Złoty kil.pdf

(813 KB) Pobierz
(Microsoft Word - Bagley - Z\263oty Kil.doc)
Desmond Bagley
Złoty Kil
Przeło ył: Andrzej Gostomski
136785895.001.png
Rozdział 1
WALKER
Nazywam si Peter Halloran, lecz wszyscy wołaj na mnie „Hal". Wyj tek
stanowi moja ona, Jean, która zawsze mówiła mi Peter — najwyra niej kobiety
nie lubi przydomków bliskich im m czyzn. Jak wielu innych, przyjechałem po
wojnie do „kolonii". Podró owałem z Anglii do Afryki Południowej drog l dow
przez Sahar i Kongo. Droga była ci ka, ale to ju zupełnie inna historia. Do
powiedzie , e w 1948 roku znalazłem si w Cape Town; bez pracy i prawie bez
pieni dzy.
W pierwszym tygodniu pobytu w mie cie odpowiedziałem na kilkana cie ofert
pracy, które ukazały si w Cape Times.
Czekaj c na odzew, rozgl dałem si troch .
Tego ranka zaszedłem do doku i w ko cu znalazłem si nie opodal przystani
jachtowej. Oparty o barierk przygl dałem si łodzi, gdy rozległ si za mn jaki
głos:
— Któr z nich by wybrał, gdyby mógł?
Odwróciłem si i ujrzałem zmru one oczy starszego, wysokiego m czyzny, o
przygarbionych ramionach i siwych włosach. Miał ogorzał twarz i s kate dłonie.
Wygl dał na jakie sze dziesi t lat.
Wskazałem na jedn z łodzi.
— My l , e wzi łbym t — powiedziałem. — Jest do du a, aby si na co
przyda , lecz nie za du a do samotnej eglugi. Wygl dał na zadowolonego.
— To „Gracia" — powiedział. — Ja j zbudowałem.
— Wygl da na niezł łódk — odparłem. — Ma ładne linie.
Przez jaki czas rozmawiali my o łodziach. Powiedział, e za Cape Town, w
kierunku Milnerton, ma niewielk stoczni i e specjalizuje si w budowaniu
kutrów, u ywanych przez malajskich rybaków.
Zd yłem je wcze niej zauwa y : te solidne, niesympatyczne statki o
wysokich dziobach i sterówce wsadzonej na gór niby kurzy kojec wygl dały
jednak na bardzo dobre do eglugi. „Gracia" była dopiero jego drugim jachtem.
— Teraz, gdy wojna si sko czyła, nast pi boom — prorokował. — Ludzie
b d mieli kup pieni dzy i rzuc si na jachty. Chciałbym to wykorzysta .
Po chwili spojrzał na zegarek i skin ł głow w stron klubu na przystani.
— Chod my na kaw — zaproponował. Zawahałem si .
— Nie jestem członkiem.
— A ja tak — powiedział. — Zapraszam ci . Weszli my do budynku.
Usiedli my w sali z widokiem na przysta , a on zamówił kaw .
— A tak w ogóle, to nazywam si Tom Sanford.
— A ja Peter Halloran.
— Anglik — stwierdził. — Długo tu jeste ? U miechn łem si .
— Trzy dni.
— Ja nieco dłu ej — od 1910. — Upił łyk kawy i popatrzył na mnie z
namysłem. — Zdaje si , e wiesz co nieco o łodziach.
2
— Sp dziłem w ród nich całe ycie — odparłem. — Mój ojciec miał stoczni
nie opodal Hull. Te budowali my kutry rybackie — a do wojny.
— A pó niej?
— Pó niej zakład przyj ł kontraktowe prace dla Admiralicji —
powiedziałem. — Robili my szalupy do obrony portu, i tym podobne rzeczy , bo
nie mieli my sprz tu do wykonywania niczego wi kszego — wzruszyłem
ramionami. — Potem był nalot.
— Paskudna sprawa — rzekł Tom. — Czy wszystko zostało zniszczone?
— Wszystko — odparłem bezbarwnym głosem. — Moja rodzina miała dom
tu obok zakładu; te oberwał. Rodzice i starszy brat zgin li.
— Chryste! — powiedział Tom łagodnie. — To straszne. Ile miałe lat?
— Siedemna cie — odpowiedziałem. — Zamieszkałem z ciotk w Hatfield.
Wtedy wła nie zacz łem pracowa dla de Havillanda, buduj c „Mosquito". To
drewniany samolot, dlatego potrzebowali ludzi znaj cych si na robocie w
drewnie. Dla mnie stanowiło to tylko zabijanie czasu do chwili, kiedy mogłem
wst pi do wojska. Jego zainteresowanie wzrosło.
— Wiesz, to ma przyszło — te nowe metody opracowane przez de
Havillanda. Jak s dzisz, czy jego proces formowania na gor co da si zastosowa
przy budowie łodzi?
Zastanowiłem si .
— Czemu nie, efekty s nadzwyczaj zadowalaj ce. W Hatfield
wykonywali my zarówno naprawy, jak i nowe konstrukcje. Widziałem, co dzieje
si z tego typu kadłubem przy bardzo silnym uderzeniu. Jednak koszty b d
wy sze ni przy metodach tradycyjnych, chyba e podejmie si produkcj
masow .
— My lałem o jachtach — rzekł Tom wolno. — Musisz mi kiedy o tym
dokładniej opowiedzie . Co jeszcze wiesz o łodziach? U miechn łem si szeroko.
— Kiedy pragn łem zosta projektantem — powiedziałem. — Jako chłopak
— miałem wtedy około pi tnastu lat — zaprojektowałem i zbudowałem moj
pierwsz wy cigow aglówk .
— Wygrałe jakie wy cigi?
— Razem z bratem pobili my wszystkich — powiedziałem. — To była szybka
łód . Po wojnie, gdy oczekiwanie na demobilizacj dłu yło mi si strasznie,
spróbowałem jeszcze raz. Zaprojektowałem pół tuzina łodzi, dzi ki czemu czas
szybciej min ł.
— Masz jeszcze te rysunki?
— Le gdzie na dnie walizki — odparłem. — Dawno ju ich nie ogl dałem.
— Chciałbym je zobaczy — rzekł Tom. — Słuchaj, chłopcze, a mo e
popracowałby dla mnie? Ju ci mówiłem, e mam zamiar rozwin interes z
jachtami i przydałby mi si kto bystry.
Tym sposobem zacz łem pracowa dla Toma Sanforda. Nast pnego dnia
poszedłem do stoczni z rysunkami. W zasadzie spodobały mu si , wskazał mi
jednak kilka sposobów poczynienia oszcz dno ci.
— Jeste do dobrym projektantem — powiedział. — Musisz jednak
dowiedzie si znacznie wi cej o stronie praktycznej. Zreszt niewa ne, zajmiemy
si tym. Kiedy mo esz zacz ?
3
Przyj cie oferty pracy u starego Toma było jedn z najlepszych decyzji, jakie
podj łem w yciu.
W ci gu nast pnych dziesi ciu lat powodziło mi si coraz lepiej, a czy
zasłu enie, czy te nie, to inna sprawa.
Dobrze było znów pracowa w stoczni. Nie zapomniałem umiej tno ci
zdobytych w warsztacie ojca i chocia z pocz tku szło mi opornie, wkrótce nie
byłem gorszy od innych, a mo e nawet nieco lepszy. Tom zach cał mnie do
projektowania, bezlito nie wytykaj c bł dy.
— Masz oko do linii — orzekł. — Twoje łodzie to wspaniałe aglówki, lecz
cholernie kosztowne. Musisz wi cej czasu po wi ci szczegółom. Trzeba obci
koszty, eby robi łódki popularne.
W cztery lata po przyj ciu do firmy Tom awansował mnie na kierownika
zakładu, a wkrótce potem po raz pierwszy poszcz ciło mi si przy
projektowaniu. Oddałem projekt na konkurs, ogłoszony przez lokalne
czasopismo eglarskie. Drugie miejsce i pi dziesi t funtów. Co wi cej, projekt
spodobał si pewnemu miejscowemu eglarzowi, który postanowił tak łód
wybudowa . Tom musiał wi c j zrobi , a ja otrzymałem za projekt honorarium,
które powi kszyło moje poka ne ju konto bankowe.
Tom był zadowolony i zapytał, czy mógłbym wykona projekt łodzi, która
stałaby si pocz tkiem serii. Zaprojektowany przeze mnie jacht o wyporno ci
sze ciu ton okazał si bardzo dobry. Nazwali my go „Pingwin", a Tom w
pierwszym roku wybudował i sprzedał ich tuzin; po 2000 funtów. Łód tak mi si
spodobała, e zapytałem Toma, czy mógłby wybudowa jedn dla mnie.
Zrealizował moje zamówienie, bior c najni sz cen i godz c si , abym spłacał
dług w ci gu kilku lat.
Otwarcie biura projektowego o ywiło interesy. Wie ci rozeszły si i ludzie,
zamiast korzysta z projektów angielskich i ameryka skich, zacz li przychodzi
do mnie, dzi ki czemu mogli osobi cie spiera si z projektantem. Tom był
usatysfakcjonowany, gdy wi kszo projektowanych przeze mnie łodzi
budowano w jego stoczni.
W 1954 roku zostałem mened erem zakładu, a w 1955 Tom zaproponował mi
współudział w interesie.
— Nie mam komu tego zostawi — rzekł wprost. — ona nie yje, a synów
nie mam. Starzej si .
— Tom, stu lat do yjesz, buduj c łodzie — powiedziałem. Pokr cił głow .
— Teraz to sobie u wiadomiłem. — Zmarszczył brwi. — Przegl dałem ksi gi
i okazało si , e przysparzasz firmie wi kszych obrotów ni ja, dlatego nie b d
przesadzał z cen za udział. B dzie ci to kosztowało pi tysi cy funtów.
Pi tysi cy funtów stanowiło miesznie nisk cen za udział w tak kwitn cym
interesie. Niestety nie posiadałem nawet cz ci tej kwoty. Dostrzegł wyraz mojej
twarzy i zmru ył oczy.
— Wiem, e tyle nie masz, ale ostatnimi czasy nie le ci szło dzi ki
projektowaniu. Wydaje mi si , e masz zachomikowane jakie dwa tysi ce.
Tom, bystry jak zwykle, miał racj . Miałem kilka setek ponad dwa tysi ce.
— Co koło tego — odparłem.
4
— W porz dku. Wrzu te dwa tysi ce, a pozostałe trzy we z banku. Po ycz
ci, gdy zobacz ksi gi. B dziesz mógł je zwróci z zysków w niecałe trzy lata,
zwłaszcza je li zrealizujesz plany dotycz ce tej wy cigowej aglówki. Co ty na to?
— W porz dku, Tom — powiedziałem. — Umowa stoi.
Wy cigowa aglówka wspomniana przez Toma stanowiła pomysł, który
przyszedł mi do głowy, gdy w Anglii obserwowałem mod na zestawy typu „Zrób
to sam". Na wysokim południowoafryka skim veldzie jest mnóstwo niewielkich
jezior. S dziłem, e niewielkie łódki mógłbym sprzeda nawet z dala od morza,
gdyby tylko udało mi si je produkowa dostatecznie tanio. Mógłbym wówczas
sprzedawa albo gotow łód , albo zestaw do samodzielnego wykonania dla mniej
zasobnych zapale ców.
Zało yli my kolejn stolarni i zaprojektowałem łód , która stała si
pierwszym modelem klasy „Falcon". Prowadził ten projekt młody facet
nazwiskiem Harry Marshall i nie le si spisał. Nie była to działka Toma, wi c
trzymał si na uboczu, dogaduj c tylko: „Ta twoja piekielna fabryka". A jednak
zarobiła dla nas sporo pieni dzy.
W tym te czasie spotkałem Jean i pobrali my si . Mał e stwo z Jean nie
nale y w zasadzie do tej historii i nie wspominałbym o tym, gdyby nie to, co
zdarzyło si niej. Byli my ze sob bardzo szcz liwi i kochali my si . W
interesach dobrze mi si wiodło, miałem on i dom; czego wi cej mo e człowiek
pragn ?
W ko cu 1956 roku Tom zmarł nagle na atak serca. Jak s dz , wiedział, e z
jego sercem jest co nie w porz dku, lecz nikomu o tym nie wspomniał. Swój
udział w stoczni zostawił siostrze ony, która na prowadzeniu interesów nie znała
si zupełnie, a na budowaniu łodzi jeszcze mniej. Zaanga owali my prawników i
zgodziła si odprzeda mi swój udział. Zapłaciłem grubo ponad pi tysi cy, na
które Tom ocenił udział w firmie. Była to jednak uczciwa sprzeda , chocia moja
sytuacja finansowa stała si niepewna i wp dziłem si w powa ny dług
hipoteczny.
Trudno mi było pogodzi si z odej ciem Toma. Dał mi szans , jaka zdarza,
si niewielu młodym ludziom, i byłem mu za to wdzi czny. Zakład zdawał si
opustoszały, gdy stary nie łaził ju mi dzy pochylniami.
Stocznia prosperowała i, jak si wydaje, moja reputacja jako projektanta była
ju ustalona, gdy otrzymywałem mnóstwo zamówie . Jean przej ła sprawy
zarz dzania oraz biuro, a poniewa sam przez wi kszo czasu byłem
przywi zany do deski kre larskiej, awansowałem Harry'ego Marshalla na
mened era stoczni. Radził sobie znakomicie.
Jean, jak to kobieta, gdy tylko przej ła dowodzenie, przeprowadziła w biurze
gruntowne, wiosenne porz dki. Pewnego dnia odgrzebała star blaszan puszk ,
która przez lata stała zapomniana na dalszej półce. Si gn ła do rodka i nagle
spytała:
— Po co trzymałe ten wycinek?
— Jaki wycinek? — mrukn łem z roztargnieniem. Akurat czytałem list, z
którego mogło wynikn interesuj ce zamówienie.
— Ten, o Mussolinim — powiedziała. — Przeczytam ci go — usiadła na
skraju biurka, trzymaj c mi dzy palcami po ółkły kawałek gazety. — „Wczoraj
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin