Wilbur Smith - Plonacy brzeg(2).rtf

(1900 KB) Pobierz

Wilbur Smith

PŁONĄCY BRZEG

Przełożył ARTUR LESZCZEWSKI

SREBRNA SERIA

Tytuł oryginału THE BURNING SHORE

NR TNW. 48109

Copyright © 1985 by Wilbur Smith and William Heioemann Ltd.

For the Polish edition Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7082-601-6

Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Warszawa 1994. Wydanie II

Druk: Zakłady Wydawniczo-Poligraficzne „Concordia” w Rudzie Śląskiej

 

Tę książkę dedykuję Danielle Antoinette z wyrazami miłości

 

Mam nadzieję, że ze względu na opowiedzianą historię czytelnik wybaczy mi pewne nieścisłości w chronologii.

Pozwoliłem sobie opóźnić wprowadzenie samolotu zwiadowczego Albatros do niemieckich sił powietrznych i przyspieszyłem wybuch epidemii grypy z roku 1918 prawie o rok.

Autor

 

Słyszałem także na płonącym brzegu Afryki Głodnego lwa wydającego okrutne ryki.

WILLIAM BARNES RHODES

 

Bombastes Furioso, akt IV

 

Michaela obudził nierówny łoskot artylerii. Każdego ranka w ciemnościach ostatniej godziny przed świtem miał miejsce ten sam makabryczny rytuał, w którym baterie dział obu armii składały pierwszą tego dnia ofiarę bogom wojny.

W namiocie panowała ciemność. Michael leżał przykryty sześcioma wełnianymi kocami i przyglądał się rozbłyskom dział prześwitującym przez płótno niczym niesamowita zorza polarna. Koce były zimne i wilgotne jak ciało nieboszczyka, a deszcz nad głową bębnił o dach namiotu. Przenikliwe zimno kąsało Michaela przez szorstką pościel, ale jednocześnie poczuł nieśmiały promyk nadziei. W taką pogodę nie mogli latać.

Złudna nadzieja pierzchła jednak szybko, gdy Michael uważniej wsłuchał się w łoskot dział. Po odgłosie ognia zaporowego mógł ocenić kierunek wiatru — wiał z południowego zachodu, zagłuszając swoim poświstem kakofonię salw. Michael, czując, jak przejmują go dreszcze, naciągnął koce pod samą brodę. Jakby na potwierdzenie jego podejrzeń wiatr nagle ucichł. Rytmiczny stukot deszczu o brezent najpierw zelżał, a wreszcie zupełnie ustał. W zapadłej ciszy Michael słyszał, jak jabłonie w sadzie ociekają wodą — po chwili silniejszy podmuch szarpnął gałęziami; drzewa otrząsnęły się niczym spaniel wyskakujący na brzeg i zasypały dach namiotu gradem ciężkich kropel.

Postanowił nie sięgać po złoty zegarek leżący na postawionej obok łóżka walizce, która służyła mu za stolik. I tak wiedział, że zbliża się pora lotu. Wsunął się głębiej pod koce i zaczął rozmyślać o strachu. Lęk paraliżował wszystkich, ale sztywne konwencje, według których zorganizowane było życie lotników, i które ustalały zasady pilotowania samolotów  oraz  umierania, zabraniały mówić o strachu — nie pozwalały wspominać o tym uczuciu nawet w najbardziej ogólnych słowach.

Jaka to byłaby ulga, pomyślał Michael, gdyby zeszłej nocy, kiedy siedzieli z Andrew przy butelce whisky i omawiali zadania czekające ich następnego dnia, mógł powiedzieć: „Andrew, mam strasznego cykora przed jutrzejszą akcją”.

Uśmiechnął się w ciemnościach, wyobrażając sobie zaambarasowaną minę przyjaciela po takim oświadczeniu, ale wiedział dobrze, że Andrew boi się tak samo jak on. Można to było poznać po jego oczach i po drgającym nerwie w policzku, którego raz po raz musiał dotykać wskazującym palcem. Wszystkie stare wygi miały wypracowane jakieś nawyki broniące ich przed lękiem: Andrew uspokajał rozedrgany nerw dotknięciem palca i bez przerwy ssał pustą fifkę od papierosów jak dziecko smoczek. Michael zgrzytał zębami przez sen tak głośno, że sam się budził w nocy od tego dźwięku, obgryzał paznokieć kciuka i co kilka minut dmuchał na palce, jakby się poparzył czymś gorącym.

Strach doprowadzał ich z wolna do lekkiego szaleństwa i skłaniał do nadmiernego picia, które stępiłoby reakcje każdego normalnego człowieka. Jednak nie byli zwyczajnymi ludźmi i alkohol zdawał się nie mieć na nich wpływu: nie pogarszał bystrości wzroku i nie opóźniał reakcji nóg kontrolujących stery samolotu. Ci przeciętni ginęli w ciągu pierwszych trzech tygodni służby, spadali na ziemię niczym objęte ogniem drzewa w czasie pożaru lasu lub rozbijali się o miękką, pooraną pociskami ziemię z siłą, która łamała im wszystkie kości.

Andrew przeżył czternaście miesięcy, a Michael jedenaście; o wiele więcej niż bogowie wojny wyznaczyli ludziom latającym w tych kruchych konstrukcjach z metalu, drewna i płótna. Tak więc wspólnie obijali się tu i tam w wolnym czasie, pili whisky oraz wszystkie inne trunki, jakie mieli pod ręką, i śmiali się krótkim, wybuchowym śmiechem, a później, nad ranem, leżeli zdrętwiali w łóżkach, nasłuchując odgłosów kroków.

Właśnie w tej chwili Michael usłyszał kroki — musiało byćźniej, niż przypuszczał. Przed namiotem Biggs wdepnął w kałużę i zaklął ciężko, a jego buty wydały obsceniczny, chlupoczący odgłos. Płomyk latarni z okrągłym szkiełkiem przenikał mętnym światłem przez płótno, gdy ordynans otwierał klapę i wchodził do środka.

— Wspaniały poranek, sir. — Ton głosu Biggsa był pogodny i jednocześnie cichy, żeby nie pobudzić śpi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin