Verne Juliusz - Pięć tygodni w balonie.doc

(573 KB) Pobierz
Pięć tygodni w balonie



Pięć tygodni w balonie

Juliusz Verne

ROZDZIAŁ I

Na posiedzeniu Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie, w dniu 14 stycznia 1864 roku, zebrali się bardzo liczni słuchacze. Prezes Francis M. w mowie, często przerywanej oklaskami, oznajmił swoim kolegom ważną wiadomość.
Pomiędzy innemi powiedział:
- Anglia po wsze czasy przodowała wszystkim narodom w dziedzinie odkryć geograficznych (oklaski). Doktór Fergusson, niewątpliwie nie zaprzeczy, iż jest Anglikiem (głosy: nie! nie!). Projekt jego, jeżeli zostanie urzeczywistnionym, przyczyni się do uzupełnienia rozproszonych i niezbyt dokładnych wiadomości o kartologii Afrykańskiej, a gdyby nawet nie udał się, to i wówczas zadziwi świat cały i zaliczony będzie do najśmielszych przedsięwzięć ducha ludzkiego! (przeciągłe okrzyki zadowolenia).
- Hura! hura! - krzyczało zachwycone temi słowy towarzystwo.
- Niech żyje nieustraszony Fergusson! - zawołał jeden z roznamiętnionych słuchaczów.
Rozległy się ożywione okrzyki. Nazwisko Fergussona wymawiane było przez wszystkich.
W sali posiedzeń zapanował niepamiętny od dawna krzyk i hałas.
Wśród słuchaczy znajdowali się starzy, odważni podróżnicy, którzy niejednokrotnie zwiedzili wszystkie pięć części świata; nie obce im były katastrofy okrętowe, pożary na statkach, tomahawki Indyan, rozmaite narzędzia tortur, pale Polinezyjczyków, apetyt ludożerców i t.p.; pomimo to nie mogli opanować wzruszenia. Chyba żaden z mowców w Królewskiem Towarzystwie Geograficznem nie wywołał takiego wrażenia, jak Francis M.
W Anglii zapał nie kończy się na objawach zadowolenia i uznania; na tem samem bowiem posiedzeniu uchwalono udzielenie Fergussonowi znacznej zapomogi pieniężnej, mianowicie 2500 funtów szterlingów.
Jeden z członków zgromadzenia zapytał prezesa, czy dr. Fergusson będzie zebranym przedstawiony.
- Jeżeli panowie sobie życzycie, może to nastąpić natychmiast - odpowiedział Francis M.
- Niechaj przyjdzie! - wołano.
- Człowieka tak odważnego warto zobaczyć!
- Być może, że ten Fergusson wcale nie istnieje - odezwał się jeden z niedowiarków.
- Trzeba go wówczas wynaleść - odpowiedział pewien dowcipniś. Aby położyć kres uwagom i komentarzom, Francis M. polecił woźnemu wprowadzić do sali Fergussona, który niebawem się ukazał.
Rozległy się okrzyki zapału i powitania.
Przybyły był to mężczyzna lat około czterdziestu, średniego wzrostu i takiejże tuszy. Twarz jego zaczerwieniona wskazywała sangwiniczny temperament; miał regularne rysy twarzy, nos dość długi, a spokojny i inteligentny wyraz oczu nadawał jego fizyognomii wiele powabu.
Ręce miał długie, a z postawy nóg sądzić było można, że nieraz odbywał dalekie piesze wycieczki.
Z całej osoby wiał spokój i powaga, nikt nie mógł przypuścić, ujrzawszy go, iż ukrywał jakieś złe zamiary.
Okrzyki: hura! wciąż się wzmagały i dopiero wówczas ustały, gdy doktór dał znak, iż chce przemówić.
Wszedł na katedrę i, podniósłszy wskazujący palec ku niebiosom, otworzył usta, wypowiadając jedno, jedyne słowo:
"Excelsior".
Jeden z marynarzy, który poprzednio odnosił się z niedowierzaniem względem doktora, zmienił obecnie swe zdanie i żądał ogłoszenia w całości mowy Fergussona w Sprawozdaniach Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie.
Kim był ten doktór i jakiemu mianowicie przedsięwzięciu miał się poświęcić?
Ojciec Fergussona, odważny kapitan marynarki angielskiej, od dzieciństwa zaznajamiał syna z niebezpieczeństwem i przygodami swego powołania.
Dziecko, które niezaznało nigdy obaw i trwogi, bardzo wcześnie zdradzało umysł bystry i zadziwiającą skłonność do nauk, umiało też sobie radzić w najtrudniejszych okolicznościach życiowych.
Jak tylko zaczął czytać, oddawał się z zapałem lekturze o odważnych podróżach, badaniach morza i odkryciach, które wsławiły połowę XIX stulecia.
Marzył o zdobyczach osiągniętych przez Bruce'a, Caille'a, Levaillant'a, Selkirk'a, Robinsona Crusoe, którego sławę uważał za niemniejszą od poprzednich. Ile przyjemnych chwil spędził na jego wyspie Juan Fernandez. Często pochwalał projekty opuszczonego majtka, nieraz jednak poddawał ścisłemu rozbiorowi zamiary i projekty tegoż. Byłby w niektórych okolicznościach postąpił inaczej; może zrobiłby to lub owo lepiej, ale nigdyby nie opuścił tej wyspy, na której czułby się szczęśliwym; nawet wówczas nie opuściłby jej, gdyby go chciano zamianować lordem admiralicyi.
Ojciec Fergussona, człowiek wykształcony, nie zabraniał synowi czytać, ale jednocześnie kształcił go poważnie, zaznamiajając z hydrografią, fizyką i mechaniką, oraz ogólnemi zasadami botaniki, medycyny i astronomii.
Gdy czcigodny kapitan zakończył życie, Samuel, liczący podówczas dwadzieścia dwa lata, odbył już podróż naokoło świata. Zapisał się do oddziału inżynierów i odznaczył się niejednokrotnie. Życie obozowe nie przypadało mu jednak do gustu, podał się też niebawem do dymisyi i udał się polując i botanizując na północ półwyspu indyjskiego. Przebył pieszo przestrzeń z Kalkuty do Suraty, stamtąd powędrował do Australii, w 1845 roku przyjmował udział w wyprawie kapitana Stuarta do wnętrza Nowej Holandyi.
W roku 1850 powrócił do Anglii i, nie mogąc zagrzać miejsca, towarzyszył ekspedycyi kapitana Mac-Clare, mającej na celu zbadanie wybrzeży kontynentu Ameryki od zatoki Berynga do przylądka Faravell.
Trudy podróży i zmiany klimatyczne zupełnie nań nie oddziaływały; mógł całymi dniami nie jeść, a nocami nie sypiać; wszystko znosił odważnie i mężnie i nigdy z ust jego nie wyszły słowa skargi lub żalu.
Nie zadziwimy się przeto, iż niestrudzonego podróżnika znowu znajdziemy w podróży po zachodnim Tybecie (1855-1857) w towarzystwie braci Schlaginweit.
Podczas tych rozmaitych wycieczek Fergusson był jednym z najgorliwszych korespondentów dziennika "Daily Telegraph", mającego kilka milionów czytelników.
Znano wszędzie naszego doktora, chociaż nie był członkiem żadnego instytutu naukowego, ani też klubu podróżniczego.
Fergusson trzymał się zdala od wszelkich towarzystw, należał do ludzi, którzy walczą czynami, a nie słowami; wolał czas swój poświęcić badaniom i odkryciom, niż nudnym posiedzeniom towarzystw.
Poznawszy charakter i usposobienie Fergussona, nie zadziwią się czytelnicy, widząc, z jakim spokojem przyjmował on dowody uznania Królewskiego Towarzystwa Geograficznego.
Nie mógł on wcale zrozumieć, dlaczego się unoszono tak nad jego zamiarami.
Po zamknięciu posiedzenia w tryumfie zaprowadzono doktora do Travellerklubu, gdzie wyprawiono wspaniałą ucztę. Liczne wnoszono toasty na cześć wielkich podróżników, wsławionych naukowemi odkryciami, wreszcie na cześć Fergussona, który zamierzał uzupełnić szereg odkryć w Afryce.

ROZDZIAŁ II

Nazajutrz ogłosił "Daily Telegraph" artykuł treści następującej: "Tajemnicze wnętrze Afryki nareszcie będzie zbadane, tegoczesny Edyp rozwikłał tę zagadkę, której nie potrafili rozwiązać uczeni w ciągu sześciu wieków. Niegdyś uważano odszukanie źródeł Nilu jako przedsięwzięcie niemożliwe do wykonania.
Doktór Barth podążył po wytkniętej przez Denhama i Clapertona drodze aż do Sudanu, Dr. Liwingston czynił śmiałe wyprawy od przylądka Dobrej Nadziei aż do rzeki Zambezi; kapitan Burton i Speke zbadali wielkie międzymorze, nie wniknął jednak nikt do wnętrza Afryki; w tym więc kierunku winny być teraz zwrócone usiłowania podróżników i badaczy.
Prace tych nieustraszonych pionierów wiedzy będą obecnie uzupełnione przez doktora Fergussona.
Podróżnik ten i badacz, którego opisy czytelnicy nasi z takim zajęciem odczytywali, powziął myśl odbycia podróży balonem przez całą Afrykę, dążąc ze Wschodu na Zachód.
Wedle naszych informacyi, puści się on w podróż z Zanzibaru. Propozycya dotycząca tej naukowej wyprawy, uczynioną została wczoraj urzędownie na posiedzeniu Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, które ją przyjęło i jednocześnie wyznaczyło 2500 funt. szterl. na pokrycie kosztów wyprawy.
Nie omieszkamy czytelników naszych szczegółowo zawiadamiać o przebiegu zadziwiającej tej podróży, o jakiej dotąd nie wspominają roczniki odkryć geograficznych." Artykuł powyższy, jak było do przewidzenia, wywołał wstrząsające wrażenie.
W odpowiedzi na zawiadomienie "Daily Telegraph" posypały się artykuły różnych czasopism, pomiędzy innemi w "Bulletins de la societé Geografique", ośmieszający Królewskie Towarzystwo Geograficzne, Travellerklub i cały projekt Dr. Fergussona.
Natomiast pan Peterman, w swoim miesięczniku "Mittheilungen", wychodzącym w Gotha, stanął w obronie doktora, znając tegoż osobiście i jego niestrudzoną odwagę.
Wkrótce też wszelkie wątpliwości zostały usunięte, gdyż przygotowania do podróży odbywały się systematycznie; budowano balon, a rząd Wielkiej Brytanii oddał do dyspozycyi doktora okręt transportowy "The Resolute", z kapitanem Pennet.
Liczne porobiono zakłady nietylko w Londynie, ale i w całej Anglii, a mianowicie: Czy Dr. Fergusson wogóle istnieje? Czy podróż podobna może być odbytą? Czy doktór powróci z tej wyprawy lub nie?
Zakładano się o znaczne sumy, jak gdyby chodziło o wielką wygranę na torze wyścigowym.
Oczy wszystkich były zwrócone na Fergussona, uważano go za bohatera dnia, chociaż on sam nie miał pojęcia, iż nim się tak zajmowano.
Udzielał chętnie każdemu szczegółów dotyczących wyprawy, gdyż należał do ludzi prostych i przystępnych. Zjawiali się doń liczni awanturnicy, chcący przyjąć udział w wyprawie, ale tym stanowczo odmawiał, nie podając powodów odmowy. Zgłaszali się również wynalazcy rozmaitych mechanizmów z prośbą zastosowania ich systemu przy kierowaniu balonem, lecz i tych grzecznie z niczem odprawiał, a gdy go pytano, czy w tym względzie sam coś wynalazł, nie udzielał stanowczej odpowiedzi.

ROZDZIAŁ III

Doktór Fergusson miał przyjaciela, który, chociaż różnił się z nim pod wieloma względami, zwłaszcza usposobieniem, wszelako panowało pomiędzy nimi powinowactwo ducha i serca.
Dick Kennedy, tak się nazywał ów przyjaciel, był Szkotem w całem tego słowa znaczeniu: otwarty, stanowczy, o niezłomnej woli.
Mieszkał w małem miasteczku Leith, w pobliżu Edyburgu, zajmował się rybołówstwem, nie zaniedbując ulubionego polowania, czemu się wreszcie dziwić nie można, bo był prawdziwem dzieckiem Kaledonii, przyzwyczajonem większą część życia spędzać w górach. Znano go też powszechnie jako wybornego strzelca.
Fizyognomia Kennedy'ego przypominała twarz Halberta Glendininga, opisaną przez Walter Scotta w powieści p.t. "Klasztor". Był zgrabny, posiadał siłę herkulesową, opaloną twarz, ożywione czarne oczy; wogóle robił na pierwszy rzut oka bardzo przyjemne wrażenie.
Przyjaciele zapoznali się w Indyach, służąc w jednym pułku; Dick z zamiłowaniem polował na tygrysy i słonie, Samuel zaś oddawał się badaniom roślin i owadów; rezultaty osiągnięte przez obydwóch były bardzo pomyślne. Przyjaźń młodych ludzi niczem nie została zamąconą; losy rozdzielały ich wprawdzie od czasu do czasu, ale sympatya znowuż łączyła.
Po powrocie do Anglii często się rozłączali z powodu wypraw przedsiębranych przez doktora, który jednakże za powrotem nieomieszkał zawsze parę tygodni przepędzić u swego przyjaciela.
Dick gawędził wówczas o przeszłości, a Samuel poruszał projekty przyszłości; jeden patrzał wstecz, drugi wdal.
Po przybyciu z Tybetu doktór przez dwa lata nie wspominał o nowych podróżach i Dick cieszył się nadzieją, że jego upodobania do podróży i przygód zostały wreszcie zaspokojone. Myśl ta napawała go rozkoszą. Kennedy domagał się od przyjaciela, aby zaniechał raz na zawsze podróży, zaznaczając, iż dla wiedzy dość już pracował, a dla ludzkości nawet za wiele.
Fergusson wówczas nic nie odpowiadał, był wciąż zamyślony, nie sypiał po nocach, robiąc doświadczenia z rozmaitemi maszynami, niewiadomego użytku. Z tego wszystkiego widocznem było, że kiełkowała w mózgownicy jego myśl jakaś.
Nad czem mógł on tak rozmyślać i pracować? zapytywał siebie Kennedy, gdy przyjaciel jego w styczniu opuścił go i przeniósł się do Londynu.
Odpowiedź na to pytanie znalazł następnego dnia w zaznaczonym już przez nas artykule "Daily Telegraph".
- Litościwy Boże! - zawołał - ten człowiek zwaryował!
Przebyć Afrykę balonem! - A więc o tem myślał przez dwa ostatnie lata!
Te i temu podobne wykrzyki wydawał Dick, uderzając się pięścią w czoło - wzruszenie jego nie miało granic.
Gdy stara jego przyjaciółka, pani Elżbieta, zwróciła uwagę, że cały ten projekt może polegać na mistyfikacyi, odpowiedział żywo:
- Głupstwo! znam przecie Samuela, projekt taki mógł tylko powstać w jego głowie. Puścić się balonem, bujać w powietrzu! zazdrościć ptakom!
Nie! z tego nic nie będzie! postaram się temu przeszkodzić! Jeśli mu się tym razem nie stawi przeszkód, któż zaręczy, iż pewnego pięknego poranku nie puści się w podróż na księżyc!
Jeszcze tego samego wieczora wzburzony i zaniepokojony wsiadł do wagonu kolei żelaznej i następnego dnia rano stanął w Londynie. Niebawem po przybyciu do stolicy, fiakr zawiózł go przed mały domek doktora, położony przy ulicy Soho square Greck. Wszedł do przedsionka i przybycie swe zwiastował silnem uderzeniem we drzwi, które niebawem otworzył Fergusson.
- Dick? - zawołał doktór, nie wyrażając wielkiego zdziwienia.
- Tak, to ja - odpowiedział Kennedy.
- Czyś przybył na polowanie do Londynu? Cóż cię tu sprowadza?
- Zamiar popełnienia przez kogoś wielkiego głupstwa, któremu chcę przeszkodzić.
- Głupstwa?
- Czy wiadomość podana w tej oto gazecie jest prawdziwą? - zawołał Kennedy, pokazując numer "Daily Telegraph".
- Więc o tem mówisz? te dzienniki muszą zaraz wszystko wypaplać, ale usiądź, kochany Dicku.
- Nie, nie usiądę! - powiedz mi, czy w istocie masz zamiar odbycia tej podróży?
- Tak, stanowczo, przygotowania są w pełnym biegu, ja...
- Gdzie się odbywają te przygotowania? jakem Dick, zniszczę je doszczętnie!
Zacny Szkot wpadał w coraz większy gniew i wciąż powtarzał: - zniszczę, stanowczo zniszczę!
- Uspokój się kochany przyjacielu - mówił doktór - pojmuję bardzo dobrze twoje rozjątrzenie, gniewasz się zapewne na mnie, iż cię nie zawiadomiłem przedtem o moich nowych projektach.
- On to nazywa nowymi projektami!
- Daję ci słowo, że byłem bardzo zajęty - ciągnął dalej Samuel - w ostatnich czasach tyle miałem roboty, pomimo to jednak nie wyjechałbym przed napisaniem do ciebie...
- Nic mi na tem nie zależy!...
- Ponieważ mam zamiar zabrać cię ze sobą...
Szkot spojrzał na doktora niedowierzająco i rzekł:
- Więc tak! - mówisz pewnie o tem, że udamy się obydwaj do Bedlam!...
- Liczyłem na ciebie na pewno i wybrałem też na współtowarzysza podróży, odrzucając licznych amatorów.
Kennedy struchlał ze zdziwienia.
- Gdybyś mnie zechciał przez dziesięć minut uważnie posłuchać, byłbym ci wdzięczny! - rzekł doktór.
- Czy mówisz seryo?
- Zupełnie seryo!
- A jeżeli się nie zgodzę ci towarzyszyć?
- Tego nie uczynisz!
- Jeżeli jednak stanowczo odmówię?
- Wówczas udam się sam.
- Siadajmy - powiedział Dick i pomówmy spokojnie.
- Z chwilą, gdy się przekonałem, że nie żartujesz, możemy rzecz tę szczegółowo omówić.
- Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, Dicku, możemy przy gawędce zjeść śniadanie?
Przyjaciele zasiedli do stołu, zajmując miejsca naprzeciwko siebie.
- Kochany Samuelu plan twój jest szalony, o wykonaniu jego nawet myśleć nie można, jest on wprost niemożliwy!
- Tak stanowcze zdanie, będziemy mogli wypowiedzieć dopiero po zrobieniu próby.
- Ale chodzi o to, by i tej próby nie robić.
- Powiedz dlaczego?
- Pomyśl o niebezpieczeństwach, najrozmaitszych przeszkodach!
- Przeszkody istnieją dlatego, aby ich zwalczać, co się zaś tyczy niebezpieczeństw, to któż im się nie naraża? Wszystko w życiu przedstawia niebezpieczeństwo! Największe nieszczęście może się zdarzyć nawet i wtedy, gdy siedzimy za stołem, lub nawet wówczas, gdy kładziemy kapelusz na głowę. Powinniśmy prócz tego uznać, że wszystko co było, znowuż będzie, że przyszłość jest tylko oddaloną nieco teraźniejszością.
- Znam twoje przekonania - wtrącił Kennedy, ruszając ramionami - jesteś fatalistą.
- Zawsze nim pozostanę, ale nie zajmujmy się tem, jaka nas czeka dola, lecz kierujmy się przysłowiem angielskiem: "Kto ma wisieć, nie utonie".
Nie było co na to odpowiedzieć, Kennedy wszakże nie zaniedbał całego szeregu argumentów, których wyliczanie za daleko by nas zaprowadziło.
- Czemu jednakże nie chcesz - zakończył Dick po całogodzinnej, ożywionej rozprawie - pójść śladem zwykłych śmiertelników, którzy przed tobą zwiedzili Afrykę, jeżeli już szczęście twoje zależy od tej wyprawy?
- Czemu? - zawołał doktór w uniesieniu, dlatego, że wszystkie dotąd czynione próby spełzły na niczem, dlatego, że od czasu zabójstwa Munga Parka nad Nigrem aż do chwili zniknięcia Vogla w Wadai, śmierci Oudneja i Klappertona w Murmur i Sakatu aż do Maizana, który został poćwiertowany, majora Lainga który zginął z rąk Tauregów aż do zamordowania Roschera z Hamburga, liczne ofiary przybyły do tej listy męczenników afrykańskich! Dlatego również, że jest to niemożliwem wobec żywiołów, głodu, pragnienia i febry; wobec dzikich zwierząt i jeszcze dzikszych plemion, dlatego więc, gdzie jednym sposobem dotrzeć nie można, trzeba próbować innych i tam, gdzie prostą drogą dojść nie może, należy ją obejść, lub przejść po nad nią.
- Gdybyż tylko chodziło o to, żeby przejść po nad nią, wtrącił Kennedy, ależ ty chcesz po nad nią przefrunąć!
- A więc - ciągnął dalej doktór ze spokojem - czegoż mam się obawiać? Postarałem się o to, aby uniknąć spadku balonu, gdyby jednak mój statek powietrzny mnie zawiódł, wówczas znajdę się na ziemi w tych samych warunkach, co i moi poprzednicy w swoich wyprawach odkrywczych. Lecz nie, balon mój się ostoi, na to możemy śmiało liczyć.
- Przeciwnie, na to liczyć nie powinniśmy.
- Ależ tak, kochany Dicku; nie myślę rozstać się z moim statkiem powietrznym aż do chwili dotarcia do zachodniego brzegu Afryki. Z moim balonem wszystko możebne, bez niego padnę ofiarą niebezpieczeństw i naturalnych przeszkód tego rodzaju wypraw. Siedząc w balonie, kpię sobie z upałów, burz, samumu, niezdrowego powietrza; ani dzikie zwierzęta, ani ludzie nie mogą się do mnie przyczepić. Gdy mi będzie za gorąco, podniosę się wyżej, gdy za zimno, opuszczę się. Poprzez góry i przepaście przefrunę, przez rzeki i potoki przemknę się jak ptak, a gdy burze zobaczę, uniosę się ponad nią. Posuwam się bez wysiłków; wznoszę się ponad miasta i przebiegam z szybkością orkanu; przed oczyma mojemi roztacza się karta Afryki w wielkim atlasie świata.
Kennedy został oczarowany widokiem roztoczonego przed nim obrazu, zdawało mu się, że unosi się już w przestworzach, co go przyprawiło o zawrót głowy; patrzał na Samuela z podziwem i troską.
- Po tem wszystkiem, coś mi tu opowiedział, mój Samuelu, zapytuję, czyś wynalazł pewny sposób kierowania balonem?
- Nie, gdyż to jest niemożliwem.
- Więc, kierujesz się?...
- Opatrznością. W każdym razie ze wschodu na zachód, gdyż zamierzam posługiwać się passatami, mającymi stały kierunek.
- O tak - rzekł Kennedy - passaty... na pewno... można w ostateczności... czy to możliwe?...
- Czy możliwe? - mój kochany przyjacielu, to pewne. Rząd angielski oddał do mojego rozporządzenia okręt, a nadto postanowiono, aby 3 lub 4 okręty krążyły nad wybrzeżem zachodniem. Najpóźniej za trzy miesiące udam się do Zanzibaru, aby napełnić balon i stamtąd uniesiemy się w przestworza...
- My! - zawołał Dick.
- Czy masz jeszcze co do nadmienienia? Słucham cię przyjacielu.
- Bardzo wiele, pomiędzy innemi objaśnij mnie, czy ubytek gazu przy zatrzymaniu się w miejscowościach, które chcesz zwiedzić, nie zaszkodzi ci w dalszej podróży? O ile wiem, była to przyczyna nieudania się dotąd wszelkich dalekich podróży balonem.
- Kochany Dicku, odpowiem ci na to jednem słowem... Będę się zatrzymywał, nie tracąc ani jednego atomu gazu.
- I pomimo to będziesz mógł unosić się i opuszczać dowolnie? Jakimże to sposobem?
- To moja tajemnica, przyjacielu, ufaj mi, a hasłem naszem niechaj będzie: "Excelsior!" - A więc niech będzie "Excelsior" - odpowiedział myśliwiec, nie rozumiejąc ani słowa po łacinie.
Kennedy był zdecydowany opierać się wszelkiemi siłami wyjazdowi przyjaciela, udawał jednak chwilowo, że dał się przekonać i postanowił obserwować postępowanie doktora, który energicznie zajął się przygotowaniami do wyprawy.

ROZDZIAŁ IV

Linia powietrzna nie była przez doktora Fergussona wybraną przypadkowo. Czynił on długotrwałe studya nad punktem, z którego powinien się był wznieść i po długiej rozwadze wybrał Zanzibar, miejscowość położoną na wschodniem wybrzeżu Afryki pod 6° południowej szerokości, t.j. około 430 mil geograficznych na południe od równika. Stąd również wyszła ostatnia ekspedycya, wysłana dla odkrycia źródeł Nilu.
Fergusson zajmował się gorliwie przygotowaniami do podróży i pod jego osobistym kierunkiem był budowany balon, którego przeznaczenie zachowywał w tajemnicy. Pracował również gorliwie nad przyswojeniem sobie języka arabskiego i różnych narzeczy i wkrótce uczynił w tym względzie znaczne postępy.
Dick Kennedy przez cały ten czas go nie opuszczał, jak gdyby obawiał się, iż mu się cichaczem wymknie w przestworza. Starał się także perswazyą odwieść przyjaciela od jego niebezpiecznych zamiarów, udawał się nawet do czułych próśb i zaklęć, ale doktór był niewzruszony.
Biedny Szkot godzien był politowania, dreszcze go przejmowały, gdy wznosił oczy na horyzont. Podczas snu uczuwał jakieś zawrotne kołysania i każdej nocy zdawało mu się, że spada z niezmierzonej wysokości.
Musimy jeszcze dodać, że w tym czasie wyleciał kilka razy z łóżka i pierwszą jego czynnością następnego ranka było pokazanie Fergussonowi siniaków, których się nabawił.
- Patrz, uważaj, taki siniak po upadku z trzech stóp wysokości, teraz proszę cię rozważ, gdyby...
Ponure te przypuszczenia nie robiły żadnego na doktorze wrażenia.
- Nie spadniemy! - odpowiadał stanowczo.
- Jednak to możliwe!
- Powtarzam, że nie spadniemy!
Na tak stanowcze oświadczenie Dick nic nie odpowiedział. Najwięcej go jednak niepokoiło nadużywanie przez Fergussona w rozmowie liczby mnogiej. Mówił on: Będziemy gotowi tego a tego dnia... Wyruszymy w drogę... Stąd wzniesiemy się... i t.d. Nie wyrażał się też inaczej, jak nasz balon, nasz statek, nasze wyprawy odkrywcze, nasze przygotowania, nasze wzloty. Na tę liczbę mnogą, skóra cierpła na biednym Szkocie, pomimo, iż był stanowczo zdecydowanym, nie brać udziału w podróży. Nie mógł się jednak sprzeciwić przyjacielowi i dodajmy, iż sprowadził z Edynburgu odzież odpowiednią do podróży.
Pewnego dnia oznajmił doktorowi, iż przy nadzwyczajnie sprzyjających warunkach szanse udania się wyprawy gotów przyjąć jako jedną na tysiąc, przytoczył jednak zaraz, chcąc usunąć podróż w daleką przyszłość, całą litanię różnych niebezpieczeństw.
Zastanawiał się nad tem, czy ekspedycya jest pożyteczną, czy odkrycie źródeł Nilu jest w samej rzeczy konieczne?...Czy można będzie powiedzieć, że pracowało się dla szczęścia ludzkości?... Czy plemiona Afryki, obdarzone cywilizacyą, będą przez to szczęśliwsze?... Czy wogóle ma się pewność, że cywilizacya stoi tam na niższym stopniu, niż w Europie? Czy nie wartoby wyprawy jeszcze odłożyć? Prawdopodobnie w przyszłości będą odkryte praktyczniejsze i mniej życiu grożące sposoby podróżowania po Afryce. Kto wie, może to już nastąpi po upływie miesiąca lub pół roku: po roku jednak ręczyć można za to, że pewien odkrywca wpadnie na tę myśl szczęśliwą...
Uwagi te wywołały niespodziewany skutek, doktór zniecierpliwił się.
- Czy naprawdę Dicku, ty fałszywy przyjacielu, pragnąłbyś aby chwała ta przypadła w udziale komu innemu? Czy mam zadać kłam całej mojej przeszłości? Przestraszyć się trudności, będących do zwalczenia? Podłem zwlekaniem wynagrodzić rząd angielski i Towarzystwo Geograficzne za to, co dla mnie uczyniły?
- Ależ...
- zaczął na nowo Kennedy.
- Ależ - odpowiedział doktór - czy ty nie wiesz, że podróż moja już natrafia na współzawodnictwo? Już inni odkrywcy gotują się do wyprawy do środkowej Afryki!
Kennedy milczał.

ROZDZIAŁ V

Fergusson miał bardzo gorliwego służącego, imieniem Joe. Rzetelny, duszą i ciałem był oddany swemu panu. Wykonywał rozkazy, nie rozumiejąc ich nawet, nie był nigdy mrukliwym, ani rozgniewanym; jednem słowem był to wymarzony sługa. Fergusson mógł co do szczegółów swego codziennego życia zupełnie na nim polegać. Tak, to był doskonały, poczciwy Joe. Służący, który zamawia obiad, przyswoiwszy sobie gust swego pana, pakując kuferek, nie zapomina ani koszul, ani skarpetek, posiada klucze i tajemnice swego pana, nie nadużywając ich nigdy. Joe uwielbiał swego chlebodawcę, w jego oczach należał on do ludzi niezwykłych, posiadał też za to zupełne zaufanie doktora. Gdy Fergusson coś powie, twierdził Joe, tylko głupiec może się sprzeciwić; cokolwiek pomyśli, jest słusznem, co przedsięweźmie, możliwem, a co wykonał, godnem uwielbienia. Możnaby Joego poćwiartować, coby mu wprawdzie nie sprawiło przyjemności, nigdy jednakże nie odwołałby zdania o swym panu.
Gdy zatem doktór powziął zamiar podróżowania po Afryce balonem, wierny sługa będzie mu towarzyszył, nie ulegało to żadnej wątpliwości dla niego, choć dotąd mowy jeszcze o tem nie było.
Mógł on swemu panu przy sposobności oddać liczne usługi. Gdyby szukano nauczyciela gimnastyki dla małp w zoologicznym ogrodzie, byłaby to właściwa dla niego posada, ponieważ umiał znakomicie skakać, piąć się, fruwać i wiele innych karkołomnych ćwiczeń. Jeżeli Fergusson będzie głową, a Kennedy ramieniem tej ekspedycyi, wówczas Joe stanie się jej dłonią...
Towarzyszył on swemu panu już w kilku podróżach i posiadał liczne wiadomości w nich zdobyte.
Główną wszakże jego zaletą było doświadczenie życiowe, połączone z różowem sposobem patrzenia na rzeczy; wszystko było dlań logicznem, naturalnem, łatwem, i skutkiem tego skargi i przekleństwa znał ledwie z nazwy. Pośród innych zalet był dalekowidzem. Zaufanie, które pokładał w swoim panu, było źródłem sprzeczek pomiędzy nim a Kennedym, jeden wierzył, drugi wątpił.
Doktór wobec tych sprzeczek pozostawał neutralnym, nie słuchając rad ani jednego ani drugiego.
- A zatem panie Kennedy? - zagaił Joe pewnego dnia rozmowę.
- Czego chcesz, mój chłopcze?
- Zbliża się chwila, sądzę, że wkrótce wyruszymy na księżyc.
- Chcesz zapewne powiedzieć do lądów księżycowych, nie wybieramy się tam wprawdzie, ale pomimo to niebezpieczeństwo pozostaje niemałe!
- Niebezpieczeństwo? - o niebezpieczeństwie mówić nie można, jeżeli się ma z takim człowiekiem do czynienia, jak doktór Fergusson.
- Nie chcę cię wprawdzie pozbawiać tego miłego złudzenia, mój kochany Joe, ale przedsięwzięcie doktora jest poprostu szaleństwem. Zresztą podróż ta nie przyjdzie do skutku.
- Podróż nie przyjdzie do skutku - chyba pan nie widziałeś balonu, który przygotowują w warsztatach panów Mitschel w Londynie.
- Będę się strzegł go podziwiać!
- Szkoda, tracisz piękny widok, panie Kennedy, pyszny to budynek, a jaka śliczna łódka, jakże nam dobrze i miło w niej będzie.
- A więc seryo masz zamiar towarzyszenia swemu panu?
- To się rozumie - odparł Joe.
- Może mam go samego puścić teraz, gdy pół świata z nim razem przebiegłem? Kto go będzie wspierał, kto rękę poda, gdy trzeba będzie przeskoczyć przepaść, a kto pielęgnować, gdy zachoruje? - nie, panie, Joe wykona swój obowiązek, pozostanie na stanowisku.
- Dzielny z ciebie chłopak! - krzyknął Szkot z uznaniem.
- Przecież i pan z nami jedziesz?
- Naturalnie, będę wam towarzyszył aż do ostatniej chwili, aby odwieść od popełnienia wielkiego głupstwa. Nawet podążę za wami do Zanzibaru, aby zrobić co będzie można, aby przeszkodzić urzeczywistnieniu tego szalonego pomysłu.
- Nie uwłaczając panu, ręczę, że pan nic nie zdziała. Mój pan nie jest takim narwańcem, jak pan sądzisz. Nim coś przedsiębierze, długo się namyśla, ale gdy raz coś postanowi, to sam lucyper go od tego nie odwiedzie.
- Zobaczymy!
- Nie łudź się pan. Zresztą dużo na tem zależy, abyś nam pan towarzyszył! Afryka jest cudownym krajem dla tak doskonałego jak pan strzelca. Zobaczysz pan, iż nie pożałujesz tej podróży.
- Nie będę żałował; zwłaszcza, gdy ten uparciuch da się przekonać i zostanie.
- Między nami mówiąc, chyba panu wiadomo, iż dziś ma się odbyć ważenie?
- Co takiego?
- Ano, pan doktór, pan i ja, wszyscy trzej musimy się ważyć.
- Jak dżokeje!
- A tak, lecz nie lękaj się pan głodowej kuracyi, gdybyś nawet był zbyt ciężkim, zabierzemy, jakim jesteś.
- Nie poddam się ważeniu - oświadczył Szkot stanowczo.
- Ależ, panie Kennedy, to potrzebne do budowy maszyny.
- Niech budują bez ważenia nas.
- A jeśli w braku dokładnych obliczeń nie wzniesiemy się?
- Tego mi właśnie trzeba!
- Przygotuj się pan jednakże, mój pan wnet po nas przyjdzie.
- Ja z nim nie pójdę!
- Tego mu pan chyba nie zrobisz?
- Zrobię!
- Eh! - tak pan mówisz, póki go tu niema, gdy jednak spojrzy panu w oczy i powie: Dicku, przepraszam za moją śmiałość, muszę koniecznie wiedzieć, ile ważysz, wówczas pan z nami pójdziesz, o zakład idę.
- Nie pójdę!
W tej chwili wszedł doktór do gabinetu, gdzie toczyła się powyższa rozmowa, spojrzał przeciągle na Kennedy'ego, który jakoś nie był w humorze i rzekł; - Dicku, chodź zemną, a i ty także Joe, muszę się przekonać, ile ważycie.
- Ależ...
- Kapelusza nie zdejmuj.
- Chodź.
I Kennedy poszedł. Udali się do pracowni pp. Mitschel, gdzie waga już była przygotowaną. Doktór kazał Kennedy'emu stanąć na platformie, co tenże wykonał bez oporu, mrucząc tylko: "no, no, to mnie jeszcze do niczego nie zobowiązuje".
- Sto pięćdziesiąt trzy funty - rzekł doktór, zapisując cyfrę w notatniku.
- Czy jestem za ciężki?
- Broń Boże, panie Kennedy - odrzekł Joe - a zresztą ja jestem lekki, więc zrównoważymy się.
Joe pełen zapału zajął miejsce myśliwego, z pośpiechu o mało nie przewróciwszy wagi. Następnie przybrał imponującą postawę, jakby Wellington, stojący przy wejściu do Hyde-Parku, który naśladować chciał Apollina, chociaż bez tarczy.
- Sto dwadzieścia funtów - notował doktór.
- Ha, ha - wołał zadowolony Joe.
- Na mnie kolej - rzekł Fergusson i zanotował następnie 135 funtów; - ważymy razem nie więcej nad czterysta funtów.
- Panie doktorze, mogę schudnąć o 20 funtów, jeżeli to ma być z korzyścią dla naszej wyprawy.
- Nie trzeba, mój chłopcze, jedz, ile chcesz, masz tu pół korony, abyś mógł coś dobrego spożyć.

ROZDZIAŁ VI

Fergusson zajmował się już od dłuższego czasu szczegółami wyprawy. Naturalnie balon, cudowny statek, który go miał nieść po przestworzu, był nadewszystko przedmiotem jego pieczołowitości. Postanowił napełnić balon wodorem, aby nie powiększyć zbytnio jego rozmiarów. Przygotowanie tego gazu jest łatwem, jest on 14 razy lżejszy od powietrza i wyszedł zwycięzko podczas prób dokonywanych.
Po bardzo ścisłych obliczeniach doszedł doktór do przekonania, że najpotrzebniejsze do wyprawy przedmioty ważyć będą 4000 funtów, a zatem obliczyć trzeba, jak wielką powinna być siła, zdolna unieść ten ciężar. Ciężar 4000 funtów może być zrównoważony przez ciśnienie przestrzeni powietrznej 44.847 stóp kubicznych, co znaczy, że 44.847 st. kub. powietrza równa się wadze 4000 funtów.
Jeśli zatem budujemy balon zdolny pomieścić 44.847 st. kub. i zamiast powietrza napełnimy go wodorem, lżejszym 14 1/2 razy, pozostaje różnica w równowadze, wynosząca 3724 funtów.
Ta różnica właśnie stanowi siłę wzlotu balonu. Jeśli napełnimy balon owemi 44.847 st. kub. gazu, to będzie on pełny; tego jednak się nie robi, bo, wznosząc się w rzadkie warstwy powietrza, gaz się rozszerza i może balon rozsadzić. Doktór postanowił na mocy znanego jemu tylko pomysłu napełnić swój balon tylko do połowy, a że jak nam wiadomo, musiał zabrać 44.847 st. kub. wodoru, trzeba więc zaopatrzyć balon w podwójną prawie siłę wzlotu.
Kształt balonu miał być podłużny o średnicy poziomej 50, prostopadłej zaś 75 st., otrzymał zatem sferoid, którego zawartość równała się cyfrze 90.000 st...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin