Informator 240 (specjalny literacki).pdf

(5445 KB) Pobierz
Inf 240
nr 240
literacki
284180956.001.png 284180956.002.png
2 INFORMATOR
Kama
ANIOŁEK
Szał z aniołkami zaczął się na miesiąc przed świętami; najpierw gipsowe odlewy
przyniosła do pracowni Agnieszka, a potem ten wernisaŜ Maksa... Nie, najpierw był
wernisaŜ. Wcale nie miałem na niego iść, ale poszedłem. Jest taki niepisany zwyczaj, Ŝe
trzeba przychodzić na wystawy wszystkich znajomych malarzy, jeśli się chce, Ŝeby potem
przyszli na twoją. Nie wypada iść z pustymi rękoma; przynajmniej tę jedną róŜę trzeba
kupić. Nie miałem kasy na kwiaty, zresztą facetom róŜ nie daję. Wyjąłem marynarkę z szafy
i wyszedłem w ciemny, grudniowy, mokry wieczór. Ostatecznie nie moŜna przegapić czegoś
takiego, jak darmowe Ŝarcie; nawet jeśli to będą tylko chipsy i zwietrzały, tani szampan.
Nasza galeria mieściła się w samym centrum miasta i na tym koniec splendoru.
Wchodziło się do niej przez brzydką, obdrapaną, okratowaną bramę, a samo pomieszczenie,
mimo Ŝe duŜe, wysokie i pomalowane na biało, zawsze wyglądało jak nora. MoŜe przez to,
Ŝe okna wychodziły na północ, a moŜe coś dziwnego działo się ze światłem: obojętnie ile
Ŝarówek świeciło – ciągle było ciemno. Nigdy nikt tam nie przychodził oprócz dnia otwarcia
wystawy, chyba Ŝe bezdomny. Wiem, bo raz siedziałem tam przez ciekawość i dałem
bezdomnemu na piwo, Ŝeby sobie juŜ poszedł.
Tym razem jednak nie było ciemno. Pierwsze, co mnie uderzyło, to jasność jakiej w tej
galerii jeszcze nie widziałem. Trochę mnie przystopowało przy wejściu, aŜ zmruŜyłem oczy.
Powkręcał tysiącwatowe Ŝarówki, czy co? Sam chciałem kiedyś takie wypróbować.
Gości nie było zbyt duŜo; jakieś trzydzieści kilka osób w większości mi znanych. JuŜ było po
otwarciu, więc przywitałem się i załapałem za kieliszek szampana. Niekoniecznie w tej
kolejności. Spojrzałem na obrazy. Jeszcze nigdy nie było tu tak jasnych i rozświetlonych
prac. Podszedłem bliŜej. Maks zawsze malował piękne akty. Nawet miałem ochotę jeden od
niego kupić, Ŝeby go skopiować – i dojść, jak on to robi. Ciało zdawało się oddychać, a pod
delikatną skórą tętniło Ŝycie.
Tym razem teŜ: akty. Przy śmiałej kresce, delikatność kobiecej ręki. Pomysł flirtujący
z kiczem, banalny i śmiały zarazem; anioły. Na płótnie istota o płci trudnej do ustalenia
siedząca na parapecie okna z potłuczoną, brudną szybą. Chłopiec, moŜe dziewczyna, nagi
odwrócony tyłem, spuszczone w dół, szare, brudne skrzydła zmaltretowanego gołębia. Robi
wraŜenie. Czemu nie ja na to wpadłem? Popijam szampana i mruŜę oczy; chłopak. Nie.
A jednak! Przyglądam się smukłej szyi i nieco wystającej krtani.
– Piękne!
Odrywam się od zjawiska w ramach. Za mną nasza profesorka.
– Piękne! – potakuję.
Jeśli nie umiem tak malować muszę to przynajmniej docenić.
Podchodzą dwie stare smoczyce. Kilka takich jest na kaŜdej wystawie. Nikt ich nie zna,
one znają wszystkich.
– Widziałam tego chłopca na dworcu. Grał na organkach – komentują obraz.
– Nie. śebrał pod delikatesami. Jestem pewna.
Idę przywitać się z Maksem. Wysoki blondyn z włosami w kitkę w kurtce motocyklowej
wygląda jak „anioł piekieł”. Trudno uwierzyć, Ŝe namalował coś tak kobiecego.
– Gratuluję. Jak na to wpadłeś?
Śmieje się.
– Powiem ci, jeśli zostaniesz po wystawie.
Oczywiście mam mu pomóc posprzątać. Wzruszam ramionami; niech będzie. Na
pewno schował w kantorku wódkę, którą się zajmiemy, gdy inni juŜ pójdą. Co lepszego
moŜna robić w zasmarkany, grudniowy wieczór? Długo przyglądałem się obrazom. Było ich
tylko kilkanaście, z tym samym aniołem w rozmaitych pozach. Maks obnosi przed nami
swoje zwycięstwo; jutro wyjeŜdŜa z pracami za granicę i ma – rzecz dla mnie egzotyczną i
nieosiągalną w tym wcieleniu – własnego marszanda.
WernisaŜ pozostawia na podniebieniu piekącą gorycz chipsów i cudzego sukcesu. Sam
nie wiem co gorsze.
GKF # 240 3
Na śmietniku za galerią wyrzucamy worki z tackami i plastikowymi kieliszkami.
Wkładam kask i ruszamy. Maks jeździ na motorze póki śnieg nie spadnie. Zapłacę za to
katarem albo zapaleniem płuc. Przynajmniej umrę młodo i spokój.
JuŜ w dniu otwarcia wystawy sprzedał połowę obrazów; to się rzadko zdarza. W tej
galerii wcale się nie zdarza. Jeśli sprzedasz trzy obrazy, to się cieszysz, Ŝe zwróciły się
koszty i jest się za co upić. MoŜe jak się z nim upiję – spłynie i na mnie trochę natchnienia.
Na szczęście Maks mieszka w centrum i docieramy tam, zanim zamarzam na śmierć.
W starej kamienicy na strychu ma pracownię okropnie zimną zimą i gorącą latem; za
to z dobrym światłem. Gdy wychodzi na chwilę do toalety dopadam małych plastikowych
buteleczek stojących na parapecie obok sztalug. Jakiego uŜywa medium, Ŝe jego obrazy
mają takie światło? Nie znajduję nic ponad to, co moŜna nabyć w sklepie dla plastyków i
czego sam uŜywam. Podchodzę do obrazu i dotykam go prawie nosem, gdy wraca
natychmiast odskakuję z obojętną miną.
– Jutro wyjeŜdŜam... – zaczyna stawiając wódkę.
– Wiem!
Ile razy mam jeszcze o tym słyszeć?
– Chcę, Ŝebyś się kimś zaopiekował.
Oglądam się za jego syjamskim kotem.
– Dlaczego ja?
– Mieszkasz sam.
No, fakt.
– Nie lubię kotów – zastrzegam.
Tego smrodu nie da się niczym zlikwidować; przebija się nawet przez terpentynę.
– Kota nakarmi sąsiadka. Dam jej jakiś obrazek.
MoŜe mnie by dał jakiś obrazek.
– Chcę, byś zaopiekował się Aniołkiem.
– Czym?
– Nie czym, tylko kim.
Pokazuje na duŜy materac w rogu pracowni. Teraz dopiero zauwaŜam w półmroku, Ŝe
ktoś tam śpi. Na ogromnym posłaniu, na którym ze trzy pary jednocześnie mogłyby
uprawiać seks, leŜy drobna postać przykryta niebieskim kocem. Spod frędzelków wystaje
szczupła, nieco przybrudzona stopa, a z drugiej strony ciemne włosy. Podchodzę bliŜej.
– Skąd to wytrzasnąłeś? Z dworca?
– Z internetu.
Akurat.
Aniołek nie obudził się, mimo Ŝe bezceremonialnie szturcham go w ramię.
– Naćpany – raczej stwierdzam niŜ pytam.
Maks udaje, Ŝe nie słyszał.
– Nieletni – dodaję juŜ z naciskiem.
– Jest pełnoletni.
– Widziałeś jego dowód?
– Jeszcze nie wyrobił.
Pukam się wymownie w czoło.
– Nic z tego. Nie szukam kłopotów i jestem bez kasy...
Maks wyciąga z kieszeni skórzanych spodni zwitek banknotów.
– Nie oddam ci – zastrzegam.
– Nie musisz. Tylko go trochę przypilnuj. Tydzień.
– To twoja muza czy co? Oddaj, skąd go wziąłeś.
Budzę się późno z bólem głowy, zwitkiem banknotów w kieszeni i niejasnym
wspomnieniem, Ŝe do czegoś się zobowiązałem. Jest za późno, by wszystko odkręcić –
mimo to przynajmniej próbuję. Najpierw mam zamiar nie otwierać drzwi; jak to nie pomoŜe,
to coś wymyślę.
Otwieram zaraz, gdy zjawiają się pod wieczór. Mieszkam w dwupiętrowym bloku,
gdzie wszyscy się znają. Nie chcę, by ich widziano pod moimi drzwiami. Maks nieogolony
4 INFORMATOR
i wymięty w towarzystwie ćpunka, który wygląda gorzej od niego: chudy, blady z sińcami
pod oczami – mały wampir na wiecznym głodzie.
– Spieszę się, zaraz muszę być na lotnisku...
– Po co? Jeden odlot juŜ tu mamy – wzruszam ramionami.
Aniołek rzuca plecak na podłogę, a siebie na fotel. Zadomawia się błyskawicznie i po
syła mi pogardliwe spojrzenie nastoletniego buntownika.
– Nie pozwól mu odejść i nie maluj go! – Maks mówi to z naciskiem.
– A po północy wolno go karmić? – silę się na Ŝart.
Maks wybiega na schody, zanim zdąŜyłem mu powiedzieć, Ŝe się rozmyśliłem. JuŜ bym
wolał zaopiekować się jego kotem. Chyba dostałem coś znacznie gorszego niŜ gremlina na
przechowanie.
Zamykam drzwi i przyglądam się Aniołkowi.
– Cześć! Jestem Krzyś – przedstawiam się.
– Ten od Kubusia Puchatka?
Słyszałem to juŜ tysiące razy.
– Niech zgadnę. Kubuś to ty nie jesteś – stwierdzam.
Długie brudne włosy opadają mu na oczy i zza tej zasłony obserwuje mnie czujnie i
nieŜyczliwie. Spróbowałem inaczej:
– Chcesz obiad?
Błysk zainteresowania.
– Na dole jest bar, stawiam gołąbki.
Bez słowa wstaje z fotela i podchodzi do drzwi.
Wpycham go w najodleglejszy kąt baru, Ŝeby mnie nikt z nim nie widział. Najchętniej
zawlókłbym go na drugi koniec miasta i zostawił. Trochę mi go szkoda.
– Poznałeś Maksa przez internet? – pytam naiwnie – Nie uciekłeś czasem z domu?
– Ochujałeś?
JuŜ mi go nie szkoda. Wyrywam mu z ręki kartę dań i odkładam.
– Zaprosiłem cię na gołąbki, a nie na bankiet z przystawkami.
Jego brudne szczupłe dłonie opadają na blat stolika, opuszcza głowę.
Gołąbki są najtańszą pozycją w tej karcie i Ŝywię się nimi nieomal kaŜdego dnia.
Oczekiwanie przeciąga się nienośnie – i zastanawiam się, co mam z Aniołkiem zrobić. Jak
dogadać się z czymś takim; jeszcze nie korniszon, a juŜ nie ogórek. Puścić mu bajki na
kasecie czy porno? Ile moŜe mieć lat? ZauwaŜa, Ŝe się mu przyglądam i peszy się nieco.
NiŜej spuszcza głowę i dokładnie obciąga rękawy bluzy. Nie mam ochoty się domyślać, co
tak skrzętnie ukrywa na chudych rękach. W milczeniu zjadamy gołąbki i czuję, Ŝe się z nim
nie dogadam. Gotowy jeszcze wypić moje rozpuszczalniki, gdy go przypili. Kiedy wracamy
jest jeszcze gorzej; ponownie zawładnął moim ulubionym fotelem i pilotem od telewizora.
Kto ma pilota, ma władzę; więc odbieram mu go.
– Masz budzik? – pyta.
– Co?
– Taki zegar, co dzwoni... Rano idę do szkoły.
Wszystkiego bym się spodziewał, ale nie tego.
– Szkoły?
Muszę mieć bardzo głupią minę.
– To takie miejsce, gdzie się uczę.
Potrząsam głową; artysta nie podporządkowuje się dzwonkom. Jednak kiedyś miałem
budzik, więc wstaję, Ŝeby go poszukać. Natychmiast rzuca się na pilota i – byłbym przysiągł
– pokazuje mi język za plecami. Budzik znajduję za szafą i – o dziwo – chodzi.
– O której wstajesz?
– O szóstej.
Ręce mi opadają.
– Gdzie ta szkoła? Na innym kontynencie? Trzeba było poprosić Maksa, Ŝeby cię
podrzucił samolotem.
Zabieram mu pilota i wręczam budzik – uświadamiając sobie, Ŝe nie mam go gdzie
połoŜyć spać. Mam tylko jedną kanapę i dwa pokoje; w jednym śpię, a w drugim maluję.
GKF # 240 5
Ponownie przeklinam Maksa, chowam pilota pod fotelem i szukam śpiwora. Aniołek wygląda
jakby ledwie trzymał się na nogach. Gdy robię mu prowizoryczne spanie na zsuniętych
fotelach, nastawia budzik i zasypia nie rozbierając się i nie fatygując się nawet do łazienki.
Z namysłem gapię się na jego plecak. Jednak nie zniŜę się tak bardzo. Przynajmniej
nie dziś. Chowam skrzętnie media i rozpuszczalniki, napoczęte pół gazu i tabletki
przeciwbólowe. Po namyśle chowam teŜ noŜe, środek do przetykania zlewu i stawiam przed
drzwiami prowizoryczną pułapkę z pustych puszek po piwie. Czy się boję? Trochę tak, mimo
Ŝe jestem dwa razy cięŜszy od niego. Kto go tam w końcu wie?
Coś piszczy. Naciągam kołdrę na głowę i kulę się na kanapie. Piszczy i piszczy. Nie ma
mowy, nie wstanę. Piszczy. Coś tam sobie przypominam, ale i tak się nie ruszę. Mnie ten
pisk nie dotyczy. Usiłuję zasnąć, ale dźwięk przewierca się przez ucho do mózgu, jak świder.
Daję za wygraną i siadam.
– Wyłącz to! – drę się i dodaję kilka przekleństw.
Ucichło. Zasypiam natychmiast.
Ktoś szarpie mnie za ramię.
– Gdzie masz nóŜ?
– Co?
– Chcę sobie chleba ukroić.
– Weź cały.
– Ochujałeś?
Nie mogę znaleźć noŜa. Pojęcia nie mam, gdzie go schowałem. Daję Aniołkowi dwa
złote na bułki i wracam na posłanie. Zanim zasypiam – słyszę, jak wpada w pułapkę z pu
szek i przeklina.
Nie uwierzyłem w tę szkołę ani trochę. Poczułem ulgę, Ŝe przepadł z tym swoim
plecakiem, którego tak bardzo pilnował. Jest nadzieja, Ŝe juŜ go nie zobaczę. Jestem
nieprzytomny z niewyspania. Świty oglądam raczej od drugiej strony. Przed południem
warsztaty z martwej natury... Sam jestem jak martwy.
Agnieszka przyniosła gipsowe aniołki. Dziewczyny piszczą z zachwytu i wyrywają jej te
cacka wprost z kartonu. Korzystam z tego i zajmuję najlepsze miejsce do malowania. Po
piętnastu minutach głupieję i kupuje niebieskiego aniołka dla siostry pod choinkę.
Przynajmniej mam prezent z głowy.
– Posuń się troszeńkę – Magda jęczy mi za plecami – Nic nie widzę.
– Zapomnij!
Nawet o milimetr się nie ruszę z tego miejsca. Dobre miejsce to połowa sukcesu.
Kończy się szał z aniołkami i zaczynamy malować. Prawie same dziewczyny. To normalne;
faceci nie znoszą martwych natur. Jakby była modelka, nawet brzydka i gruba, to przyszliby
wszyscy, a tak jest nas tylko dwóch. Martwej natury nie sprzedasz. Zwłaszcza takiej: jakaś
szmata, klatka po ptakach i noga manekina. Do tego wściekłe zielone boa z piór, prosto od
„bajzel mamy”. Po zaliczeniu warsztatów taki obraz moŜna tylko przemalować.
Dziewczyny obsiadają mnie gęsto nie tylko z powodu dobrego miejsca do malowania.
Niby nie zwracam na to uwagi, ale wiem, Ŝe interesuje je starszy student o wyglądzie
szczupłego szatyna po przejściach, który robi dyplom z paroletnim opóźnieniem.
Malowanie zdecydowanie mi nie idzie. Nie tylko z powodu niewyspania: zastanawiam
się, czy Aniołek podczas mej nieobecności nie obrobi mi mieszkania. Mógł zabrać zapasowy
klucz wiszący przy drzwiach na gwoździu. Właściwie tylko telewizor jest wartościowy i tak
kobylasty, Ŝe nawet dziesięciu takich jak on zesrałoby się prędzej niŜ go wyniosło. Ta myśl
trochę mnie uspokaja, ale nie na długo. Gdy jestem w połowie podmalówki, widzę w wyob
raźni jak dziesięciu małych aniołków wynosi mój telewizor. Ręka z pędzlem opada i
rozglądam się nieco zaniepokojony. Magda korzysta natychmiast i poŜycza sobie moją
farbę.
– Ta zieleń bardziej dramatyczna pani profesor pochyla się nad moją pracą, niczym
dobra wróŜka z bajki.
Proszę bardzo. Robię coś, czego absolutnie nie wolno; wyciskam prosto z tubki zieleń
na płótno i rozsmarowuję. Magda chichocze za moimi plecami. Szybko kończę podmalówkę,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin