Dick Philip - Człowiek o jednakowych zębach.pdf

(1308 KB) Pobierz
Dick Philip-Czlowiek o jednakowych zebach
Philip K. Dick - Człowiek o jednakowych zębach
PHILIP K. DICK
CZŁOWIEK O JEDNAKOWYCH ZĘBACH
(PRZEŁOŻYŁ TOMASZ HORNOWSKI)
Dla Vincenta R Evansa
Człowieka o jednakowych zębach Philip K. Dick napisał zimą i wiosną 1960 roku w Point Reyes Station na
zamówienie wydawnictwa Harcourt, Brace and Company w Nowym Jorku. Podobnie jednak jak dziesięć innych
należących do głównego nurtu (nie fantastyczno-naukowych) powieści Dicka z lat pięćdziesiątych, i ta nie doczekała się
wydania bezpośrednio po ukończeniu.
W chronologii twórczości Dicka Człowiek o jednakowych zębach zajmuje miejsce między Wyznaniami łga-rza a
Człowiekiem z Wysokiego Zamku - powieścią uhonorowaną nagrodą Hugo, która rozpoczęła nowy etap w karierze pisarza.
Paul Williams wykonawca testamentu literackiego Philipa K. Dicka
Rozdział pierwszy
Technik z West Marin Water Company rozrzucił nogą kamienie i liście, odsłaniając pękniętą rurę, która załamała
się pod ciężarem należącej do hrabstwa furgonetki, gdy ta najechała na nią podczas cofania. Samochód przywiózł ekipę
robotników komunalnych, którzy mieli przyciąć drzewa rosnące przy drodze; od tygodnia wspinali się na cyprysy i
piłowali gałęzie. To właśnie ci robotnicy zatelefonowali z pobliskiej pożarniczej wieży obserwacyjnej do Carquinez, gdzie
mieściło się przedsiębiorstwo wodociągowe.
Technik nie miał pretensji do kierowcy furgonetki, choć z powodu awarii musiał przejechać dwadzieścia mil. Rury
były stare i kruche. Co najmniej raz w tygodniu któraś z nich pękała - czasem nastąpiła na nią krowa, innym razem
kruszyła się pod naporem korzeni drzew.
Technik wielokrotnie powtarzał klientom firmy, że rury należy wymienić. Nie robił z tego tajemnicy. Mówił też,
że latem, kiedy ciśnienie wody spada, właściciel przedsiębiorstwa wodociągowego powinien uruchamiać pompę
wspomagającą. Mówił o tym także właścicielowi. Ponieważ jednak firma nie przynosiła żadnego zysku i każdego roku
trzeba było do niej dopłacać, właściciel postanowił ją sprzedać i do minimum ograniczał koszty eksploatacyjne.
Technik wspiął się na wzgórze i znalazł pęknięcie:
między dwoma cyprysami widać było ciemną plamę wody. Nie miał jednak zamiaru się spieszyć.
Spomiędzy drzew dobiegły go dziecięce głosy i zobaczył idącego na czele grupki młodzieży mężczyznę, który
mówił do swych podopiecznych i pokazywał na coś palcem. Technik rozpoznał w nim nauczyciela czwartej klasy, pana
Whartona, który wybrał się z uczniami na szkolną wycieczkę. Na poboczu, nieopodal furgonetki przedsiębiorstwa
wodociągowego, stał zaparkowany samochód kombi. Pan Wharton i jego gromadka przyszli tą samą ścieżką co technik i
obaj mężczyźni stanęli twarzą w twarz.
- Znowu pękła rura - odezwał się technik.
- Wcale mnie to nie dziwi - powiedział pan Wharton.
- Idzie pan do kamieniołomów? - Wapienne kamieniołomy znajdowały się kilometr od drogi, przy ścieżce.
Technik wiedział, że co roku pan Wharton pokazuje je uczniom.
- Tak, znowu- odparł z uśmiechem pan Wharton. Twarz miał zaczerwienioną od marszu, a czoło zroszone potem.
- Niech pan nie pozwala dzieciakom łazić po rurze -zażartował mechanik.
Obaj roześmieli się na myśl, że stara, skorodowana rura mogłaby pęknąć pod ciężarem dzieci. Nie było to jednak
nazbyt śmieszne i obaj spoważnieli. Dzieci rzucały w siebie sosnowymi szyszkami, krzyczały i paplały.
- Myśli pan, że Bob Morse ma rację, mówiąc o zanieczyszczeniu wody? - zapytał pan Wharton.
- Tak - odparł technik. - Bez wątpienia.
Widząc, że nie rozzłościł go swoim pytaniem, Wharton dodał:
- Czasami jest tak mętna, że nie widać dna miski. I zostawia plamy na ustępie.
- To przez rdzę z rur - poinformował go technik. -Nie ma powodu do niepokoju. - Stopą rozgarnął ziemię i obaj
mężczyźni spojrzeli w dół. - Bardziej martwią mnie
ścieki z szamb, która przesączają się do rur. W okolicy nie ma ani jednej studni, w której byłaby czysta woda. I
niech pan nie wierzy, gdy ktoś twierdzi, że jest inaczej. Pan Wharton skinął głową.
- W tym rejonie w ogóle nie powinno się korzystać ze studni - ciągnął technik. - Wielu ludzi, którym nie podobała
się nasza mulista woda, wykopało sobie studnie, w których mieli ładną, na pozór czystą wodę. Ale ta ich woda jest dziesięć
razy bardziej zanieczyszczona niż dostarczana przez naszą firmę. Jedyne szkodliwe substancje, jakie mogą się dostać do
naszej wody... Nie mówię o tym, jak wygląda, liczy się nie to, co widać... Krótko mówiąc, chodzi o zanieczyszczenia
przesączające się do rur. A do tego potrzeba wiele czasu, nawet w wypadku tak starych i skorodowanych rur jak te. -
Wyraźnie się rozkręcił i zaczął mówić podniesionym głosem.
- Rozumiem- rzekł Wharton.
Szli jakiś czas obok siebie; dzieci podążały za nimi.
- Ładny dzień, w ogóle nie ma wiatru - zauważył pan Wharton.
- Tutaj, bliżej oceanu, jest chłodniej. Ja pochodzę z San Rafael. Tam są naprawdę piekielne upały.
- Uff, nie znoszę tej spiekoty w dolinie.
Obaj mężczyźni toczyli podobne rozmowy z niemal każdą napotkaną osobą. Czasem rozmawiali o lekarstwach,
jakie doktor Terance, lekarz rejonowy, przepisywał pacjentom, a także o medykamentach sprzedawanych przez aptekarza z
Carquinez ludziom, których nie było stać na wizytę u doktora Terance'a. Lekarz był młodym, wiecznie zajętym
człowiekiem. Jeździł nowym chry-slerem, a w weekendy nigdy nie było go w swoim rejonie. Gdyby w sobotę lub niedzielę
wydarzył się wypadek samochodowy, ranni mieliby pecha. Musiano by ich zawieźć na drugą stronę góry Tamalpais, aż do
Mill Valley.
- No to jesteśmy przy cmentarzu - stwierdził pan Wharton.
1 / 86
435247675.002.png
Philip K. Dick - Człowiek o jednakowych zębach
- Proszę?
- Naszym następnym przystankiem jest cmentarz. Nie wiedział pan, że tu obok jest mały cmentarzyk? Co roku
prowadzę tam swoich uczniów. Niektóre nagrobki mają nawet sto pięćdziesiąt lat.
Wharton zamieszkał w tej okolicy ze względu na jej historię. Każdy tutejszy farmer miał kolekcję grotów strzał,
igieł i toporów zrobionych przez Indian. On także miał piękny zbiór strzał i grotów do włóczni z obsydianu - połyskliwie
czarnych i bardzo twardych. Umieścił go w szklanych gablotach ustawionych w holu szkoły podstawowej, by mogli je
podziwiać rodzice uczniów.
Pod wieloma względami Wharton był lokalnym autorytetem w dziedzinie indiańskich wyrobów. Prenumerował
"Scientific American" i trzymał w domu węże - w pracowni razem z minerałami, skamielinami, muszlami olbrzymich
ślimaków, odciśniętymi w skale śladami robaków i jajami rekina. Ze wszystkich swoich skarbów najwyżej cenił
skamieniałe trylobity, lecz podczas pokazów- czy to urządzanych w klasie, czy w domu- publiczność najbardziej
entuzjastycznie przyjmowała promieniotwórcze skały, które w świetle ultrafioletowym (miał lampę z żarówką dającą takie
światło) mieniły się wieloma kolorami. Każdy, kto znalazł jakiś dziwny minerał, roślinę, ptasie jajo lub coś, co wyglądało
na skamielinę albo wyrób indiański, szedł z tym do niego. Prawie zawsze Wharton potrafił orzec, czy znalezisko jest cenne,
czy nie.
Niewielki, stary, bardzo zaniedbany cmentarz, o którym wiedziało tylko paru dorosłych z tej okolicy, na pewno
miał wartość historyczną: leżeli tu pochowani pierwsi osadnicy. Na nagrobkach, z których część była przewrócona,
widniały stare szwajcarskie i włoskie nazwiska. Susły rozkopały ziemię, toteż większość roślin obumarła, z wyjątkiem
krzaków dzikich róż, które rozrosły się na wyżej położonym terenie. Najstarsze groby miały
drewniane krzyże z wyciętymi po amatorsku literami. Niektóre całkowicie zakrywała wysoka trawa i owies.
Cmentarz stale jednak odwiedzali ludzie - najwyraźniej z dalekich stron - i zostawiali na mogiłach kwiaty. Co
roku, kiedy przychodził tu ze swoją klasą, znajdował słoiki po majonezie, z których sterczały zeschłe kwiaty lub,
zwiędnięte, zwieszały się na boki.
Wharton i jego klasa szli ścieżką w stronę cmentarza, gdy do nauczyciela podbiegła jedna z uczennic i zaczęła z
nim rozmawiać. Wyrzuciwszy z siebie kilkanaście zdań na różne tematy, zapytała go z wahaniem, czy wierzy w duchy. Co
najmniej jedno z dzieci na każdej takiej wycieczce przychodziło do niego z podobnymi obawami, toteż nauczyciel był do
tego przyzwyczajony i miał gotową odpowiedź.
Zwracając się do całej klasy, przypomniał uczniom, jak to w szkółce niedzielnej - każde dziecko z tej okolicy
chodziło do szkółki niedzielnej - pastor opowiada im
0 niebie. Skoro dusze umarłych idą do nieba, mówił Wharton, to jakim cudem duchy mogą się błąkać po ziemi?
Zwrócił im uwagę, że skoro Bóg daje człowiekowi duszę - w każdym razie tak uczono dzieci - to musi ją też zabrać z
powrotem. Strach przed duszami umarłych jest równie niemądry, co strach przed duszami ludzi jeszcze nie narodzonych,
duszami przyszłych pokoleń.
Urwał, a po chwili, bardziej z nauczycielskiego obowiązku, zwrócił im uwagę na jeszcze jeden fakt.
Spójrzcie, powiedział do nich, wskazując na otaczające ich drzewa, krzewy i ziemię. Nie myślcie tylko o ludziach,
którzy odeszli. Pomyślcie o wszystkich formach życia, które od milionów lat pojawiały się na tym świecie
1 odchodziły. Dokąd odchodziły? Z powrotem do ziemi. Oto, czym w istocie jest ziemia: gęstą i żyzną warstwą, z
której wyrasta nowe życie, istnieje na świecie przez jakiś czas, po czym z powrotem do niej trafia. To cykliczny, naturalny
proces. Wszystko, co umarło, ciągnął nauczyciel, połączyło się ze sobą - od bakterii, poprzez rośliny i małe zwierzęta, aż
po ludzi - i teraz spoczywa pod naszymi stopami. Jest przeszłością. To sprawiedliwy i doskonały system. Przerwał i
wskazał na usypany obok drzewa man-drońo stos gnijących liści i kredowobiałych grzybów przeznaczonych na kompost.
Wziął do ręki garść nawozu, mieszanki ziemi i zgniłych roślin, by pokazać uczniom, jaka to żyzna i wilgotna substancja.
Kazał im ją powąchać i dotknąć. To samo dzieje się z człowiekiem, rzekł. Nasi przodkowie również podlegali temu
procesowi.
Tak jak w poprzednich latach, jego wykład uspokoił dzieci. Przestały się bać, ucichły rozmowy i nerwowe
chichoty. Dlatego je tutaj przyprowadził. Chciał, by uświadomiły sobie tę sytuację, by wiedziały, że cykl rozwoju dotyczy
również ich. Nie bójcie się natury, powiedział im. I pamiętajcie, że wszystko, co się dzieje na ziemi, podlega jej prawom.
Nic nie jest spod nich wyjęte. I tak, na swój sposób, uśmierzył ich zabobonny lęk, a przy tym jego wyjaśnienie nie
zaprzeczało temu, co mówił katechizm i co słyszały w szkółce niedzielnej.
Nauczanie w wiejskiej szkole podstawowej wymagało taktu. Rodzice jego uczniów byli rolnikami o
konserwatywnych poglądach w sprawach religii, polityki i obyczajowości. Dużą część klasy stanowili ociężali umysłowo
dwunastolatkowie, niemal debile, których ledwie można było nauczyć czytać i pisać. W końcu i tak wracali na swoje farmy
i zajmowali się produkcją mleka. Ich życie było z góry zaplanowane. Miał również w klasie parę bystrych dzieciaków,
których rodzice przenieśli się z miasta, oraz ambitnych synów i córki miejscowych notabli: właścicieli sklepów, dentystów
i przedstawicieli wolnych zawodów. Miał nawet kilkoro uczniów z bardzo bogatych rodzin, które mieszkały w wielkich
domach z frontonami wychodzącymi na plażę.
W oddali widać było czubki granitowych pomników -największych i najbardziej okazałych.
Pana Whartona i jego uczniów nie obchodziły jednak wysokie grobowce i pomniki znajdujące się na środku
cmentarza. Przyszli, by zobaczyć najstarsze mogiły. Te, które znajdowały się na obrzeżach cmentarza, a nawet za
otaczającym go płotem. Czyżby zsunęły się po zboczu na pastwisko McRaego? A może, kiedy kilkanaście lat temu
stawiano płot, nie zauważono tych niepozornych grobów?
Wharton otwierał bramę obserwowany przez kilka pasących się krów, którym nie wolno było wchodzić na teren
cmentarza.
Jakiś chłopiec szybko dopadł pierwszego grobu i przeczytawszy napis na kamieniu, zakrzyknął:
- Proszę pana, niech pan spojrzy! 1884!
Leo Runcible, miejscowy pośrednik handlu nieruchomościami, wiózł swoim samochodem starsze małżeństwo,
które przez całą drogę narzekało na wiatr i wilgoć. Małżonkowie uważali, że tutaj, bliżej wybrzeża, klimat jest mniej
zdrowy niż w głębi lądu. Wchodząc do domu, który mieli obejrzeć, mężczyzna stwierdził, że dookoła rośnie za wiele
paproci. Na chwilę przerwał starcze narzekania, by zrobić celną uwagę: tam, gdzie rosną paprocie, panuje duża wilgotność.
- Cóż - powiedział Runcible - nie ma sprawy. Mogę panu pokazać kilka domów w suchej wiejskiej okolicy. Są w
doskonałym stanie i kosztują tyle, ile jest pan skłonny zapłacić.
2 / 86
435247675.003.png
Philip K. Dick - Człowiek o jednakowych zębach
Jechali właśnie, by je zobaczyć. Lecz były to tylko wiejskie zagrody, nie tak stylowe jak właśnie obejrzane przez
nich domy znajdujące się na wschód od wzgórz w Bolinas. Poza tym wcale nie były w dobrym stanie. Runcible wiedział o
tym i zdawał sobie sprawę, że dla starszego małżeństwa taki wiejski dom to po prostu chałupa - zaniedbana i brudna. Domy
te zbudowali prości ludzie, młynarze i robotnicy drogowi. Na dodatek postawili je na bagnistym terenie. Nie lubił ich
pokazywać, starał się też nie brać ich w ofertę. Na miłość boską, pomyślał, czy chcecie do zmroku pętać się po dworze, na
wietrze i we mgle, czy też wolicie spędzić wieczór w salonie przy kominku? Przez całą drogę powtarzał sobie w duchu tę
uwagę, bo wiedział, że ta para nie kupi od niego żadnej wiejskiej chałupy. Jeśli miałby im coś sprzedać, to jakiś dom na
wzgórzach, ze stiukami i kryty dachówką, a nie chatę z białym deskowaniem.
- Czy tam, dokąd nas pan wiezie, domy stoją na dużych działkach? - zapytał mężczyzna.
- Nie- odparł Runcible, po czym dodał:- Lepiej mieć mało ziemi. - Małżonkowie nadstawili uszu, bo zaciekawił
ich nacisk, z jakim pośrednik wypowiedział tę uwagę. - W pewnym wieku człowiek powinien się wreszcie zacząć cieszyć
życiem, a nie być niewolnikiem kilku akrów chwastów, które lokalne władze każą mu co roku pielić ze względu na
zagrożenie pożarem. Powiem panu coś: hrabstwo opublikowało listę ponad czterdziestu roślin, które nie mogą rosnąć na
pańskiej ziemi. Musi pan wiedzieć, jak każda z nich wygląda, i biada, jeśli zauważą je na pańskim polu, bo zapłaci pan
słony mandat.
- A co ich to obchodzi? - zapytała kobieta.
- Idzie o bezpieczeństwo bydła - odparł Runcible. -Może się pani zapoznać z tą listą w każdym urzędzie
pocztowym. Same trudne do wyplenienia chwasty, za to łatwo się rozprzestrzeniające.
Domy, które wkrótce miał im pokazać, stały przy gminnych drogach. Z każdego widać było wszystkie pozostałe.
Na niektórych podwórkach leżały wraki samochodów. Zawsze go to denerwowało, ilekroć tamtędy przejeżdżał. Istniało
teraz prawo stanowe... Przyszło mu do głowy, że może powinien napisać do policji drogowej albo kogoś w San Rafael i
podać nazwiska winowajców. Oskarżyć ich o obniżanie wartości nieruchomości, pomyślał. Ale co takich jak oni obchodzą
sąsiedzi?
- Czym się pan zajmuje, panie Diters? - zapytał mężczyznę.
- Jestem na emeryturze. Pracowałem w bankowości. Przez wiele lat dla American Trust Company, a przedtem dla
Crockera.
Starsi państwo zaznaczyli, że dom nie może kosztować więcej niż dziewięć tysięcy dolarów, lecz Runcible ocenił,
że da się ich naciągnąć na dziesięć, a nawet dziesięć tysięcy pięćset. Cieszył się, ponieważ miał kilka domów w tej cenie.
Pogoda dopisywała, a latem łatwiej się pokazywało nieruchomości niż zimą, kiedy jest mokro i chłodno.
Po prawej stronie widać było brązowe pola i mostek nad zarośniętą trzcinami wodą.
- Ajak tu jest z prądem i innymi mediami? - spytała pani Diters. - Nie ma gazu ziemnego, prawda?
- Nie, ludzie korzystają z butanu w butlach - odparł Runcible. - Prąd dostarcza firma PG&E, a wodę West Marin
Water Company, która mieści się w Carquinez.
- A śmieci? - zapytał mężczyzna.
- Są wywożone raz na tydzień. Jest również firma, która opróżnia szamba.
- Prawda, nie ma tu kanalizacji - odezwała się kobieta.
- To wiejska okolica - stwierdził Runcible. - Ale proszę pamiętać: nie trzeba płacić podatku miejskiego. Poza tym
jest straż pożarna w Carquinez, zastępca szeryfa, lekarz, dentysta, sklep spożywczy, apteka, poczta- słowem wszystko, co
trzeba. Chcecie państwo chodzić piechotą do miasta czy też wolicie jeździć samochodem? -Do biura Runcible'a przyjechali
starym, ale bardzo dobrze utrzymanym czarnym packardem.
- Raz w tygodniu możemy jechać na zakupy do San Rafael - odpowiedział Diters. - Myślę, że tak wypadnie taniej
niż gdybyśmy kupowali w tutejszych sklepach.
- Chwileczkę - odezwał się Runcible. - Taniej? - Nie
lubił takiego nastawienia... Odbierania pracy lokalnym przedsiębiorcom i kupcom. Tb są przecież wasi sąsiedzi,
pomyślał. Albo nimi będą. Poza tym trzeba także wziąć pod uwagę koszt benzyny plus czas potrzebny na pokonanie góry
Tamalpais. To całodzienna wyprawa. - Wszystko możecie państwo kupić na miejscu, i to po bardzo przystępnych cenach. I
powiem państwu jeszcze jedno: jeśli nigdy w życiu nie mieszkaliście w małej miejscowości, czeka was miła niespodzianka.
Tutejsi kupcy odpowiadają za towar, który sprzedają. Muszą, bo wiedzą, że znowu was spotkają. Wasze dzieci razem się
bawią, a jeśli nie macie dzieci, i tak znacie wszystkich w okolicy. Wieść, że w jakimś sklepie zostaliście źle potraktowani,
szybko się rozniesie. Przemyślcie to. Spotkacie się państwo z obsługą jak za dawnych dobrych czasów. Wszystko tu się
opiera na osobistych kontaktach.
Kiedy to mówił, zjechał z gminnej szosy na piaszczystą drogę prowadzącą do posesji. W oddali, za bambusowym
gajem, widać było chatę Petersona. Między przepełnionymi kubłami na śmieci bawiło się kilkoro brudnych dzieci.
- To nie jest, rzecz jasna, lepsza część tutejszej społeczności - mruknął pod nosem. - Większość z tych, którzy tu
mieszkają, nie ma stałej pracy. Ale to dobrzy i uczciwi ludzie. - Zatrzymał samochód i otworzył drzwi.
Pani Peterson wyszła na werandę parterowego, czte-ropokojowego domu i pokiwała do nich. Runcible
odwzajemnił pozdrowienie. Ujadając, nadbiegł pies.
Nie wysiadając z samochodu, pan Diters oświadczył:
- Nie sądzę, żeby to nas interesowało.
- Też tak myślę - zgodziła się jego żona. Widać było, że nie mają ochoty nawet obejrzeć domu. Chcieli od razu
jechać dalej.
- Cena jest bardzo umiarkowana - rzekł Runcible, zadowolony z rozwoju sytuacji. Chcieliście tu przyjechać, to
macie, powiedział sobie. Gdy obejrzycie cały Zakątek Biedoty, z radością kupicie dom na wzgórzu w Bolinas.
- Takie tu pustkowie - zauważyła pani Diters.
- Owszem, człowiek czuje się tu trochę samotny, ale tylko z początku - odparł Runcible ze współczuciem w głosie.
- Ludzie są bardzo przyjaźni, skorzy do pomocy. Nikt nie zamyka drzwi na klucz.
Zapalił silnik i ruszył. Małżonkowie kiwnęli głowami z wdzięcznością.
Runcible nie pochodził z tych stron. Przed wojną mieszkał w Los Angeles. W 1940 roku wstąpił do marynarki i
cztery lata później dowodził kutrem torpedowym operującym u wybrzeży Australii. Tego roku odniósł swój największy w
życiu sukces. Jak sam zwykł mawiać, był Jedynym Żydem, który zatopił japońską łódź podwodną w święto Jom Kipur".
Po wojnie zajął się handlem nieruchomościami w San Francisco. W 1955 roku kupił letni domek w Carquinez; chciał
3 / 86
435247675.004.png
Philip K. Dick - Człowiek o jednakowych zębach
mieszkać blisko wody. Od razu też zorganizował jachtklub, a właściwie wskrzesił jego działalność. Trzy lata temu, w 1957
roku, przeniósł do Carquinez swoje biuro. Jedynym jego konkurentem był niezbyt rzutki, podstarzały jegomość
nazwiskiem Thomas, który przez trzydzieści pięć lat miał monopol w Carquinez na sprzedaż nieruchomości i polis
ubezpieczeniowych. Thomas wciąż pośredniczył w kupnie i sprzedaży domów między starymi mieszkańcami, lecz
wszystkich nowych klientów, którzy przyjechali w te strony - zarówno młodych, jak i starych- przejęło biuro Runci-ble'a.
Ogłoszenia, które zamieszczał w gazetach wychodzących w San Rafael, zwabiły wielu nabywców, którzy w
innym razie nigdy by się nie dowiedzieli o istnieniu Carquinez. Miasto leżało nad brzegiem oceanu, nieco na północ od
Bolinas, odcięte od reszty hrabstwa Marin górą Tamalpais. Kiedyś było nie do pomyślenia, żeby mieszkać na zachód od
gór, a pracować w San Francisco lub w płaskiej części hrabstwa. Lecz teraz drogi i samochody były lepsze, toteż z miesiąca
na miesiąc coraz więcej
ludzi przyjeżdżało, by się osiedlić w hrabstwie Marin. Większe miasta stawały się zatłoczone, a ceny
nieruchomości szły w górę.
- Jakie ładne drzewa - zachwyciła się pani Diters. Znowu jechali przez las. - Po tej spiekocie w cieniu jest bardzo
przyjemnie.
Skrajem drogi maszerowała grupka dzieci. Na przedzie szedł mężczyzna. Runcible poznał go. Wśród dzieci był
jego dziewięcioletni syn, Jerome. Nauczyciel, pan Wharton, pokazał dzieciom, żeby zeszły z drogi i przepuściły samochód;
uczniowie stanęli na porośniętym trawą poboczu. Niektórzy rozpoznali studebakera Runci-ble'a i pomachali im ręką.
Pośrednik zobaczył, jak na twarz syna występuje uśmiech, i chwilę później ręka Jerome'a kilkakrotnie uniosła się i opadła.
- Piesza wycieczka-powiedział do Ditersów.-Czwartoklasiści z naszej szkoły podstawowej. - Machanie rękami,
uśmiech na twarzy syna i pozdrowienie pana Whar-tona, który go rozpoznał, sprawiło, że rozpierała go radość i duma.
Gdybyście tu pomieszkali przez jakiś czas, do was też by pomachali, pomyślał Runcible. Dobrze by warn tu było -
samotnym, starym ludziom z miasta marzącym
0 miejscu, w którym u schyłku życia czuliby się bezpieczni
1 potrzebni.
Oddam warn przysługę, pomyślał, i osiedlę w tej okolicy. Tu, gdzie wszyscy się znają. Powoli i statecznie
pomachał do uczniów szkoły podstawowej w Carquinez, ukradkiem dostrzegając, że Ditersowie nie spuszczają z niego
wzroku. W ich oczach widać było tęsknotę i zazdrość.
W tym momencie wiedział już, że sprzeda im dom. Kto wie, może jeszcze podczas tego dnia? Miał to jak w
banku.
Rozdział drugi
Walter Dombrosio postawił dwie puszki farby olejnej przy drzwiach mieszczącego się na parterze warsztatu.
- Słuchacie meczu?- zagadnął mężczyzn stojących przy tokarkach. - Willy właśnie zepsuł zagranie.
Chłopak zamiatający podłogę przystanął z szufelką pełną wiórów i stwierdził:
- Tak czy owak, Giganci zdobyli punkt.
- Ten nowy na drugiej bazie jest naprawdę dobry -odezwał się jeden z pracowników, po czym wszyscy włączyli
tokarki. Ich ryk przerwał rozmowę. Dombrosio i chłopak umilkli.
- Chłopaki, mówię warn- rzekł Dombrosio, odczekawszy, aż hałas ucichnie. - Chyba bym się zabił, gdybym
zepsuł zagranie na oczach czterdziestu tysięcy ludzi. - W zasadzie nie interesował się baseballem, ale uważał, że kiedy
zachodzi na dół do warsztatu, powinien zapytać pracowników, co sądzą o meczu; w ten sposób pokazywał im, że on
również interesuje się tym, co się dzieje na boisku, i że choć pracuje na górze i nosi krawat, jest takim samym człowiekiem
jak oni. - Za bardzo się starał - dodał. - To dowodzi, że nigdy nie należy się za bardzo starać.
Jeden z pracowników skinął głową i znowu włączył tokarkę. Nie obchodzi ich moje zdanie, pomyślał Dombrosio.
Czując, że oblewa się rumieńcem, podniósł puszki
z farbą i ruszył w kierunku schodów. Przyspieszając lekko kroku, wszedł na górę. •Na piętrze, gdzie sufit ginął
wśród krokwi, sprawę oświetlenia załatwiały jarzeniówki na nóżkach. W przeciwieństwie do warsztatu, światło słoneczne
tutaj nie docierało. W kątach było zimno i ciemno... Płyty z cello-teksu pochłaniały dźwięk i nadawały biuru nowoczesny i
wystudiowany wygląd. Pomieszczenia, w których projektowano nowe opakowania do ryżu i piwa, też powinny się
odpowiednio prezentować, choćby mieściły się tylko w magazynie w portowej dzielnicy San Francisco. Belki z surowego
drewna - wszystko było do siebie dopasowane. Przy schodach recepcja i półki z próbkami: ich opakowaniami.
Dombrosio sam tu wszystko wymalował i położył cel-lotex. Materiał ten w jakiś dziwny sposób tłumił stukot
elektrycznej maszyny do pisania sekretarki, tak że trudno było zgadnąć, jakiej wielkości są pomieszczenia. Dźwięki ginęły
w ich zakamarkach. W rzeczywistości biuro Lausch Company było małe. Drzwi, które udawały, że prowadzą do pracowni,
tak naprawdę były drzwiami do szaf. Niosąc farby, Dombrosio wszedł do odgrodzonej części biura, gdzie projektowano
nowe opakowania. Jednak nawet ta najważniejsza część firmy była niewielka. Wypełniały ją biurka i deski kreślarskie
trzech projektantów.
Mężczyzna siedzący przy pierwszym biurku sprawiał wrażenie, jakby zrobił sobie przerwę w pracy. Zasłaniały go
puszki piwa Lucky Lager. Stały pionowo i wyglądały na pełne. Błyszczący metal nie nosił śladów otwierania.
- Cześć, Walt - przywitał go z uśmiechem Bob Fox. Wziął jedną z puszek i podał Dombrosiowi. - Przyłącz się do
mnie.
Puszki były oczywiście z gipsu. Gdy się je wzięło do ręki, czuło się, że jak na aluminiowe pojemniki są zbyt
ciężkie i masywne. Jedynie wyglądały na prawdziwe puszki z piwem, ale to w zupełności wystarczało. Na zdjęciu
lub na półkach zaaranżowanego przez nich sklepu spożywczego będą sprawiały wrażenie prawdziwych. We właściwym
czasie przedstawiciel firmy Lucky Lager dzięki nim zdecyduje o przyjęciu bądź odrzuceniu nowego wzoru opakowania.
Udając, że piją piwo, Dombrosio i Fox odprawili swój prywatny rytuał: wyimaginowaną konsumpcję nie
istniejącej zawartości pojemnika. Czasem pili piwo, innym razem jedli niewidzialne płatki owsiane, lody, mrożone
warzywa lub palili sztuczne papierosy. Raz pokazali nawet sekretarce parę niewidocznych nylonowych pończoch. Świat
pozorów...
- Nie za ciepłe? - spytał Fox, wskazując na atrapy. - Jeśli wolisz chłodniejsze, weź sobie z lodówki.
4 / 86
435247675.005.png
Philip K. Dick - Człowiek o jednakowych zębach
- Nie, dziękuję, jest w sam raz.
Wciąż trzymając puszkę piwa w ręku, Dombrosio podszedł do swojego stołu.
- Moje opakowanie - upomniał go Fox i ruszył za nim, by odebrać swoją własność.
Dombrosio oddał mu puszkę i usiadł przy biurku, by podjąć pracę w miejscu, w którym ją przerwał.
- Nad czym pracujesz? - zapytał go Fox. Wziął leżący na stole odlew gipsowy i obejrzał go okiem eksperta. - Nie
znam tego projektu. Czyżby to była osłona na zderzak dla tego francuskiego samochodu?
- Nie - zaprzeczył Dombrosio, odbierając mu odlew. -To coś, nad czym pracuję w wolnym czasie - wyjaśnił. - Taki
żart.
- Ach, rozumiem. - Fox kiwnął głową. - Jeden z twoich niewinnych dowcipów. - Inny z projektantów, Pete Quinn,
przerwał pracę i Fox zwrócił się do niego: - Pamiętasz jego żart o Henrym Fordzie? - Nie czekając na odpowiedź, zaczął
powtarzać opowieść Dombrosia o jednym z jego szalonych uniwersyteckich wybryków.
W owych czasach, a było to w latach czterdziestych, Walt Dombrosio miał mnóstwo trochę starszych od siebie
kolegów, którzy wyjechali do Dearborn, by pracować dla Forda. Miał wtedy domowy warsztat, który urządził sobie w
garażu, i postanowił zrobić sobie przebranie. Zaczął od maski z gumy w zielonym odcieniu skóry nieboszczyka, z
wystającymi zębami, zapadniętymi policzkami i włosami porastającymi czoło niczym kępki mchu. Potem uszył sobie
workowaty płaszcz i czarne bufiaste spodnie. Do tego kamasze i trzcinowa laska. Błądząc po omacku, odwiedził w tym
stroju kilku projektantów pracujących dla Forda. Zrobił na nich wrażenie: wyglądali, jakby zobaczyli samego Starego,
który wstał z grobu.
To, co kiedyś było hobby, stało się teraz jego zawodem.
- Chciałbym zobaczyć miny tych facetów, kiedy Walt zastukał do drzwi i wszedł do środka, mamrocząc coś pod
nosem i macając powietrze przed sobą jak ślepiec -dokończył Fox i roześmiał się.
Quinn także się uśmiechnął.
- Wyciąłeś inne podobne numery? - zapytał. Pracował w firmie najkrócej, dopiero od miesiąca.
- Che, che, było ich tyle, że nie potrafię zliczyć - zaśmiał się Dombrosio. - Ten kawał, który zrobiłem chłopakom
od Forda, to pestka. Opowiem warn o czymś naprawdę godnym uwagi.
Dombrosio zdawał sobie sprawę, że był to okrutny dowcip, toteż gdy o nim opowiadał, zmienił trochę przebieg
zdarzeń, tak by wszystko wyglądało oryginalniej i śmieszniej. Udało mu się. Uznanie malujące się na twarzach
słuchających go mężczyzn zachęciło go do dalszego ubarwiania opowieści. Stwierdził, że pod koniec opowiadania
wymachuje rękami, plastycznie odmalowując wydarzenie w trzech wymiarach.
Gdy skończył, Fox i Quinn odeszli, a on usiadł samotnie przy biurku. Ogarnęły go lekkie wyrzuty sumienia.
Przede wszystkim było mu wstyd z powodu upiększęnią opowieści. Kiedy mówił, zapomniał o bożym świecie,
lecz później, gdy został sam i emocje opadły, nie miał nic, co by mu służyło za tarczę. Z jednej strony - z praktycznego
punktu widzenia - groziło mu, że okrzykną go łgarzem. Kto wie, może już cieszył się taką opinią u niektórych
pracowników Lausch Company. Ludzie śmiali się z jego opowieści, lecz za jego plecami mrugali do siebie
porozumiewawczo i mówili o nim to, co -jak słyszał - mówili też o innych: że nie można mieć do nich zaufania. A zaufanie
u ludzi, zwłaszcza w kwestii prawdomówności, to jedna z najważniejszych spraw.
Przyszło mu do głowy, że człowiek, który nie mówi prawdy, przypuszczalnie nie potrafi jej odróżnić od kłamstwa.
Do podobnego wniosku mogą dojść jego współpracownicy, A w jego pracy umiejętność odróżnienia faktów od fikcji ma
poważne następstwa ekonomiczne. W każdym razie pośrednio.
Siedząc przy biurku, próbował - jak to często robił -postawić się w ich położeniu. Spróbował sobie wyobrazić, jak
wygląda w ich oczach. Wysoki, co do tego nie ma wątpliwości, o wypukłym czole i przerzedzonych włosach. Okulary zbyt
ciemne i ciężkie, nadające mu wygląd intelektualisty, jak to określiła jego żona. Typ naukowca z badawczym, zatroskanym
spojrzeniem.
Odsunął się z krzesłem od biurka i rozejrzał, by sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje. Nie obserwował. Ostrożnie
opuścił więc rękę i wsunął ją w spodnie. Robił to wielokrotnie w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Zawsze, ilekroć zabolało
go w pachwinie. Kiedy niósł puszki z farbą, znów poczuł ukłucie bólu i musiał dotknąć bolącego miejsca. Nie mógł się
powstrzymać.
Nie, pachwina jest w porządku. Nie ma miękkiej, cia-stowatej opuchlizny. Pomasował znajome miejsce, czując
niechęć do swojego ciała. Nie lubił tego robić, ale musiał. Przypuśćmy, że pewnego dnia, kiedy go zaboli, znowu, jak przed
kilku laty, wyczuje opuchliznę? Co wtedy? Jednak operacja?
Przepuklina przypuszczalnie była zaleczona, choć nie wyleczona całkowicie. A nawet jeśli się wyleczył, możliwy
jest przecież nawrót choroby. Wystarczy podnieść zbyt ciężki karton albo wyciągnąć ręce przy zmienianiu żarówki... I
znów poczuje ten okropny rozdzierający ból i albo przez kolejne lata będzie musiał nosić pas, albo czeka go długo
odkładana operacja.
A na dodatek to ryzyko - ryzyko, że po operacji może być bezpłodny. On, który jeszcze nie ma dzieci, miałby się
stać bezpłodny.
Masując niezdecydowanie pachwinę, ujrzał nagle kątem oka jakiś ruch. Ktoś szedł w jego stronę. Wyrwał rękę ze
spodni w tym samym momencie, kiedy przybysz stanął przed jego biurkiem. Poczuł okropne zażenowanie, coś w rodzaju
dziecięcego wstydu z powodu przyłapania na... Podobnie musiała się czuć kobieta, która przed nim stanęła. Zarumienił się i
uciekł spojrzeniem w bok, przelotnie dostrzegając damski płaszcz, torebkę i gustownie ubraną postać z krótko obciętymi
włosami. I wtem uświadomił sobie, że kobieta, która przed nim stoi, jest jego żoną. Sherry zdobyła się na przyjście do jego
biura. Proszę, proszę. Podniósł wzrok i stwierdził, że bacznie go obserwuje. Jego poczucie winy wzrosło. Wiedział, że
uwidoczniło się to na jego twarzy.
- Co robiłeś? - zapytała.
- Nic - odparł.
- Czy tym zajmujecie się przez cały dzień? Dombrosio siedział ze spuszczoną głową, splatając
i rozplatając dłonie.
- Przyszłam, żebyś mi zrealizował czek - zaszczebio-tała Sherry. - Chcę pójść do fryzjera, a potem na lunch.
- Jak dostałaś się do miasta? - Samochód rzecz jasna wziął on, żeby pojechać do pracy. A teraz auto znajdowało
się w warsztacie i w ogóle nie było na chodzie.
5 / 86
435247675.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin