Dumas Aleksander Wicehrabia de Bragelonne Tom 01.rtf

(1387 KB) Pobierz
Wicehrabia de Bragelonne

Aleksander Dumas

Wicehrabia de Bragelonne

tom 1

 

 

Tłumaczenie Marii Traczewskiej (1959) (Skrócone przez wydawcę)

Rozdziały powieści wydanej w Polsce podane są w wersji polskiej. Rozdziały nie uwzględnione w ówczesnym wydaniu podane są w wersji oryginalnej.

Tytuł oryginału: Le Vicomte de Bragelonne

Wydanie oryginalne 1847-1850

 

 

Spis treści:

Rozdział 1. LIST.              2

Rozdział 2. POSŁANIEC.              6

Rozdział 3. SPOTKANIE.              11

Rozdział 4. OJCIEC I SYN.              15

Chapitre 5. OU IL SERA PARLE DE CROPOLI, DE CROPOLE ET D'UN GRAND PEINTRE INCONNU.              18

Chapitre 6. L'INCONNU.              20

Chapitre 7. PARRY.              23

Rozdział 8. CZYM BYŁ JEGO KRÓLEWSKA MOŚĆ LUDWIK XIV W DWUDZIESTYM DRUGIM ROKU ŻYCIA.              26

Rozdział 9. NIEZNAJOMY Z GOSPODY „POD MEDYCEUSZAMI” TRACI SWE INCOGNITO.              30

Rozdział 10. ARYTMETYKA KARDYNAŁA MAZARINIEGO.              35

Rozdział 11. POLITYKA KARDYNAŁA MAZARINIEGO.              39

Rozdział 12. KRÓL I PORUCZNIK.              44

Chapitre 13. MARIE DE MANCINI.              46

Chapitre 14. OU LE ROI ET LE LIEUTENANT FONT CHACUN PREUVE DE MEMOIRE.              49

Chapitre 15. LE PROSCRIT.              54

Rozdział 16. REMEMBER.              56

Rozdział 17. D’ARTAGNAN SZUKA ARAMISA, A ZNAJDUJE TYLKO GRYZIPIÓRKA.              62

Rozdział 18. D’ARTAGNAN SZUKA PORTOSA, A ZNAJDUJE TYLKO MUSZKIETA.              67

Rozdział 19. CO D’ARTAGNAN ROBIŁ W PARYŻU.              71

Rozdział 20. O SPÓŁCE ZAWARTEJ „POD ZŁOTYM TŁUCZKIEM” PRZY ULICY DES LOMBARDS W CELU EKSPLOATACJI POMYSŁU PANA D’ARTAGNAN.              74

Rozdział 21. D’ARTAGNAN PRZYGOTOWUJE SIĘ DO PODRÓŻY W INTERESACH FIRMY „WIÓREK I SPÓŁKA”.              80

Rozdział 22. D’ARTAGNAN PODRÓŻUJE W INTERESACH FIRMY „WIÓREK I SPÓŁKA”.              83

Rozdział 23. AUTOR JEST ZMUSZONY, ACZKOLWIEK BARDZO NIECHĘTNIE, ZAJĄĆ SIĘ NIECO HISTORIĄ.              87

Rozdział 24. SKARB.              93

Rozdział 25. MOKRADŁA.              97

Rozdział 26. SERCE I ROZUM.              102

Rozdział 27. NAZAJUTRZ.              107

Rozdział 28. TOWAR Z KONTRABANDY.              110

Rozdział 29. D’ARTAGNAN ZACZYNA SIĘ OBAWIAĆ, ŻE ULOKOWAŁ KAPITAŁ SWÓJ I WIÓRKA NA KSIĘŻYCU.              113

Rozdział 30. AKCJE FIRMY „WIÓREK I SPÓŁKA” ZNÓW IDĄ W GÓRĘ.              118

Rozdział 31. MONCK ODSŁANIA SWOJE OBLICZE.              121

Rozdział 32. JAK ATOS I D’ARTAGNAN JESZCZE RAZ SPOTKALI SIĘ W OBERŻY „POD JELENIM ROGIEM”.              123

Rozdział 33. POSŁUCHANIE.              130

Chapitre 34. DE L'EMBARRAS DES RICHESSES.              133

Chapitre 35. SUR LE CANAL.              137

Chapitre 36. COMMENT D'ARTAGNAN TIRA, COMME EUT FAIT UNE FEE, UNE MAISON DE PLAISANCE D'UNE BOITE DE SAPIN.              141

Chapitre 37. COMMENT D'ARTAGNAN REGLA LE PASSIF DE LA SOCIETE AVANT D'ETABLIR SON ACTIF.              145

Rozdział 38. FRANCUSKI KUPIEC KOLONIALNY JUŻ W SIEDEMNASTYM WIEKU UMIAŁ STANĄĆ NA WYSOKOŚCI ZADANIA.              148

Rozdział 39. GRA KARDYNAŁA MAZARINIEGO.              151

Rozdział 40. SPRAWA NATURY PAŃSTWOWEJ.              154

Rozdział 41. OPOWIADANIE.              156

Chapitre 42. OU M. DE MAZARIN SE FAIT PRODIGUE.              159

Rozdział 43. GUÉNAUD.              162

Rozdział 44. COLBERT.              164

Rozdział 45. SPOWIEDŹ CZŁOWIEKA ZACNEGO.              167

Rozdział 46. AKT DAROWIZNY.              170

Rozdział 47. JAK ANNA AUSTRIACZKA UDZIELIŁA LUDWIKOWI XIV PEWNEJ RADY I JAK PAN FOUQUET UDZIELIŁ MU ZUPEŁNIE INNEJ.              173

Rozdział 48. AGONIA.              178

Rozdział 49. PIERWSZE WYSTĄPIENIE COLBERTA.              183

Rozdział 50. PIERWSZY DZIEŃ PANOWANIA LUDWIKA XIV.              188

Rozdział 51. NAMIĘTNOŚĆ.              190

Rozdział 52. NAUKI PANA D’ARTAGNANA.              194

Rozdział 53. KRÓL.              198

Chapitre 54. LES MAISONS DE M. FOUQUET.              209

Chapitre 55. L'ABBE FOUQUET.              215

Chapitre 56. LE VIN DE M. DE LA FONTAINE.              219

Chapitre 57. LA GALERIE DE SAINT-MANDE.              221

Chapitre 58. LES EPICURIENS.              224

Chapitre 59. UN QUART D'HEURE DE RETARD.              226

Chapitre 60. PLAN DE BATAILLE.              230

Chapitre 61. LE CABARET DE L'IMAGE-DE-NOTRE-DAME.              232

Chapitre 62. VIVE COLBERT!.              236

Chapitre 63. COMMENT LE DIAMANT DE M. D'EMERYS PASSA ENTRE LES MAINS DE D'ARTAGNAN.              240

Chapitre 64. DE LA DIFFERENCE NOTABLE QUE D'ARTAGNAN TROUVA ENTRE M..              244

Chapitre 65. PHILOSOPHIE DU COEUR ET DE L'ESPRIT.              248

Rozdział 66. PODRÓŻ.              250

Chapitre 67. COMMENT D'ARTAGNAN FIT CONNAISSANCE D'UN POETE QUI S'ETAIT FAIT IMPRIMEUR POUR QUE SES VERS FUSSENT IMPRIMES.              253

Chapitre 68. D'ARTAGNAN CONTINUE SES INVESTIGATIONS.              257

Rozdział 69. CZYTELNIK NIEWĄTPLIWIE BĘDZIE RÓWNIE ZDZIWIONY JAK D’ARTAGNAN NATKNĄWSZY SIĘ NA STAREGO ZNAJOMEGO.              262

Rozdział 70. DOMYSŁY D’ARTAGNANA, POCZĄTKOWO BARDZO MĘTNE, ZACZYNAJĄ SIĘ NIECO WYJAŚNIAĆ.              265

Rozdział 71. PROCESJA W VANNES.              270

 

Rozdział 1. LIST.

Mniej więcej w połowie maja 1660 roku, o godzinie dziewiątej rano, kiedy słońce dobrze już przygrzewało, spijając rosę z żółtych laków przed zamkiem w Blois, mała kawalkada składająca się z trzech mężczyzn i dwóch paziów przejechała przez most miejski wracając do zamku. Widok ten nie wywołał większego wrażenia wśród przechodniów; ograniczali się jedynie do podniesienia ręki ku głowie gestem powitania i do otwarcia ust, by stwierdzić w najczystszej francuszczyźnie, jaką mówi się we Francji:

- Oto Książę Pan wraca z łowów.

I nic więcej.

Jednakże gdy wierzchowce wspinały się na stromą pochyłość prowadzącą znad rzeki do zamku, kilku przekupniów kręcących się przy sklepikach podeszło do ostatniego konia obładowanego różnorodnym ptactwem zawieszonym za dzioby u łęku siodła.

Ciekawscy z iście wiejską bezpośredniością dawali wyraz swej pogardzie dla tak mizernego łupu i po krótkiej debacie na temat ujemnych stron polowania z sokołami wrócili do swych zajęć. Tylko jeden spośród gawiedzi - gruby, wesoły chłopak o pyzatej twarzy - spytał, dlaczego Książę Pan, który dzięki swym wielkim dochodom mógłby wspaniale się bawić, zadowala się tak żałosną rozrywką.

- Czyż nie wiesz - odpowiedziano mu na to - że główną rozrywkę Księcia Pana stanowią nudy?

Wesoły chłopak wzruszył ramionami, wyrażając tym gestem w sposób jasny jak słońce: „Skoro tak, wolę być Grubym Jasiem niż księciem”.

Tymczasem Książę Pan jechał dalej swą drogą z miną tak melancholijną i majestatyczną zarazem, że z pewnością wzbudziłby zachwyt widzów - gdyby ich miał, ale mieszkańcy Blois nie mogli darować Jego Książęcej Wysokości, że wybrał to tak wesołe miasto, by w nim zażywać błogiej nudy, i zawsze na widok dostojnego znudzonego umykali ziewając lub cofali głowy w głąb swych pokoi, by ujść spod usypiającego wpływu tej długiej bladej twarzy, zamglonych oczu i apatycznej postawy. Toteż ilekroć dostojny książę zapuścił się w ulice miasta, zawsze mógł mieć niemal pewność, że nie zobaczy tam żywego ducha.

Stanowiło to ze strony mieszkańców Blois karygodny brak szacunku, gdyż Jego Książęca Wysokość był po królu, a może nawet przed królem, najdostojniejszym panem królestwa. W rzeczy samej Bóg, który okazał szczególną łaskę sprawującemu podówczas rządy Ludwikowi XIV, obdarzając go mianem syna Ludwika XIII, Księcia Pana zaszczycił godnością syna Henryka IV. Owe szczególne względy więc, okazane miastu Blois przez Gastona Orleańskiego rezydującego wraz ze swym dworem w dawnym pałacu Stanów, stanowiły, a przynajmniej powinny były stanowić, nie byłe jaki powód do dumy dla miasta.

Ale temu wielkiemu księciu sądzone było nigdzie nie wzbudzać żywszej uwagi i powszechnego podziwu. Książę Pan przyzwyczaił się do swego losu.

Może to właśnie nadawało mu ów wyraz spokojnego znudzenia.

Dawniej Jego Książęca Wysokość nie prowadził żywota próżniaczego. Nie skazuje się na ścięcie tuzina najlepszych przyjaciół bez ściągnięcia na swą głowę niejednego kłopotu. Ponieważ zaś od chwili gdy kardynał Mazarini doszedł do władzy, nie skazano na ścięcie nikogo, Książę Pan nie miał już żadnego zajęcia, i odbijało się to fatalnie na jego psychice.

Życie biednego księcia było więc bardzo smutne. Po małych porannych łowach na brzegach rzeki Beuvron lub w lasach Chiverny Jego Książęca Wysokość przeprawiał się na drugą stronę Loary, z apetytem lub bez apetytu udawał się na śniadanie do Chambord, i miasto Blois aż do następnego polowania nie słyszało już więcej o swym panu i władcy.

Tyle o nudach extra muros; co się zaś tyczy nudów w domu, damy czytelnikowi pojęcie o nich, jeśli zechce udać się wraz z nami za grupą jeźdźców i wejść do majestatycznego przedsionka zamku Stanów.

Książę Pan jechał na niedużym, dobrym wierzchowcu, siedząc na szerokim siodle z czerwonego, flandryjskiego aksamitu, o strzemionach w kształcie wiązanych sandałów; koń był maści płowej, wams jeźdźca, uszyty z karmazynowego aksamitu, zlewał się z płaszczem w tym samym odcieniu oraz z rynsztunkiem konia, i właśnie po owym bogactwie czerwieni można było rozpoznać Gastona Orleańskiego między dwoma towarzyszami, z których jeden odziany był w fiolet, drugi w zieleń. Z lewej strony Księcia Pana, ubrany na fioletowo, jechał masztalerz, z prawej, w stroju zielonym - wielki łowczy.

Jeden z paziów trzymał na drążku dwa białozory, drugi - rożek myśliwski, w który zadął ospale na dwadzieścia kroków przez zamkiem. Całe najbliższe otoczenie ospałego księcia robiło wszystko, co miało robić, ospale.

Na ów sygnał ośmiu gwardzistów, przechadzających się na słońcu po czworobocznym dziedzińcu, chwyciło za halabardy i Jego Książęca Mość odbył uroczysty wjazd do zamku.

Kiedy znikł w czeluściach przedsionka, paru urwipołciów śpieszących za kawalkadą znad rzeki aż do zamku, pokazując sobie nawzajem ubite ptactwo, rozproszyło się, wymieniając między sobą uwagi na temat tego, co widzieli; gdy znikli, na ulicy, placu i dziedzińcu zapanowała pustka.

Jego Książęca Wysokość zsiadł z wierzchowca i nie mówiąc ani słowa, udał się do swych apartamentów, gdzie pokojowiec pomógł mu się przebrać; a ponieważ Księżna Pani nie przysłała jeszcze po zarządzenia w sprawie śniadania, Książę Pan wyciągnął się na szezlongu i zasnął tak smacznie, jakby to była godzina jedenasta wieczorem.

Ośmiu gwardzistów, uważając, że wypełnili już swe codzienne obowiązki, wyciągnęło się na kamiennych ławach, wygrzewając się w słońcu; masztalerze z końmi znikli w stajniach i gdyby nie kilka wesołych ptaszków, trzepoczących się płochliwie z głośnym ćwierkaniem w kępkach laków, można by sądzić, że cały zamek śpi razem z Księciem Panem.

Nagłe błogą ciszę zmącił nerwowy, donośny śmiech, zmuszając do otwarcia oczu paru halabardników pogrążonych w beztroskiej drzemce.

Ów wybuch śmiechu dolatywał z okna zamku, które w tej chwili pławiło się w blasku przedpołudniowego słońca, obramowane cieniami kominów.

Na małym balkoniku, otoczonym artystycznie kutą, żelazną kratą, stała doniczka pąsowych laków, doniczka prymul i krzak wczesnej róży; wśród soczystej zieleni listeczków błyskało kilka czerwonych plamek - zapowiedź kwiatów.

W pokoju oświetlonym przez owo okno widać było prostokątny stół nakryty starą serwetą holenderskiej roboty, haftowaną w duże kwiaty; na środku stołu - kamienny wazon o długiej szyjce, a w nim irysy i konwalie. Przy każdym końcu stołu siedziała młoda dziewczyna.

Wyglądały dziwnie; można by je było wziąć za dwie pensjonarki, które uciekły z klasztoru. Jedna, z łokciami opartymi na stole, trzymała w ręce pióro i kreśliła litery na arkuszu pięknego, holenderskiego papieru; druga, klęcząc na krześle, co pozwalało jej wysunąć głowę i piersi ku przodowi i pochylić się nad stołem, przyglądała się towarzyszce zajętej pisaniem. Stąd tysiączne okrzyki, tysiączne złośliwe docinki, tysiączne wybuchy śmiechu, z których jeden, donośniejszy od innych, spłoszył ptaki w kępkach laków i zakłócił sen gwardzistów Księcia Pana.

Skoro jesteśmy przy portretach, czytelnik daruje nam, mamy nadzieję, jeszcze dwa w tym rozdziale.

Owa oparta na krześle rozbrykana śmieszka była piękną dziewczyną, dziewiętnasto- czy dwudziestoletnią, o ciemnej cerze i ciemnych włosach, o promiennych oczach, rzucających ogniste błyski spod silnie zarysowanych brwi, i białych zębach lśniących niby perły przy czerwonych, koralowych wargach.

Każdy z jej ruchów był gwałtowny jak ruch lalki w teatrze kukiełkowym; nie żyła, lecz skakała.

Druga, zajęta pisaniem listu, spoglądała na niesforną towarzyszkę oczami błękitnymi, jasnymi i czystymi jak niebo tego dnia. Jej włosy barwie popiołu z wyszukaną wytwornością zwinięte w loki opadały misternymi puklami na perłowobiałe policzki. Wodziła po papierze ręką delikatną, lecz niezbyt chudą, zdradzającą wielką młodość właścicielki. Za każdym wybuchem śmiechu przyjaciółki dziewczyna, jakby rozżalona, wzruszała białymi ramionami o wdzięcznym, pełnym poezji rysunku, którym jednak brak było jędrności i doskonałości kształtu, jakie pragnęłoby się widzieć również w jej rękach i dłoniach.

- Montalais! Montalais! - odezwała się wreszcie głosem słodkim, pieściwym jak śpiew. - Zbyt głośno się śmiejesz, śmiejesz się jak mężczyzna; nie tylko ściągniesz na nas uwagę panów gwardzistów, lecz nie usłyszysz także dzwonka Księżnej Pani, kiedy cię będzie wzywała.

Na to upomnienie młoda dziewczyna nazwiskiem Montalais, nie przestając śmiać się ani gestykulować, odparła:

- Nie mówisz tego, co myślisz, Luizo. Wiesz, że panowie gwardziści, jak ich nazywasz, właśnie ułożyli się do drzemki i huk działa by ich nie zbudził; wiesz, że dzwonek Księżnej Pani słychać z mostu w Blois, a więc usłyszę go, gdy obowiązki służby wezwą mnie do Jej Książęcej Wysokości. Co innego cię drażni: to, że się śmieję, kiedy piszesz; boisz się, by pani de Saint-Remy, twoja matka, nie weszła tu do nas na górę, jak się czasami zdarza, kiedy zbyt głośno się zachowujemy; żeby nas nie przyłapała na gorącym uczynku i nie zobaczyła tego olbrzymiego arkusza papieru, na którym od kwadransa nie napisałaś nic więcej poza słowami: „Panie Raulu!”. Masz słuszność, kochana Luizo, ponieważ po słowach „Panie Raulu!” można dodać tyle innych, tak wymownych i tak płomiennych, że pani de Saint-Remy, twoja kochana matka, miałaby prawo rzucić na ciebie gromy. No, co, czy nie o to ci chodzi, powiedz?

I Montalais wybuchnęła jeszcze donośniejszym śmiechem i wzmogła swe hałaśliwe zaczepki.

Jasnowłosa dziewczyna na dobre się rozgniewała; podarła kartkę, na której istotnie widniały wykaligrafowane pięknym pismem jedynie dwa wyrazy:

Panie Raulu!, i zgniótłszy papier w drżących palcach, wyrzuciła go przez okno.

- Ho, ho! - wykrzyknęła panna de Montalais. - Nasze jagniątko, nasz mały Jezusek, nasza gołąbeczka gniewa się!... Nie obawiaj się, Luizo, pani de Saint- Remy tu nie przyjdzie, a gdyby nadchodziła, wiesz, że mam czujny słuch.

Zresztą, cóż może być bardziej dozwolonego niż pisanie listu do starego przyjaciela, z którym żyje się w przyjaźni od dwunastu lat, zwłaszcza jeśli zaczyna się list od słów: „Panie Raulu!”?

- A więc dobrze, nie będę do niego pisała! - rzekła młoda dziewczyna.

- Och, w rzeczy samej, ciężko ukarałaś pannę Montalais! - wykrzyknęła, wciąż śmiejąc się, ciemnowłosa kpiarka. - No, dalej, dalej, bierz inny arkusz papieru i kończmy naszą korespondencję... Dobre sobie! O, właśnie dzwonek dzwoni! Ha, na honor, trudno! Jej Książęca Wysokość poczeka albo tego ranka obejdzie się bez pierwszej dworki!

Rzeczywiście słychać było głos dzwonka; oznajmiał on, że Księżna Pani ukończyła toaletę i oczekuje Księcia Pana, który poda jej ramię w salonie, by przejść razem do jadalni.

Po uroczystym odcelebrowaniu tej formalności małżonkowie spożywali śniadanie i rozstawali się aż do obiadu podawanego niezmiennie o godzinie drugiej.

Na głos dzwonka otworzyły się drzwi oficyny znajdującej się po lewej stronie dziedzińca i ukazali się w nich dwaj ochmistrze, za nimi wyszło ośmiu kuchcików dźwigających olbrzymią tacę, a na niej półmiski ponakrywane srebrnymi kloszami.

Jeden z ochmistrzów, wyglądający na najwyższego godnością, bez słowa dotknął laseczką jednego z chrapiących na ławie gwardzistów; posunął swą dobroć nawet tak daleko, że włożył w ręce tego człowieka, odurzonego jeszcze snem, opartą przy nim o mur halabardę; po czym żołnierz, o nic nie pytając, eskortował aż do jadalni „mięsiwo” Księcia Pana, poprzedzane przez pazia i dwóch ochmistrzów.

Wszędzie, gdzie „mięsiwo” przechodziło, straże prezentowały broń.

Panna de Montalais i jej towarzyszka z okna obserwowały szczegóły tego ceremoniału, do którego zresztą musiały już być przyzwyczajone. Interesował je ów widok tylko z tego względu, że chciały się upewnić w przekonaniu, że nikt im nie przeszkodzi. Skoro więc kuchcikowie, gwardziści, paziowie i ochmistrze znikli im z oczu, dziewczęta natychmiast usiadły z powrotem przy stole, i słońce, które przez chwilę oświetlało w obramowaniu okna te dwie śliczne twarzyczki, teraz rzucało promienie już tylko na laki, prymule i krzak róży.

- Ha! - rzuciła Montalais, wracając na miejsce. - Księżna Pani zje sobie śniadanie beze mnie!

- Och, Montalais, czeka cię kara! - odrzekła druga młoda dziewczyna, powoli siadając na krześle.

- Kara! O tak, Księżna Pani nie weźmie mnie ze sobą na spacer. Ależ to moje najgorętsze pragnienie: być ukaraną! Jechać na spacer tą wielką landarą, siedzieć przy drzwiczkach jak kot na płocie; skręcać na lewo, zawracać na prawo po drogach pełnych kolein, gdzie robi się jedną milę w ciągu dwóch godzin; później wracać prosto na skrzydło zamku, w którym znajduje się okno Marii de Medici, przy czym Księżna Pani nigdy nie omieszka powiedzieć: „Nie do wiary, że to właśnie tędy królowa Maria się uratowała! Czterdzieści siedem stóp wysokości!... Matka dwóch książąt i trzech księżniczek!...” Jeżeli to ma być rozrywką, Luizo, pragnę codziennie być karana, zwłaszcza jeśli moja kara ma polegać na siedzeniu z tobą i układaniu listów równie interesujących jak ten, który teraz piszemy.

- Montalais, Montalais, obowiązki należy wypełniać!

- Łatwo o tym mówić tobie, kochanie, tobie, której nie obciąża się żadnymi zajęciami na tym dworze! Ty jedna jedyna zbierasz korzyści z tutejszego życia, nie dźwigając na sobie żadnych powinności, bardziej jesteś dworką Księżnej Pani niż ja, gdyż Jej Książęca Wysokość na ciebie przelewa względy, jakimi darzy twego ojczyma; dzięki temu wchodzisz w mury tego smutnego domu jak ptak, oddychając wolnym powietrzem, skubiąc kwiaty, dziobiąc ziarnka, bez obowiązku wykonywania najdrobniejszych nawet usług, bez przymusu znoszenia najlżejszych nawet nudów. I ty mówisz mi o obowiązkach, jakie winno się spełniać! Doprawdy, mój śliczny leniuszku, jakież ty masz obowiązki poza pisaniem listów do pięknego Raula! A jednak widzimy, że nie piszesz do niego, a zatem ty również zaniedbujesz trochę swe powinności.

Luiza spojrzała na nią poważnie, oparła brodę na dłoni i tonem pełnym prostoty powiedziała:

- A więc wyrzucasz mi mą dogodną pozycję. Jak możesz! Ty masz przed sobą przyszłość, należysz do dworu, król, jeśli się ożeni, wezwie Księcia Pana do siebie, będziesz widziała wspaniałe zabawy, będziesz widziała króla, który ponoć jest taki piękny, taki uroczy...

- A ponadto będę widziała Raula, który jest na służbie przy Jego Książęcej Wysokości! - dodała złośliwie Montalais.

- Biedny Raul! - westchnęła Luiza.

- Oto odpowiednia chwila, byś do niego napisała, kochana ślicznotko; nuże, zaczynajmy na nowo to sławetne „Panie Raulu!”, które jaśniało w nagłówku podartego arkusza.

Podała pióro Luizie i z czarującym uśmiechem dodała odwagi jej ręce, która szybko nakreśliła podsunięte słowa.

- A teraz? - zapytała młodsza z dziewcząt.

- Teraz napisz to, co myślisz, Luizo - odparła Montalais.

- Czy jesteś całkiem pewna, że ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin