Brashares Ann - Stowarzyszenie wędrujących dżinsów - Ostatnie lato.doc

(1899 KB) Pobierz

Nie istnieje coś takiego jak rozrywka dla całej rodziny.

 

- Jerry Seinfeld


Zachód słońca był przepiękny. Lena wpadła w panikę, ponieważ nie wiedziała, jak to uwiecznić. Kolorowe farby na jej palecie, zazwyczaj inspirujące, teraz wydawały się beznadziejnie bezbarwne. Zachód płonął światłem o natężeniu miliarda watów. W jej farbach nie było światła. Położyła paletę i starannie przygotowany blejtram na szafie, nie chciała na nie patrzeć.

Przycupnęła na parapecie, wpatrując się w tonące w Kotle krzykliwe słońce i próbując zapamiętać widok, którego nie mogła uwiecznić. Dlaczego zawsze czuła się zobowiązana uczynić coś dla piękna?

Z dołu dobiegały ją odgłosy przygotowań do uczty. Babcia i bapi wydawali przyjęcie dla sąsiadów z okazji ich przyjazdu. Dziadkowie sprzedali restaurację dwa lata temu, ale wyglądało na to, że nadał kochali jeść. Ostre, ciężkie zapachy wzlatywały w górę i docierały po kolei do pokoju Leny - przedsmak prawdziwego posiłku.

- Leno! Prawie gotowe! - krzyknęła babcia z kuchni. - Ubierz się i zejdź na dół!

Lena rzuciła swoją walizkę i brezentową torbę na łóżko, nie przestając wyglądać przez okno. Strojenie się nigdy jej nie bawiło. Nosiła ciuchy praktyczne; przyjaciółki określały je mianem „bezkształtnych, nudnych i żałosnych". Nie lubiła, gdy ludzie gapili się na nią, i wolała nie dawać im dodatkowych powodów. I tak oceniali ją po wyglądzie, myśleli, że ją znają. W dzieciństwie zbyt często bywała niczym zwierzątko na wystawie.

Dziś wieczorem jednak poczuła lekkie podniecenie. Starannie przekopała stertę ubrań, by wydobyć dżinsy. Były cięższe, niż się spodziewała. Kiedy je rozkładała, wstrzymała oddech, powtarzając w duchu tysiące życzeń. Oto początek nowego rozdziału w ich historii, zaczynają żywot Wędrujących Dżinsów. Kiedy wciągnęła spodnie, poczuła ich niesamowitą moc. Przez chwilę wyobrażała sobie chwile chwały w tych dżinsach. Z jakiegoś powodu jednak nie dawał jej spokoju widok ubranej w nie Effie.

Wsunęła na nogi sfatygowane brązowe półbuty i zeszła po

schodach.

- Zrobiłam klopsiki - dumnie doniosła Effie z kuchni.

- Keftedes - wyjaśniła przez ramię równie dumna babcia. - Effie jest z Kaligarisów. Lubi gotować i lubi jeść! - Uścisnęła Effie z aprobatą.

Lena uśmiechnęła się i weszła do kuchni, by wszystko zbadać i obsypać pochwałami.

Już zaczynały z Effie zabawę w żółwia i zająca. Z początku wszyscy zwracali uwagę na Lenę - jej uroda przyciągała spojrzenia - lecz po kilku godzinach czy dniach przelewali uczucia na rozgadaną uroczą Effie. Lena nie miała o to pretensji. Była introwertyczką; miała problemy z nawiązywaniem kontaktów. Jej wygląd był fałszywą przynętą, tworzył pomost między nią a ludźmi, ale ona nie potrafiła z niego skorzystać.

Babcia zmierzyła ją spojrzeniem.

- Włożyłaś to na nasze przyjęcie?

- Tak. Powinnam wybrać coś bardziej wymyślnego? - zapytała Lena.

- Cóż... - W oczach babci nie dostrzegła nagany czy krytyki. Lśniły w nich psotne iskierki, jak u kogoś, kto z trudem ukrywa tajemnicę i bardzo chce, by go o nią spytać. - To nie jest zbyt eleganckie przyjęcie, ale...

- Czy ja też powinnam się przebrać? - zapytała Effie, otrzepując z bluzki okruchy.

Najwyraźniej babcia nie potrafiła zbyt długo utrzymać sekretu. Zupełnie jak Effie. Spojrzała konspiracyjnie na Lenę.

- Widzisz, jest pewien chłopiec. Ja i bapi traktujemy go niemal jak wnuka. Jest bardzo... miły. - Mrugnęła okiem porozumiewawczo.

Lena próbowała zachować uprzejmy wyraz twarzy. Czy babcia na serio usiłuje swatać ją z facetem zaledwie w sześć godzin po przyjeździe? Lena tego nienawidziła.

Effie skrzywiła się z niesmakiem.

- Nazywa się Kostos - ciągnęła babcia, nie bacząc na ich reakcję. - To wnuk naszych sąsiadów i przyjaciół.

Uważnie obserwując twarz babci, Lena nabrała podejrzeń, że pomysł ten nie zrodził się ot, tak sobie. Wiedziała, że greccy rodzice nadal starają się aranżować małżeństwa swych dzieci, szczególnie na wyspach, ale... Boże!

Effie roześmiała się zażenowana.

- Ależ, babciu, chłopcy uwielbiają Lenę, ale ona ich niespecjalnie.

Lena uniosła brwi.

- Wielkie dzięki, Effie!

- Przecież to prawda. - Effie bezradnie wzruszyła ramionami.

- Lena nie poznała jeszcze Kostosa - powiedziała babcia z przekonaniem. - Jego wszyscy kochają.

- Kochanie! Serce Carmen przyspieszyło gwałtownie. Rzuciła się biegiem ku ojcu, który machał do niej zza pleksiglasowej ścianki, odgradzającej wyjście numer 42. Wiedziała, że to nic szczególnego, ale i tak to uwielbiała.

- Cześć, tato! - krzyknęła, dopadając do niego. Ubóstwiała to słowo. Większość dzieciaków powtarzała je cały czas, zupełnie się nie zastanawiając. Dla niej było wyjątkowe; tak rzadko miała okazję je wymawiać.

Objął ją mocno. Kiedy puścił, spojrzała na niego. Podobał się jej, był taki wysoki. Wziął jej torbę, chociaż była lekka, i przerzucił przez ramię. Carmen uśmiechnęła się na widok ojca z turkusową naszywaną cekinami torbą.

- Cześć, skarbie - powiedział radośnie, obejmując ją wolną ręką. - Jak lot? - zapytał.

- Świetnie - odparła. Zawsze mieli problemy, kiedy szli objęci; różnica wzrostu, różny krok, ale za bardzo to lubiła, żeby się przejmować. Niech te dziewczyny, które codziennie widują swoich ojców, narzekają na niedogodności. Ona spotykała swojego tylko kilka razy w roku.

- Wyglądasz ślicznie, króliczku - powiedział spokojnie. -Urosłaś chyba? - Położył dłoń na jej głowie.

- Urosłam - odparła dumnie, jak zawsze ciesząc się myślą, że każdy centymetr czyni ją bardziej podobną do niego. - Mam już metr sześćdziesiąt sześć - stwierdziła. - Prawie metr siedemdziesiąt.

- Ho, ho! - Sam miał metr osiemdziesiąt pięć. - Co słychać u twojej mamy?

To pytanie obowiązkowo padało zawsze podczas pierwszych pięciu minut.

- W porządku - nieodmiennie odpowiadała Carmen, wiedząc, że tata i tak nie chce poznać odpowiedzi. Matka zawsze wypytywała ją o ojca, on natomiast pytał wyłącznie z kurtuazji.

Carmen poczuła się winna, co lekko zmąciło jej radość. Miała prawie metr siedemdziesiąt wzrostu, a jej mama niespełna metr pięćdziesiąt. Tata nazywał ją króliczkiem i mówił, że jest śliczna, ale mama zupełnie go już nie obchodziła.

- Co słychać u twoich kumpelek? - zapytał, kiedy wcisnęli się razem do windy. Jego ręka wciąż spoczywała na ramionach Carmen.

Wiedział, że przyjaźni się z Tibby, Leną i Bridget. Pamiętał szczegóły z życia jej przyjaciółek i uzupełniał je za każdym razem, kiedy się spotykali.

- To dla nas dziwne lato - odparła. - Pierwsza wakacyjna rozłąka. Lena jest w Grecji u dziadków. Bridget na obozie piłkarskim w Baja California. Tibby została sama w domu.

- A ty. spędzisz tu całe lato - stwierdził, ale w oczach dało się dostrzec niepewność.

- Tak się cieszę, że tutaj jestem - odparła głośno. - Nie mogłam się doczekać. To dziwne, wiesz? Ale w dobrym sensie. Dobrze nam zrobi, gdy zbliżymy się trochę do siebie. Wiesz, co mam na myśli. - Zdała sobie sprawę, że plecie bzdury. Nie chciała, by ojciec czuł się nieswojo.

Podszedł do ruchomej taśmy z bagażami.

- To chyba z twojego samolotu.

Pamiętała, jak kiedyś w Waszyngtonie trzymał jej obie ręce nad głową, kiedy woziła się na taśmie. Dopiero gdy strażnik na nich nakrzyczał, ojciec ją zdjął.

- Duża, czarna, na kółkach. Wygląda jak wszystkie - powiedziała. Dziwne, że nigdy wcześniej nie widział jej walizki. Ona zawsze widziała go z bagażem.

- Tutaj - powiedziała nagle, a on pochylił się szybko. Zdjął walizkę z taśmy, jakby szykował się do tego całe życie. Turkusowe cekiny na jej torbie zalśniły.

- Świetnie, chodźmy! - powiedział i skierował się w stronę parkingu.

- Wciąż masz tego saaba? - zapytała. Samochody były jednym z ich wspólnych zainteresowań.

- Nie, wiosną kupiłem kombi.

- Naprawdę? - Nie widziała w tym sensu. - Podoba ci się?

- Jest bardziej praktyczny - odparł, prowadząc ją wprost do samochodu. Beżowe volvo. Jego saab był czerwony. - No, jesteśmy. - Otworzył przed nią drzwiczki, posadził ją w środku, podał torbę, po czym włożył walizkę do tyłu. Gdzie ojcowie uczyli się takich manier? I czemu nie wpajali ich swoim synom?

- Jak tam zakończenie szkoły? - zapytał, gdy wyjeżdżali z lotniska.

- Mam szóstki z matematyki, biologii, angielskiego, francuskiego i sześć minus z historii powszechnej. - Matka sądziła, że za bardzo przejmuje się szkołą. Dla jej ojca zaś świadectwo było ważne.

- Króliczku, to wspaniale! Druga klasa to bardzo ważny rok. Wiedziała, że chce ją posłać do college'u Williamsa (on go

kończył), a on wiedział, że córka także bardzo tego pragnie, nawet jeżeli nie powiedzieli sobie tego głośno.

- A co z tenisem? - zapytał.

Większość ludzi, których znała, nie cierpiała tych ojcowskich pytań, ale Carmen przygotowywała odpowiedzi przez cały rok.

- Razem z Bridget grałyśmy debla. Przegrałyśmy tylko jeden mecz.

Nie chciała go martwić i wspominać, że ma pałę z warsztatów garncarskich - nie umieszczono jej na świadectwie - ani że chłopak, w którym kochała się cały rok, zaprosił na bal Lenę, ani że doprowadziła mamę do płaczu w wielkanocną niedzielę. Teraz rozmawiali o sukcesach.

- Zarezerwowałem dla nas kort na sobotę - oświadczył, wjeżdżając na autostradę.

Carmen rozglądała się dokoła. Motele i biurowce nie różniły się od tych, które można zobaczyć koło każdego lotniska, lecz tu powietrze było cięższe, bardziej słone. Przyglądała się twarzy taty. Opalenizna sprawiała, że jego niebieskie oczy wydawały się jeszcze jaśniejsze. Zawsze żałowała, że nie odziedziczyła jego oczu, tylko brązowe po mamie. Włosy miał świeżo ostrzyżone, koszulę pachnącą i starannie odprasowaną. Czyżby awansował?

- Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę twój dom.

- Tak - odparł głucho, wpatrując się w lusterko wsteczne. Zmienił pas na jezdni.

- Czy to nie niesamowite, że nigdy u ciebie nie byłam? Skoncentrował się na prowadzeniu.

- Wiesz, króliczku, to nie dlatego, że nie chciałem, byś wcześniej przyjeżdżała. Po prostu musiałem się urządzić, nim cię tutaj sprowadziłem. - Kiedy na nią patrzył, w jego oczach dostrzegła jakby cień żalu.

Nie chciała, by czuł się zakłopotany.

- Tato, to naprawdę nieważne. Nie martw się. Będziemy się świetnie bawić. Kto by się przejmował wystrojem domu?

Zjechał z autostrady.

- Nie mogłem cię wprowadzić do mojego szalonego życia. Mnóstwo pracy, samotne życie w kawalerce. Posiłki na mieście.

Słowa same cisnęły się jej na usta.

- Już nie mogę się doczekać. Uwielbiam jeść na mieście. Niedobrze mi się robi od uporządkowanego życia. - Mówiła poważnie. To miało być lato Carmen i Ala.

Jechali przez małe, zadrzewione uliczki przedmieścia, pełne dużych domów w stylu wiktoriańskim. Ojciec milczał. Krople deszczu uderzały w przednią szybę. Niebo zrobiło się ciemne, jak w jakimś horrorze. W końcu zwolnił i zatrzymał się przed kremową wiktoriańską rezydencją z szarozielonymi okiennicami i okazałym gankiem.

- Co to za miejsce? - spytała Carmen. Tata wyłączył silnik i obrócił się do niej.

- To jest mój dom. - Przymrużył oczy, nadając im chłodny, nieco tajemniczy wyraz. Najwyraźniej wolał nie spotkać spojrzenia córki.

- Ten dom? Tam na górze? Myślałam, że mieszkasz w kawalerce w centrum.

- Przeprowadziłem się w zeszłym miesiącu.

- Naprawdę? Dlaczego mi nie powiedziałeś przez telefon?

- Ponieważ... zdarzyło się wiele ważnych rzeczy, króliczku. Rzeczy, o których chciałem cię zawiadomić osobiście.

Nie była pewna, czy chce tego słuchać. Odwróciła się na swoim fotelu.

- No i? Co zamierzasz mi powiedzieć? - Carmen szczerze nie znosiła niespodzianek.- Chodźmy do środka, dobrze?

Wysiadł z samochodu i pospieszył na jej stronę, nim zdołała odkrzyknąć: „Jasne!". Tym razem nie wziął jej torby. Trzymał płaszcz nad ich głowami, kiedy wspinali się do domu po kamiennych schodach.

Chwycił ją za ramię.

- Uważaj. Te schody są bardzo śliskie podczas deszczu. - Prowadził ją malowanymi, drewnianymi stopniami wiodącymi na werandę. Jakby mieszkał tutaj od zawsze.

Carmen mocno waliło serce. Nie miała pojęcia, dlaczego są tutaj i czego ma się spodziewać. Poszukała w torbie małego jabłka.

Tata otworzył drzwi pchnięciem, nie pukając.

- Jesteśmy! - krzyknął.

Carmen zauważyła, że wstrzymał przy tym oddech. Kto tu może być?

Po sekundzie do pokoju weszła kobieta z dziewczyną, na oko w wieku Carmen.

Carmen stała zdezorientowana i sztywna, kiedy kobieta i dziewczyna ściskały ją serdecznie. Tuż za nimi wszedł wysoki młody człowiek - oceniła go na jakieś osiemnaście lat. Miał blond włosy i atletyczną sylwetkę. Była mu bardzo wdzięczna, że przynajmniej on jej nie uściskał.

- Lydio, Kristo, Paulu, to moja córka Carmen - powiedział ojciec. Jej imię brzmiało dziwnie w jego ustach. Zawsze nazywał ją serduszkiem, dziecinką albo króliczkiem. Nigdy Carmen. Pewnie dlatego, że tak nazywała się jej babcia z Portoryko (ze strony matki), a tamta Carmen wysłała do niego po rozwodzie kilka obraźliwych listów. Mama ojca nie żyła. Na imię miała Mary.

Wszyscy gapili się na nią w napięciu, uśmiechając się. Nie miała pojęcia, co powinna powiedzieć albo zrobić.

- Carmen, to jest Lydia. - Cisza, cisza, cisza. - Moja narzeczona. A to Krista i Paul, jej dzieci.

Carmen na moment zamknęła oczy. W rozproszonym świetle lamp na ścianach przed jej oczami zatańczyły mroczki.

- Od dawna masz narzeczoną? - zapytała prawie szeptem. Wiedziała, że nie jest zbyt uprzejma.

Ojciec się roześmiał.

- Dokładnie od dwudziestego czwartego kwietnia - odparł. -Przeprowadziłem się w połowie maja.

- Zamierzasz się ożenić? - Wiedziała, że mówi niewiarygodne głupoty.

- W sierpniu - powiedział. - Dziewiętnastego.

- Ach, tak - stwierdziła.

- Niesamowite, prawda?

- Niesamowite - powtórzyła słabo, zupełnie innym tonem. Lydia wzięła ją za rękę. Carmen wydawało się, że ręka przestała należeć do jej ciała.

- Carmen, tak bardzo się cieszymy, że zostaniesz z nami przez całe lato. Może chcesz trochę odpocząć? Napijesz się herbaty albo czegoś zimnego? Albert pokaże ci twój pokój i proszę, rozgość się.

Albert? Kto kiedykolwiek nazywał jej ojca Albertem? I co znaczy, że ma się rozgościć? Co ona ma robić w tym domu? To nie tu miała spędzić lato.

- Carmen? - odezwał się ojciec. - Herbata? Coś zimnego? Carmen odwróciła się w jego stronę zszokowana, nie słuchając, co mówi. Skinęła głową.

- Ale co? Jedno i drugie? - dopytywał się tata.

Obrzuciła spojrzeniem kuchnię. Wszystko z nierdzewnej stali, jak u bogaczy. Perski dywan na podłodze. Kto kładzie w kuchni perski dywan? Pod sufitem dostrzegła staroświecki wentylator. Obracał się powoli. Słyszała, jak krople deszczu bębnią o szybę.

- Carmen? Carmen? - Tata z trudem ukrywał zniecierpliwienie.

- Przepraszam - wymamrotała. Zauważyła, że Lydia stoi przy szafce i czeka.

- Nie będę nic pić. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie mam położyć swoje rzeczy?

Ojciec wyglądał na zakłopotanego. Czy widział, że jest wstrząśnięta? Czy to zauważył? Nagle jego twarz się rozpogodziła.

- Tak. Chodź ze mną. Pokażę ci twój pokój, a potem przyniosę walizkę.

Poszła za nim po pokrytych wykładziną schodach; po drodze minęli trzy sypialnie. W końcu dotarli do pokoju od strony podwórza, z dywanem w kolorze brzoskwini, antycznymi meblami i dwoma opakowaniami chusteczek w przezroczystych pudełkach - jedno stało na biurku, drugie - na nocnym stoliku. I owszem, były zasłony i kapa. Mogłaby się też założyć o milion dolarów, że w lodówce na dole znajdzie przynajmniej jedno opakowanie sody oczyszczanej.

- To pokój gościnny? - zapytała.

- Tak - odparł, nie rozumiejąc, co miała na myśli. - Rozgość się - dodał, ponownie używając tego głupiego słowa. - Przyniosę twoją walizkę.

Ruszył w kierunku drzwi.  -Tato?

Odwrócił się i spojrzał na nią uważnie.

- Chodzi o to, że... - urwała. Chciała mu powiedzieć, że powinien był ją uprzedzić. To ciężkie przeżycie - nagle znaleźć się w domu pełnym obcych ludzi.

W jego oczach kryla się prośba. Carmen bardziej ją wyczuła, niż zobaczyła. Po prostu chciał, żeby między nimi wszystko zostało po staremu.

- Nic ważnego - dokończyła bez przekonania. Odprowadziła go wzrokiem, uświadamiając sobie nagle, że pod tym względem także jest do niego podobna. Kiedy byli razem, nie poruszała trudnych tematów.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin