Clare Cathryn - Ognisty szlak.rtf

(311 KB) Pobierz

CATHRYN CLARE

 

 

 

Ognisty szlak

 

 

 

 

Hot Stuff

 

 

 

 

 

Tłumaczył: Dariusz Bakalarz


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Znów to samo. Hilary Gardiner zaczynała się już denerwować.

Wyobrażała sobie, że w dniu otwarcia jej mały sklepik będzie pełen przyjaciół i znajomych podziwiających wystrój wnętrza i życzących jej sukcesów w nowym przedsięwzięciu. Miała nadzieję, że usytuowana w dobrym miejscu reklama sklepu ściągnie do lokalu na uboczu także wielu obcych, sąsiadów i turystów. A ona będzie zabawiać wszystkich rozmową.

Ale nie przypuszczała, że tego dnia każda pogawędka będzie dotyczyła St. Helene.

– Miło tu u pani – zauważyła kobieta spoglądająca na rzędy kolorowych butelek i słoików. – Ale nie widzę towarów z St. Helene. Nie sprzedaje ich pani?

Hilary po raz dziesiąty zaczęła wyjaśniać, jak trudno cokolwiek importować z tej małej wysepki, od czasu gdy miał tam miejsce wojskowy pucz.

– Kiedyś St. Helene i Kanada żyły w ogromnej przyjaźni – mówiła – ale teraz wygląda na to, że tamtejsze władze wojskowe nie chcą mieć z nami nic wspólnego. To niedobrze, bo powstaje tu dużo restauracji w stylu St. Helene i wszystkich nagle zaczęły interesować tamtejsze produkty. A ja po prostu nie mogę z tej wyspy niczego sprowadzić.

– W jaki zatem sposób zaopatrują się w nie restauracje? – dopytywała się klientka.

Hilary często się nad tym zastanawiała, ale jak dotąd nie miała o tym pojęcia.

– Nie jestem pewna – przyznała. – Przypuszczam, że zdobywają je dzięki kontaktom z uciekinierami z St. Helene. – Postanowiła, że pierwszą rzeczą, jaką zrobi w przyszłym tygodniu, będzie wyjaśnienie tej sprawy. Skoro towary z St. Helene są tak poszukiwane, powinna, dla dobra swojego nowego sklepu, szybko znaleźć sposób na sprowadzenie ich.

– No tak – odpowiedziała zdawkowo kobieta nie wiedząc nawet, że wywołuje swoimi słowami prawdziwą burzę w umyśle Hilary – a może kupują po prostu u tego faceta na Byward Market?

Hilary poczuła, jak uginają się pod nią kolana.

– U jakiego faceta? – zapytała. Przez ostatni rok przeprowadziła gruntowną lustrację rynku i wydawało jej się, że zna w Ottawie każdy sklep spożywczy.

– U tego, który dziś otworzył swój sklep, podobnie jak pani – wyjaśniła kobieta. – Właśnie wracam od niego. Robię dziś duże zakupy.

– Czy ten facet sprzedaje karaibską żywność? – zapytała Hilary odstawiając tacę z próbkami towarów. Podniosła dłoń, jakby próbowała odgarnąć z twarzy lśniące czarne włosy. Zdała sobie sprawę z idiotyzmu tego gestu, gdyż tego dnia uczesana była w koński ogon. Widocznie jednak nie potrafiła opanować zdenerwowania.

– Ależ nie – odrzekła pogodnie klientka. – Tylko ostre przyprawy, podobnie jak pani.

Hilary poczuła niepokój.

– Dzisiaj otworzył swój sklep – powtórzyła jak echo. Ottawa, chociaż jest stolicą kraju, nie przypomina jednak metropolii. Jeden sklep z przyprawami ma szanse przetrwania, gorzej z następnym, więc na myśl o konkurencji w Hilary wezbrała złość.

Zwłaszcza że konkurencja sprzedaje towary, których ona nie może sprowadzić.

Widząc, że klientka szykuje się do wyjścia, Hilary zagadnęła ją ponownie.

– Jak wygląda ten sklep? – zapytała starając się, aby nie zabrzmiało to zbyt gniewnie.

– Jest mniej elegancki niż ten – odpowiedziała kobieta. – Cudownie urządziła pani wystawę. Światło pada wprost na towary. Tam jest niezbyt przytulnie, a do wystroju wnętrza najlepiej pasuje określenie „prostacki”.

To już coś, pomyślała Hilary, ale nie czuła się bynajmniej usatysfakcjonowana tym, co usłyszała.

– Ilu ma klientów? – dopytywała się.

– Mnóstwo – powiedziała kobieta. – Wydaje się, że walą tam wszyscy turyści. Tamten sklep jest lepiej usytuowany.

Dobrze chociaż, że u mnie dzięki mniejszemu czynszowi będą niższe ceny, pomyślała smutno Hilary przyglądając się, jak kobieta płaci za kilka małych słoiczków przyprawy do mięsa. Nagle wszystkie nadzieje, które żywiła dziś rano otwierając drzwi sklepu, okazały się płonne.

Nie lubiła się nad sobą rozczulać. Zbyt dużo czasu poświęciła na uporządkowanie swego zagmatwanego życia i osiągnięcie niezależności. Nie jest przecież aż tak słaba, by drobna przeciwność losu potrafiła wytrącić ją z równowagi.

Gdy nowa grupka klientów weszła do sklepu, Hilary zmusiła się do uśmiechu. Wzięła tacę z próbkami przypraw i podała im, lecz w głębi duszy trapiła ją myśl, że turyści tak rzadko do niej zaglądają.

O wpół do piątej rozbolały ją nogi, półki były już prawie opróżnione, a w sklepie zapanowała wreszcie cisza, więc mogła zastanowić się nad tym, co powinna zrobić.

– Popatrz, mamo!

Todd, jej syn, cieszył się zawartością kasy, jakby odkrył w niej górę złotych monet. Hilary spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Zarówno on, jak i jego brat bliźniak byli bardzo wysocy jak na swoje czternaście lat. Nawet ją przewyższali wzrostem. Odziedziczyli po niej ciemne włosy i gładką skórę. Wiedziała, że kocha się w nich połowa szkolnych koleżanek.

– Zarobiliśmy dzisiaj dosyć, aby móc się wieczorem nieźle zabawić – oznajmił Todd wskazując na szufladę kasy.

– Niezła myśl, chłopcze – powiedziała – ale gdybym była na twoim miejscu, jeszcze nie planowałabym wakacji w Acapulco. Nie zapominaj, że nie co dzień będziemy mieć taki utarg.

– Jesteś pesymistką, mamo. Nie sądzisz, Andrew? Łudząco podobny do brata Andrew wyłonił się z zaplecza. Hilary żałowała, że nie pamięta już, jak to jest, gdy się ma czternaście lat. W tym wieku nikt nie zawraca sobie głowy takimi sprawami jak spłacanie długu hipotecznego czy prośba o kredyt bankowy.

– Nie bądź złej myśli, mamo. Przecież ludziom naprawdę podoba się ten sklep. – Zaradny Andrew podjął się funkcji magazyniera i bardzo poważnie traktował swoje zajęcie. – Słyszałem dużo pochwał, mamo. I niedługo będziemy musieli uzupełnić zapasy.

– To dobrze. Może jak przeniesiemy z domu trochę towaru tutaj, to znowu będzie można usiąść w fotelach. – Hilary uśmiechnęła się znacząco, przypominając sobie sterty skrzynek i pudełek wypełniających od tygodni największy pokój. Z powodu braku magazynu została zmuszona do przeznaczenia na ten cel własnego, i tak małego, domu.

Znów spojrzała na synów. Byli tak entuzjastycznie nastawieni do projektu otwarcia własnego sklepu i tak przekonani, że wszystko się uda, że, używając ulubionego określenia Todda – wszystko ułoży się „superekstra”. Odkładała na „Fortissimo” każdy grosz.

Taką nazwę dla sklepu wybrał Andrew. Chociaż wiedziała, że może liczyć na pomoc synów, czasami jednak zastanawiała się, czy nie jest szalona podejmując takie ryzyko.

Myśl o nie znanym konkurencie napawała ją lękiem. „Fortissimo” mogło przecież splajtować, jeśli sprawdzi się to, co zapowiadała przygodna klientka.

– Karen. – Hilary zwróciła się do trzeciego członka ochotniczego personelu. – Muszę jechać na chwilę do miasta. Poradzisz sobie beze mnie?

– Jasne, szefie. – Karen spojrzała znad listy złożonych tego dnia zamówień. – Jak będę szła do banku oddać utarg, zabiorę chłopców na spacer.

– Jesteś aniołem. – Hilary wzięła torebkę z zaplecza i szukała w niej kluczyków. – Wrócę niebawem, a wtedy zasiądziemy do uroczystej kolacji.

Chłopcy wydali okrzyk zachwytu, a Karen – koleżanka ze studiów na Uniwersytecie Ottawskim, a teraz jej najbliższa przyjaciółka – uśmiechnęła się radośnie.

– Wypowiedziałaś magiczne zaklęcie. Nie śpiesz się, zamknę o piątej i spotkamy się w domu.

Podróż do Byward Market w Ottawie trwała dziś dwa razy dłużej niż zazwyczaj. Oczywiście Hilary wiedziała, że jutro przypada Dzień Kanady i w stolicy będzie tłoczno. Z tego właśnie powodu starała się otworzyć sklep jeszcze przed weekendem. Cieszyła się na myśl o tłumach turystów – potencjalnych klientów, ale manewrowanie pomiędzy nimi po ulicach nie było przyjemne.

Byward Market usytuowany jest w środku starej Ottawy. Tam właśnie, przed domami, na świeżym powietrzu, sprzedaje się owoce, warzywa i kwiaty. Robiąc tu zakupy Hilary zwykle poddawała się specyficznemu klimatowi tej dzielnicy. Dzisiaj denerwował ją tłum przechodniów i klęła w duchu odkrywając, iż jeden parking po drugim zapełniany był samochodami.

Znalazła w końcu miejsce na parkingu niedaleko centrum handlowego i w pośpiechu rozpoczęła poszukiwania. Czuła się trochę jak ryba płynąca pod prąd. Wszyscy przechodnie zdawali się podążać dokładnie w przeciwnym kierunku niż ona, i trudno było się w tym ścisku rozglądać. Zanim z satysfakcją odkryła, że sklep konkurenta nie znajduje się na głównej ulicy, zmęczyła się, zgrzała i zastanawiała, czy nie powinna odłożyć tej szalonej wyprawy do następnego tygodnia.

Wtedy przypomniała sobie, ile zainwestowała w swój sklep i jak wiele – włączając studia synów – zależy od powodzenia „Fortissimo”. Wzięła się więc w garść i skręciła w boczną uliczkę.

Znalazła to miejsce niemal przypadkiem. Na zewnątrz nie było żadnego szyldu, a okno frontowe w niczym nie przypominało wystawy. Stosy paczek za szybą przywodziły na myśl raczej chaos panujący u niej w mieszkaniu niż eleganckie wnętrze „Fortissimo”. Z łatwością zauważyła, że jedna z paczek ma oznakowanie z St. Helene. Wzrok Hilary padł na wychodzącą ze sklepu kobietę w czerwonej kwiecistej sukience.

Hilary powoli skojarzyła obydwa fakty. Gdy na St. Helene trwał pucz, wiele mówiło się o tym w radiu i telewizji. Także o tym, że czerwień stała się ulubionym kolorem uchodźców zbiegłych do Kanady.

Hilary wzięła głęboki oddech i odczekała, aż kobieta odejdzie. Wygładziła ręką sukienkę. Jej strój w kolorze kości słoniowej blado wypadł przy czerwieni z St. Helene. Weszła do sklepu.

Nagle znalazła się jakby pod pokładem dawnego okrętu. Nie była pewna, co wywołuje to wrażenie. Może ciemna drewniana boazeria na ścianach albo chaotycznie porozstawiane sterty skrzyń, może panujący wokół półmrok?

A może fakt, że nagle stanęła oko w oko z piratem.

Hilary zmrużyła oczy. Nie mogła się oprzeć temu śmiesznemu odczuciu – tak po prostu działał jej umysł. Ubiór mężczyzny w niczym nie przypominał stroju pirata. Miał na sobie zwyczajne niebieskie dżinsy – mocno już znoszone, wytarte na udach i kolanach oraz trochę za wąski w ramionach, biały podkoszulek. Trudno to uznać za typowy strój piracki.

A jednak przez chwilę zdawało jej się, że wieje ostra, słona, morska bryza i prawie widziała czarną flagę na maszcie.

Czy sprawił to błysk pary zamglonych, przyglądających jej się oczu? W jego twarzy, nonszalanckiej postawie, silnych udach – napiętych, jakby pod stopami pirata wciąż unosił się i opadał pokład płynącego po oceanie statku, było coś, co dawało jej posmak morskich wypraw i wolności. Śmieszne. Znajdowała się przecież setki mil od oceanu, w Ottawie.

– Czym mogę służyć?

Nie spodziewała się, że pirat przemówi, szybko wróciła do rzeczywistości. Tak, właściciel tego nieporządnego sklepu jest rzeczywiście piratem; ukradł jej pomysł i może pozbawić ją środków do życia. Bez wątpienia dlatego bardziej przypominał jej korsarza niż biznesmena.

– Chcę się tylko trochę rozejrzeć – odparła. Pragnęła zobaczyć jak najwięcej, nie wyjawiając jednak, kim jest. – Od jak dawna prowadzi pan ten sklep?

– Od rana – rzekł pogodnie. – W gruncie rzeczy, jak pani widzi, jeszcze nie rozpakowałem towaru. – Przeszedł obok niej i odwrócił tabliczkę z napisem „OTWARTE”. – Chyba będę zamykał sklep o wpół do szóstej – wyjaśnił. – Ale proszę się nie śpieszyć.

Cały dzień obsługiwałem klientów i chcę teraz popracować chwilę w spokoju i ciszy.

Hilary zdumiała się. Ona i Karen przyjechały do „Fortissimo” po północy, żeby lokal przed otwarciem lśnił czystością. Ich konkurent nie zatroszczył się nawet o zrobienie przejścia od drzwi do kasy, ani o wyznaczenie godzin otwarcia. Omijając skrzynki usiłowała obejść całe pomieszczenie.

Mężczyzna wyciągnął z tylnej kieszeni scyzoryk. Hilary myślała przez chwilę, że zwyczajem korsarzy weźmie go w zęby. On jednak zaczął otwierać kartonowe pudło, tak jak to robił przed jej przyjściem.

Czemu wciąż uważała go za pirata? Czy dlatego, że jego krótkie, kręcone brązowe włosy robiły wrażenie potarganych niewidzialną bryzą? A może ze względu na atletyczną budowę i złoty kolor skóry świadczący o wielu latach spędzonych pod słońcem tropiku, z dala od ottawskich wiatrów?

Z trudem odwróciła wzrok od sylwetki pochylonego mężczyzny. Czuła, że w jego obecności zachowuje się jakoś nienaturalnie. Zdawała sobie sprawę, że ma do czynienia z człowiekiem, który może zniweczyć wszystko, o co z takim trudem walczyła. Ale wiedziała też, że posyła mu niemal zalotne spojrzenia, co zdarzało się jej niesłychanie rzadko.

– Szuka pani czegoś konkretnego? – Patrzyła, jak rozcinając nożem pudełko napina przedramię. – Może mi pani wierzyć, że mimo nieporządku dokładnie wiem, gdzie co jest.

– Interesują mnie rzeczy z St. Helene – ostrożnie powiedziała Hilary. – Czy ma pan sos „poivre”?

– Obecnie na wyspie mówi się „poive”. Gdzieś tu powinien być pełen karton tego sosu. – Jego niespodziewany uśmiech uspokoił ją nieco. Biel jego zębów na tle złotej skóry przypominała błysk słońca na błękitnej wodzie.

Odczuwała niezwykłą chęć sprawdzenia, czy pirat rzeczywiście wie, gdzie znajduje się jego towar.

– Chciałabym, aby pan sprzedał mi kilka słoiczków tego sosu. Wszędzie go szukam.

– Niełatwo go zdobyć. Nawet ja miałem z tym trudności.

Złożył scyzoryk i wsunął do tylnej kieszeni. Hilary nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, które na niej wywarł. Wodziła oczami po szczupłych biodrach okrytych starymi dżinsami, podczas gdy ich właściciel sprężystym krokiem przemierzał pomieszczenie sklepowe.

Minęła minuta, zanim zareagowała na jego słowa.

– Co pan miał na myśli mówiąc „nawet ja miałem z tym trudności”? Ma pan jakieś specjalne możliwości?

Było w jej głosie coś nieprzyjemnego i najwyraźniej wyczuł to. Rzucił w jej stronę podejrzliwe spojrzenie i wyjaśnił:

– Pracowałem na St. Helene przed zamachem. Mam tam jeszcze pewne kontakty. I dlatego dostaję te towary, choć przyznaję, że wymaga to pewnego ryzyka.

Pomyślała, że na pewno jest marynarzem. Świadczy o tym kolor skóry i sposób bycia wynikający z poczucia siły, która rodzi się w człowieku na skutek wielu zwycięsko zakończonych walk z przeciwnościami losu.

– Co pan tam robił? – zapytała. Zaskoczyło ją jego opanowanie.

Popatrzył na nią z ukosa. Ostrożnie przekładał skrzynie i pudła z jednej sterty na drugą.

– To i owo – odparł krótko.

– Rozumiem. – Pojęła, że nie ma zamiaru wtajemniczać jej w szczegóły. Sądząc z jego wyglądu, mógł być wszystkim – od przedsiębiorcy do najemnika.

Lekko potrząsnęła głową. Przyszła tu w interesach, powęszyć, a nie poflirtować. Za każdym razem, gdy podnosił pudło, przebiegał jej po plecach dziwny dreszcz. W zeszłym tygodniu sama musiała dźwigać równie wielkie pudła i wiedziała, jakie są ciężkie. Jednak jej tajemniczy pirat zdawał się nie zwracać uwagi na ich ciężar. W końcu znalazł to, czego szukał – drewnianą skrzynkę z naklejkami z St. Helene.

– Nareszcie – ucieszył się.

Wziął skrzynkę i niósł ją w stronę lady. Hilary przyglądała się, jak napina mięśnie ramion i silnymi palcami ściska drewniane brzegi skrzyni. Podziwiała złoty kolor jego skóry. Nagle zdała sobie sprawę, że zamiast delikatnego dzwonienia słoiczków słyszy brzęk stłuczonego szkła.

On uświadomił to sobie w tym samym momencie. Mrucząc coś pod nosem sięgnął po mały łom i szybko podważył wieko skrzynki. Nachylili głowy i zajrzeli do środka. Hilary znów miała podobne uczucie jak wówczas, gdy wchodziła do sklepu. Znajdowała się sam na sam z korsarzem, a fakt, że byli w tym momencie tak blisko siebie, powodował, że odczuwała silne napięcie i lęk, że pirat ów uczyni coś, przed czym nie będzie się mogła obronić.

Jej konkurent, gdy przyjrzał się zawartości skrzyni, wymruczał coś bardziej zrozumiałego.

– A niech to diabli – powiedział. Sięgnął do środka i wyciągnął potłuczony słoiczek. – Zdobyłem tylko dwie skrzynki tego towaru. Jak to się mogło stać?

– Wystawił kilka całych słoików, ale reszta była potłuczona i popękana. Całe dno skrzynki pokrywał rozlany sos – markowy produkt z wyspy. Ostry zapach przyprawiał o mdłości.

– Stało się tak dlatego, że kupiłem to od dostawców szukających łatwego zarobku – powiedział ponuro.

– Nową partię tego towaru dostanę dopiero za sześć tygodni.

Hilary obserwowała go uważnie. Reagował w szczególny sposób. Nagle przestał się złościć, jakby utrata cennego towaru nic dla niego nie znaczyła. Na jego miejscu natychmiast przejrzałaby wszystkie pudła i obliczyła ubytki. Martwiłaby się stratami, na które została narażona. A on po prostu skwitował wszystko wzruszeniem ramion.

– Powszechnie wiadomo, że odbiorca – mówiła powoli – powinien sprawdzać towar przed zapłaceniem dostawcy. Wtedy to byłaby jego strata, nie pańska.

– Jednym słowem dostałem nauczkę? – Zanurzył w rozlanym sosie palec i oblizał go.

Hilary wiedziała, jak ostre są sosy z St. Helene, patrząc więc na to, co robi jej konkurent, mimo woli skrzywiła się jak po wypiciu octu.

– Zabawna reakcja – powiedziała. – A może chciałam wydać sporo pieniędzy na sosy „poive”, a teraz okazuje się, że nie ma mi pan nic do sprzedania? Nie martwi to pana?

Pierwszy raz popatrzył na nią z bliska. Trochę ją przeraziło jego badawcze spojrzenie.

– Przecież to śmieszne – odpowiedział.

– Nie sądzę. Nie martwią pana te rozbite słoiki?

– Czy powinienem rozpaczać, bo wylał się sos? – Uśmiechnął się i wzruszył ramionami, ale Hilary zdążyła dojrzeć w jego oczach pewien błysk. Miała wrażenie, że odkrył w niej coś równie interesującego jak ona w nim.

– Nawet jeśli stracił pan pieniądze, a być może i klientów?

Tym razem lustrował ją w milczeniu. Wydawało się, że wychwycił w jej głosie jakiś wścibski ton. Za chwilę wybrał dwa całe słoiki, wytarł papierowym ręcznikiem i podał jej.

– Proszę – powiedział. – Jeśli martwią panią poniesione przeze mnie straty, daję te słoiki pani w prezencie. Trochę się kleją, ale proszę przyjąć je z wyrazami sympatii.

– Nie to miałam na myśli. – Z niewiadomego powodu zaczęła przejmować się przyszłością tego mężczyzny. Porównywała jego beztroskie podejście do prowadzenia sklepu z własnymi dokładnymi kalkulacjami. – Cóż z pana za handlowiec, jeśli z taką nonszalancją odnosi się pan do utraty towaru, który nie tak łatwo zdobyć.

Znów wzruszył ramionami. Podkoszulek wysunął mu się z dżinsów. Hilary poczuła, że to właśnie przyciąga jej wzrok. Zainteresowało ją, skąd ma taką starą sprzączkę do pasa i to, czy dłonie ma tak silne i sprawne, na jakie wyglądają.

Zastanawiała się też, czy opary sosu z rozbitych butelek nie zmąciły jej umysłu. Nie patrzyła w taki sposób na mężczyznę, odkąd jedenaście lat temu opuścił ją mąż. I teraz, chociaż nieznajomy z każdą chwilą coraz bardziej ją irytował, nie mogła oderwać od niego oczu.

– Jak na przypadkową klientkę zbytnio się pani troszczy o moje interesy – rzekł. Mimo łagodnego tonu, w głosie dawało się wyczuć pewną szorstkość. – Czy rzeczywiście przyszła pani wydać sporo pieniędzy na sosy „poive”?

– Przyszłam obejrzeć pański sklep – powiedziała wymijająco zdając sobie sprawę, że nie może zbyć go tak łatwo. – Słyszałam, że go pan otworzył, i zainteresowałam się tym.

Znów dostrzegła błysk w jego oku. Miała wrażenie, że przejrzał ją na wylot.

– Jak się pani nazywa? – zaskoczył ją pytaniem.

– Hilary – odpowiedziała. – Hilary Gardiner.

– Ma pani całkiem nieodpowiednie imię.

– O czym pan mówi? – spytała zaskoczona.

Oparty o ladę sklepu obserwował ją z nie słabnącą uwagą.

– Kiedy pani weszła, myślałem, że mam przed sobą nastolatkę. Potem pomyślałem, że jest pani niezwykle zrównoważoną dwudziestolatką. A teraz, gdy patrzę na panią z bliska, myślę, że musi mieć pani około trzydziestki. Ale wciąż wygląda pani na nastolatkę. Hilary, moim zdaniem, to imię, które panią postarza.

Miała wrażenie, że znów zakołysał się pod nią pokład. Kilkoma zdaniami i diabelnie zmysłowym, lekko zamglonym spojrzeniem sprawił, że wizyta u niego straciła całkowicie zaplanowany charakter.

– Mam trzydzieści dwa lata – wyjawiła, chcąc uniknąć dalszych komplementów.

– To niemożliwe.

Powinna mu powiedzieć, że ma dwóch czternastoletnich synów, ale nie zrobiła tego. Prostując się lekko zapewniła:

– Proszę mi wierzyć, że w taki dzień jak dziś czuję się tak, jakbym była staruszką.

– Wierzę, w porządku. Jest pani trzydziestodwuletnią nastolatką. Jeśli dalej będzie się pani tak prostować, wyskoczy pani dysk.

Teraz z niej żartował. Wyglądało na to, że zapomniał o podejrzeniach i potłuczonych słoiczkach. Ona prawie też. Uznając, że teraz kolej na niego, zapytała:

– A jak pan się nazywa?

– John Augustus Laurier MacDougall. Wyrecytował swoje imiona i nazwisko z ogromnym namaszczeniem, a ona wciąż się zastanawiała, dlaczego brzmią tak swojsko. Z uśmiechem dodał:

– Ale przyjaciele mówią do mnie Mac.

– A czy owi przyjaciele nie powiedzieli panu, że powszechnie wiadomo, iż przed otwarciem sklepu dekoruje się wystawę?

Uśmiechnął się jeszcze bardziej.

– Zbyt dobrze mnie znają, żeby zawracać sobie głowę moim stylem życia – wyjaśnił. – Chociaż jedna odważna dusza sugerowała, żebym nie rozpakowywał skrzyń, bo nim upłynie rok, trzeba będzie je zamykać.

– Rok? Czy ktoś rzucił na pana czar i za rok sklep zmieni się w dynię? – Jakoś wcale by jej to nie zdziwiło.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin