym osierocone rodzeństwo, rozłączone wsku-

tek epidemii i rozesłane do różnych sierocińców. Wraże-

nie, że jesteśmy zakaźnie chorzy, nie mijało. Ludzie

traktowali nas miło i bardzo o nas dbali, lecz zaraz

potem śpieszyli, żeby umyć po nas ręce. W jakimś sensie

pozostawaliśmy nieczyści. Skażeni. I godziliśmy się z tym.

Zresztą sami też czuliśmy się skażeni. Rozumieliśmy,

dlaczego cywile wolą nie patrzeć na nasze rany.

My, hospitalizowani, wiedzieliśmy, że nie jesteśmy

u siebie tam, gdzie panuje czystość i zdrowie. Należeliśmy

do miejsc nawiedzonych przez klęski i katastrofy, gdzie

można się poddać, zginąć, przepaść, sczeznąć wraz

z rodziną nam podobnych, jedyną, jak się nam teraz

zdawało, jaką kiedykolwiek mieliśmy. Oto co znaczyło

być rannym. Przypominaliśmy grupę bezużytecznych

trzebieńców, którzy, utraciwszy swoje rozhuśtane dzyn-

dzle, jedzą w ogrodzie łakocie ze wzgardliwych dłoni

hurys i czekają na wieści z szerokiego świata, przynie-

sione przez zarządców dworu.

A jednak była w nas zarozumiałość. Przybyliśmy tu

przecież z rejonów nawiedzonych katastrofą, gdzie ci

inni nigdy nie byli. Przybyliśmy tu ze stref dotkniętych

zarazą, na dowód tego przywożąc ową zarazę w sobie.

Szczyciliśmy się tym, że ją w sobie mamy.

Byliśmy zagorzale, obłąkańczo wierni swojemu ga-

tunkowi. Byliśmy gotowi walczyć ze wszystkimi i niekie-

dy, pijani, na przepustce w mieście, z nimi walczyliśmy.

20

 

Biliśmy się z każdym, kto nie był z nami tam, na wojnie.

Dla odróżnienia nosiliśmy tylko nasze odznaki piechoty

i nic więcej. Paradowanie z baretkami i odznaczeniami

wojennymi uważaliśmy za niegodne. Za propagandę na

użytek poczciwych, spokojnych obywateli.

Kompania była dla nas rodziną, naszym jedynym

domem. Na dobrą sprawę prawdziwi rodzice, żony,

narzeczone właściwie dla nas nie istniały. Na pierwszym

miejscu stało zawsze nasze fantastyczne przywiązanie do

takich jak my. Okaleczeni, wściekli, osłabieni, pozbawieni

męskości w najprawdziwszym sensie, nienawidzący włas-

nego awersu i rewersu, tak jak i wszystkich pozostałych,

lgnęliśmy do siebie bez względu na oddalenie od siebie

naszych szpitali w oczekiwaniu na choćby najskromniejszy

strzęp wiadomości, a potem sumiennie pisaliśmy i przesy-

łaliśmy wieści, żeby podzielić się nimi z innymi braćmi.

Pierwsze nowiny o przyjeździe tych czterech dotarły

do naszego dziwnego półświata na wysmarowanej, po-

walanej błotem kartce pocztowej od jakiegoś szczęś-

liwego-nieszczęśliwego wojaka stamtąd.

Z karty wynikało, że przewieziono ich do tego

samego szpitala ewakuacyjnego, i to prawie jednocześnie.

Z następnych wieści wynikało, że całą czwórkę wy-

ekspediowano do kraju statkiem szpitalnym. Nadesłał je

ze szpitala w bazie jakiś szczęśliwy - albo nieszczęśliwy

- żołnierz, którego raniono, lecz nie zabrał się na statek

do Stanów. No a potem przyszedł list od sierżanta

z naszej kompanii, podający więcej szczegółów.

Wincha odesłano z powodu jakiejś nieokreślonej

przypadłości, o której nikt nic konkretnego nie wiedział.

Sam Winch w ogóle o tym nie mówił. Jeden termometr

przegryzł, drugi stłukł, przegonił szpitalnego łapiducha

z obozu i powrócił do swojego namiotu, gdzie znaleziono

go w głębokim omdleniu, zwalonego na książkę raportów

dziennych leżącą na prowizorycznym biurku.

21

 

Johnowi Strange'owi utkwił w dłoni odłamek pocisku

z moździerza. Ręka goiła się marnie, a rana coraz

bardziej dawała mu się we znaki. Strange'a odesłano

więc do kraju na skomplikowaną operację kości i wię-

zadeł oraz usunięcie odłamka.

Kompanijny pisarz Landers oberwał w prawą kostkę

odłamkiem ciężkiego pocisku moździerzowego i wymagał

operacji ortopedycznej. Natomiast Bobby Prell podczas

strzelaniny dostał w uda serię z ciężkiego karabinu

maszynowego, która spowodowała liczne i skompliko-

wane złamania kości i poważnie uszkodziła tkankę.

Takich właśnie bezpośrednio nas dotyczących wieści

łaknęliśmy. Czy dlatego, że po cichu byliśmy z nich

zadowoleni? Że cieszyło nas to, że następni przybysze

wkraczają do naszego nie w pełni męskiego świata?

Każdemu, kto wysunąłby takie przypuszczenie, byśmy

zaprzeczyli, zaatakowali go i pobili. A zwłaszcza, gdyby

dotyczyło to przyjazdu tych czterech.

Kiedy nadbiegł Corello, machając listem, siedzieliśmy

właśnie sporą grupą w błyszczącym, nieskazitelnie czys-

tym szpitalnym barze. Ten pobudliwy Włoch pochodził

z McMimwille w stanie Tennessee. Nikt nie wiedział,

czemu trafił do szpitala w Luxorze zamiast w Nashwille,

tak jak nikt nie miał pojęcia, dlaczego jego włoscy

przodkowie wylądowali w McMinnville, gdzie prowadzili

restaurację. Od chwili przyjazdu do Luxoru Corello

tylko raz odwiedził dom i przebywał tam niecały dzień.

Wyjaśnił, że nie mógł dłużej wytrzymać. No, a teraz

przepychał się ku nam między białymi szpitalnymi

stołami, wysoko trzymając list.

Po chwili ciszy w barze wznowiono rozmowy. Szpita-

lni wyjadacze oglądali takie sceny aż za często. Dwie

kelnerki oderwały się, zaniepokojone, od swoich zajęć,

ale kiedy spostrzegły list, powróciły do nalewania kawy.

Na całą tę biel w dole padały z wysoka poprzez

22

 

szklany sufit promienie południowego słońca. Żołnierze,

którzy siedzieli przy stołach w rozsłonecznionych kątach

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin