Antologia - Spotkanie w przestworzach 4.rtf

(1132 KB) Pobierz

Stefan Kot

Jerzy Lipka

Michał Markowski

Tadeusz Markowski

Marek Oramus

Zbigniew Pietrzykowski

Bogusław Woźniak

Andrzej Ziemiański

Andrzej Zimniak

Andrzej Żelazny

Wybór i opracowanie:

Elżbieta Solak

Andrzej Wójcik

Spotkanie

w przestworzach 4

antologia młodych '80

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA 1985

redaktor: Andrzej Wójcik

projekt okładki: Jan Fleischmann

redaktor techniczny: Piotr Szymczak

©Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1985

Stefan Kot

NIEPOROZUMIENIE

STEFAN KOT urodził się 10 grudnia 1952 roku w Kaletach w województwie częstochow­skim. W roku 1976 ukończył Technikum Me­chaniczno-Elektryczne w Tarnowskich Gó­rach uzyskując dyplom specjalisty w dziedzi­nie budowy maszyn. Od 1970 roku pracuje w Kaletańskich Zakładach Celulozowo-Papierniczych jako pracownik umysłowy w dziale głównego mechanika. Z fantastyką naukową zetknął się już w szkole podstawowej z upodo­baniem czytając książki Władysława Umińs­kiego i Juliusza Verne'a. Pisać próbuje już od dawna, lecz, jak sam przyznaje, bez większej wiary we własne możliwości. Oprócz fantasty­ki naukowej ma na swoim koncie wiele literac­kich prób z dziedziny twórczości dla dzieci i młodzieży oraz prozy współczesnej. W 1969 roku w konkursie na utwór dla dzieci uzyskał nagrodę telewizyjnego „Ekranu z Bratkiem”. „Nieporozumienie” jest pierwszym fantastyczno-naukowym utworem, który zdecydował się udostępnić szerszemu gronu czytelników.

NIEPOROZUMIENIE

Opadali na kamienny płaskowyż, przy jego północnym skraju, tam, gdzie rozjaśniana promieniami słońca płaszczyz­na zaczęła wolno falować i przechodzić w załomy skalnego zbocza, aby nieco dalej urwać się stromą przepaścią w dół. Lekka wibracja i jęk dobijających tłoków amortyzatorów oznaj­miły, że siedli dobrze; buzujący z dysz ogień jeszcze przez chwilę wzbijał w otoczenie chmury kurzu i drobnych kamieni, które w drgającym od żaru powietrzu zasnuwały ekrany rdza­wą poświatą. Wreszcie tłumiony przez borazonowy pancerz rakiety syk ustał. Zanim jeszcze opadła mgława poświata pary i dymu, Militaryk nacisnął klawisz siłowego pola.

Odetchnęli. Teraz poczuli się bezpieczniejsi, niewidzialna osłona rakiety uniemożliwiła przedostanie się w jej bliski obręb jakiejkolwiek siły materialnej. Chwilę jeszcze siedzieli w fote­lach, wreszcie odpięli pasy i włączyli aparaturę. Sterując obiektywami kamer zaczęli lustrować otaczające ich połacie równiny i skał, powoli i ostrożnie, jak nakazywał stan zagroże­nia pierwszego stopnia — w takich kategoriach musieli obec­nie traktować otoczenie i własną nowo budowaną bazę, której skraj srebrzył się w dali, wyłaniając się zza skalnego wzniesie­nia.

Prawie dwa miesiące temu przybyli tu, w te mniej znane i uczęszczane rejony kosmicznej pustki, jakby wymiecionej z rozżarzonych

okruchów materii; w tym rejonie gwiazdy odda­lone były od siebie co najmniej o kilkadziesiąt parseków. Nie­mniej odkryty przez galaktyczny zwiad podwójny układ dwóch słońc — czerwonego karła, ze sporym układem planetarnym oraz bliźniaczej żółtej gwiazdy z jedną tylko planetą rozmiara­mi i atmosferą podobną do Ziemi — trzeba było zbadać i skla­syfikować. I chociaż wstępny rekonesans, jakiego dokonano z macierzystego statku potwierdził istnienie atmosfery nadają­cej się wyśmienicie do oddychania oraz rozwijającej się wol­no, łagodnej roślinności stepowej — co czyniło z planety do­godną przystań do zasiedlania i szansę rozładowania proble­mu przeludnienia Układu Słonecznego — plany trzeba było przekreślić w zarodku — astronomowie i grupy pokrewnych naukowców wykryli, że żółta gwiazda należy do niestabilnej grupy słońc typu G, o dużej skali chwiejności emisji. Jednak, mimo realnego zagrożenia, które prawdopodobnie uaktualni się dopiero za wiele milionów lat, postanowiono założyć na planecie bazę i przeprowadzić na niej dokładne badania typu biofizycznego.

Do założenia bazy na tym spokojnym globie wybrano dwóch młodych naukowców o profesji fizykochemicznej i do­datkowych specjalnościach pilotów i konstruktorów baz pla­netarnych. Stąd dano im do dyspozycji jedną z transporto­wych rakiet, pełne ładownie budulca oraz dwóch osobistych pomocników, roboty typu zwanego potocznie „sobowtór”. Był to nowy wymysł specjalistów grupy cybernetycznozabezpieczającej, który powoli zaczął być stosowany jako obowiązują­ce wyposażenie każdej załogowej wyprawy galaktycznej. Au­tomaty typu „S” były najnowszymi modelami o wysokim stop­niu samodzielności, przystosowanymi do badań w najtrudniej­szych warunkach terenowych i klimatycznych, jakie mogły występować na nieznanych ciałach kosmicznych. Ich krystaliczne układy mózgowe wyhodowane były z molekularnych polime­rów izotopowych i oprócz zwykłego motoru aktywności posia­dały ukierunkowanie treściowe do profesji reprezentowa­nych  przez  przypisanych  im  ludzi.  Upraszczając

rozumowanie, każdy z członków załogi miał na pokładzie swego sztu­cznego zastępcę — robota, który mógł zastąpić go w wyspecjalizowanej pracy w warunkach zagrażających życiu człowie­ka. Korzystając z szerokiego opanowania procesów krystali­zacji automaty te były zewnętrznie formowane na wzór i podo­bieństwo swych właścicieli; za stosowaniem tego zwyczaju przemawiały jakieś głębokie racje wybitnych naukowców, ale niewielu kosmonautów w nie wierzyło. Ponieważ jednak zew­nętrzne walory automatów były wygodne w posługiwaniu się nimi, więc przyjęły się szybko.

Tak więc pozostawiono na rozległym płaskowyżu, nadają­cym się doskonale do założenia bazy, dwóch pionierów, a ma­cierzysty statek z resztą załogi pożeglował do sąsiedniego słońca, aby przeprowadzić badania szerokiego układu plane­tarnego czerwonego karła. Jednak po jakimś czasie systema­tycznie wysyłane do macierzystego statku, zaorbitowanego przy czwartej planecie karła, sygnały nagle urwały się. Nie po­mogły próby nawiązania łączności awaryjnej, więc — po wielu pytaniach pozostałych bez odpowiedzi — postanowiono zba­dać wszystko na miejscu. Wysłano dwuosobową zwiadowczą rakietę z Pilotem i Militarykiem na pokładzie, która po dotarciu na miejsce — krążąc po orbicie parkingowej — jeszcze raz podjęła próbę nawiązania łączności z pierwszą załogą. Nie­stety, planeta i założona na płaskowyżu baza — wyraźnie wy­macana przez radary, podobnie jak i odnaleziona, krążąca po orbicie stacjonarnej sonda — milczały. A zatem zaszło coś na­prawdę nieznanego i groźnego w skutkach. Trzeba było lądo­wać, zachowując daleko idącą ostrożność...

Wizualne sprawdzenie skalnej równiny w najmniejszym stopniu nie odpowiedziało na najważniejsze pytanie: co się stało z załogą bazy? Otoczenie było martwe, bez jakiegoko­lwiek ruchu i gdyby nie stojące w dali wysokie cygaro rakiety, oraz wynurzający się zza ściany skalnego bloku, zajmującego centralno — wschodnią połać płaskowyżu, rąbek kratowej kon­strukcji budynku bazy, można by pomyśleć, że są tu pierwszy­mi gośćmi.

              Obraliśmy trochę zły wizualnie punkt — zauważył scep­tycznie Pilot — Oni pewno są w bazie...

Towarzysz zerknął na niego jakoś tak podejrzliwie, ni to kpiąco, ni z troską i rzucił:

              Nie wiem, czy żywy człowiek pozostawiłby właz do ra­kiety otwarty i poszedł... na dalszą wędrówkę.

              Ty zawsze widzisz wszystko w krańcowo czarnych bar­wach — burknął Pilot. — Pozostawienie otwartego włazu jesz­cze o niczym nie świadczy.

              Profesjonalne wyrobienie — Militaryk najpierw odparł na zaczepną uwagę kolegi, a dopiero potem ustosunkował się do reszty wypowiedzi: — Uważasz zatem, że pozostawili wszystko i poszli sobie na dłuższe zwiedzanie planety? Obok rakiety widzę transporter — wskazał brodą na ekran, który przedstawiał zbliżenie dolnych partii rakiety i charakterystycz­ną ramę opancerzonego transportera w prawym rogu.

Pilot przygryzł dolną wargę i wymyślił na poczekaniu:

              Mogli polecieć śmigłowcem...

              Uhm... — mruknął Militaryk i kiwnął łaskawie głową na znak biernej zgody. Chciał dorzucić, że pewno lekki śmigło­wiec leży w lukach rakiety w częściach, jak zwykle bywało, ale dał spokój. Towarzysz wydawał się czymś podrażniony, a wszczęcie złośliwej dyskusji nie było w tej chwili na miejscu, mieli przed sobą masę roboty. — Myślę, że zaczniemy od ich rakiety — zaczął wolno nakreślać plan poszukiwań. — Przy­gotuj automaty... Ja sprawdzę, czy przypadkiem nie uległa zmianie atmosfera.

              Chcesz wyjść bez skafandrów? — W głosie Pilota dźwięczała nuta ogromnego zdziwienia.

Militaryk uśmiechnął się. Dopiero po chwili odparł:

              Zawsze lubię wiedzieć więcej niż należy. Spiesz się. Mamy dużo do sprawdzenia, a tu już chyba południe. Chciał­ bym mieć do wieczora przynajmniej wstępnie ustaloną opinię.

Po kilku minutach, w towarzystwie dwóch automatów, wchodzili do śluzy powietrznej w baniastych sztywnych ska­fandrach próżniowych, służących do penetracji ciał kosmicznych o dużej skali zagrożenia.

       Precyzyjne czujniki nie wykryły żadnych zmian w otoczeniu, toteż Militaryk, jako dowódca ich dwuosobowej załogi, nawet sam przed sobą nie potrafił w pe­łni wytłumaczyć wydanego przed chwilą polecenia założenia tego typu skafandrów — było ono zapewne wynikiem repre­zentowanej przez niego zasady: ostrożności nigdy nie za wiele.

Przeszli przez utworzoną zawczasu śluzę w polu siłowym, którą zlikwidowali zdalnym emitorem fal wysokiej częstotliwo­ści i wolno, z palcami na spustach silnych laserowych miota­czy, posuwali się prostopadle w kierunku opuszczonej rakiety. - Pod wpływem ciężkich stąpań ich okutych butów po twardym podłożu, unosiły się w powietrze, ledwo widoczne w silnym nasłonecznieniu mgiełki szarego pyłu, który osiadał na butach i dolnych partiach nogawek skafandrów.

Zatrzymali się kilkanaście metrów od schodkowej pochylni prowadzącej do owalnego włazu głównego rakiety i rozejrzeli uważnie. Nigdzie żywego ducha. Ostre promienie słońca wy­bijały z krystalicznej struktury pobliskich skałek gamę różno­barwnych refleksów i rozpraszały ją w czystym, spokojnym powietrzu. Błyszcząca sinawo konstrukcja budynku bazy już z dala wydawała im się jakoś dziwnie zdeformowana i jakby po­kraczna, ale nie zwracali na nią na razie uwagi — pierwszym celem ich penetracji było serce wyposażenia każdej ekspedy­cji — rakieta.

Militaryk wysłał przodem dwa towarzyszące im automaty. Po chwili ruszyli za nimi. Idąc po schodkach zostawili na nies­kalanej warstwie szarego pyłu ślady swoich butów. Oceniając po grubości tej warstwy i zaawansowaniu prac przy budynku bazy, coś niesamowitego musiało się tu wydarzyć już dawno, niedługo po odlocie macierzystego statku; za tym samym wnioskiem przemawiał nagły brak sygnałów docierających początkowo do planet sąsiedniego słońca.

Zanurzyli się w półmroku śluzy. Przesłona odgradzająca dojście do głównego korytarza była otwarta na przestrzał i mroczna. Ten mrok zastanowił Militaryka. Przecież, jeśli już nie stos na biegu jałowym, to przynajmniej bloki akumulatorów powinny oświetlać

pomieszczenia. Nieprawdopodobne, aby załoga wygasiła wszystkie światła, pozostawiła otwarty właz i... poszła sobie. Podzielił się myślami z kolegą.

              Może zwarcie... — odparł Pilot bez przekonania.

              Wszystkie bloki naraz? — nie dowierzał Militaryk.

Drzwi do centralnej sterowni były lekko rozsunięte. U wejś­cia stały automaty. Pilot rozsunął bardziej prawą połówkę drzwi lufą lasera i oświetlił wnętrze silną smugą reflektora. Po­mieszczenie było puste, ale jakoś niesamowicie odmienione i napełnione dziwną jasnością, podobną do girland jarzących się pajęczyn, pokrytych mnóstwem gorejących punkcików zlewających się niemal w jedną całość.

Przez chwilę stali milcząco, zaskoczeni tym, co zastali. Pierwszy odezwał się Pilot:

              To chyba te lumenidy, o których sygnalizował Chemik.

              Lumenidy... — powtórzył Militaryk nie rozumiejąc okre­ślenia

              No... Coś w rodzaju kolonii światłowców, które akumulują energię czerpaną z promieni słonecznych, przez co świecą w ciemności. Zupełnie jak nasze robaczki świętojańskie, ale o wiele mniejsze.

              Aha... — szepnął Militaryk. — Dziwne, że się tu zadomo­wiły. I jakie ilości...

              Widocznie im tu dobrze.

Militaryk nakazał automatom zostać na korytarzu. Weszli do wnętrza sterowni. Zgarnęli pajęcze zawiesiny z centralne­go pulpitu i zaczęli naciskać klawisze rozrządu. Ani jeden błysk nie zasygnalizował obecności energii elektrycznej.

              Stos chyba wyłączony — szepnął Pilot — Akumulatory widać rozładowane, bo inaczej... — urwał i dodał: — Wiem, trochę za szybko. Więc chyba jednak zwarcie.

              Może przez te... pajęczyny? — Militaryk podsunął roz­wiązanie zagadki.

              Cholera wie. Może być. Wydają się wilgotne — rozgniótł warstwę pajęczyn piankową rękawicą skafandra. — Nawet niezbyt. Jakby lekko tłuste. Idziemy dalej?

              Oczywiście...

Wyszli ze sterowni i w podobny sposób spenetrowali wszy­stkie główne pomieszczenia rakiety, od pokoi osobistych zało­gi do luków towarowych. Wszędzie natrafili na pajęcze popu­lacje lumenidów, chociaż rozplenionych mniej niż w sterowni, gdzie było ich zatrzęsienie. Automatów, podobnych do tych, które kroczyły obecnie wraz z nimi nie było na swych stanowi­skach, a zatem przepadły razem z żywymi ludźmi. Ten fakt je­szcze bardziej utwierdził ich w przekonaniu, że musiało tu zajść coś bardzo groźnego.

Wynurzyli się z rakiety z taką samą ostrożnością z jaką we­szli, jakby z obawą, że tam, u wejścia, czeka już na nich w ukryciu jakiś kosmiczny stwór, obdarzony krwiożerczą inteli­gencją. Jednak otoczenie było jak dawniej puste i spokojne.

Ruszyli w kierunku budynku bazy. Wznosił się w oddaleniu ponad stu metrów od rakiety, przy południowym skraju urwi­stego zbocza. Nim doszli do celu nabrali całkowitego przeko­nania, że pierwsze wrażenie o jego zdeformowanym wyglądzie nie myliło ich. Rozeszli się na odległość kilkunastu metrów i puś­cili przodem automaty, bacznie lustrując pobliskie otoczenie.

I chociaż do żadnej agresji nie doszło, stanęli nagle zdruz­gotani tym, co zobaczyli przed sobą. Kopulasta konstrukcja o podstawie wydłużonego owalu, tylko na niewielkiej powierz­chni dachu pokryta falistymi płytami z zielonkawego tworzy­wa, była w zdumiewający sposób zniszczona — po prostu po­palona, zapewne laserowymi cięciami. Dwa sąsiednie słupy nośne całej konstrukcji były w kilku miejscach przepalone, przez co runęły w dół pociągając za sobą cały strop, również noszący ślady długich i licznych cięć.

Dłuższą chwilę stali nieruchomo, zdumieni tym, co zoba­czyli. Domysły, które podsuwała im wyobraźnia, mogące uchodzić za wytłumaczenie tego niesamowitego faktu, były tak straszne, że wytrąciły ich z zadumy.

              Wygląda na wielkie pobojowisko — odezwał się wresz­cie Militaryk — Albo... — urwał i zerknął na towarzysza przez przesłonę hełmu.

              Nie myślisz chyba, że?...-— Pilot odwrócił się do niego energicznie. Przez plastyk prześwitywała jego wzburzona twarz.

              Takie cięcia pozostawiają nasze lasery. — Militaryk wskazał na równą bruzdę powstałą po przejściu rozżarzonej igły świetlnej.

              Więc jednak przypuszczasz, że to oni sami? — Pilot bro­nił się ostro przed przyjęciem tej wersji. — Powariowali i wytłukli się, tak? A automaty?... Co z nimi?

Militaryk nie odpowiedział. Wysłał oba automaty towarzyszące w głąb budowli, mogącej runąć za każdym porusze­niem którejś z jej części, aby przeszukały wnętrze. „Sobowtó­ry” odsunęły sprawnie kilka zagradzających im drogę kształ­towników i wdarły się do wnętrza zdewastowanego pomiesz­czenia. Po chwili przez otwory w konstrukcji błysnęły świetlne smugi ich reflektorów.

              Radiostacja i radar pewno też w rozsypce. — Militaryk wskazał na pobliski szczyt niewielkiego wzniesienia, gdzie ze skał wyłaniał się koniec wysokiej iglicy anteny i rąbek kapelu­sza radaru.

              Trzeba sprawdzić. Wejście znajduje się pewno od pół­nocy. Tu zbyt stromo.

Po chwili wynurzyły się automaty. Z ich relacji wynikało, że wnętrze niedokończonej bazy jest puste. A zatem wszystko wskazywało na to, że załogi żywej lub martwej nie było w jej otoczeniu.

              Idziemy... — rzucił Militaryk.

Obeszli niewielkie wzniesienie. Pilot nie mylił się, od półno­cy zbocze było łagodniejsze. W nim pierwsza załoga wykona­ła coś w rodzaju kamiennych schodów ułatwiających wejście na szczyt.

Ruszyli w górę; jak zawsze przodem automaty, za nimi oni. Za pierwszym zwałem postrzępionych skał rozciągała się mała, równa przestrzeń, okolona z trzech stron skałami — tu założono radiostację i radar, już prawie na rozruchu. Ale nim jeszcze dotarli do tego miejsca, na ścieżce trafili na wsparty tułowiem o skalny filar... Nie, to

był automat, łudząco podobny do człowieka — różnicę poznali po charakterystycznej prze­pasce na prawej ręce. Po krótkim sprawdzeniu okazało się, że był cały, choć całkowicie nieruchomy. Jego głowa oraz części korpusu pokryte były gdzieniegdzie małymi wiankami paję­czyn.

              Wszędzie tego pełno — sarknął Pilot i zapytał: — Co o tym myślisz?

              Ciekawe... — twarz Militaryka była pełna napięcia.

Wskazał dłonią na pobliską skałę. Była pocięta głębokimi bruzdami przepaleń i szklistymi zaciekami zastygłego, nieda­wno roztopionego żarem kamienia. Pilot przewrócił odnale­zionego robota na wznak. Na jego piersi wisiał ręczny laser.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin